Powered By Blogger

sobota, 31 marca 2012

Atomowe jezioro

 Położenie "Atomowego jeziora" na terytorium dzisiejszego Kazachstanu
 Sztuczne jezioro "Atom-noor" ("Tajny XX wieka")
Poligon atomowy w Semipałatyńsku - widok ogólny ("Tajny XX wieka")


Aleksandr Kursakow

W dniu 30 października 1961 roku, na poligonie atomowym na Nowej Ziemi - 73°51’N - 054°30’E, dokonano najsilniejszej w historii Ludzkości eksplozji bomby wodorowej. Fala uderzeniowa wybiła okna w domach na wyspie Dickson, położonej w odległości 800 km od miejsca testu. Była to swobodnie spadająca bomba termojądrowa  RDS-220 Iwan znana powszechnie jako Car Bomba o mocy 50-60 Mt…

15 stycznia 1965 roku, godzina 05:59.59 GMT. Rzeka Czagan (Szagan) w odległości 100 km od Semipałatyńska. Wczesnym rankiem ziemią raźnie targnęło i zdrowo potrząsnęło. Założony w jej głębinach, 170-kilotonowy ładunek jądrowy Projektu nr 1004 – tak dziesięć razy Hiroszima – literalnie rozerwał ziemię. Kawały ziemi i skał o masie tony rozleciały się na odległość 8 km od punktu ZERO. Obłok pyłu na kilka dni przesłonił horyzont. Nocą na niebie świeciła się malinowo zorza. Na miejscu eksplozji pojawił się krater o średnicy 500 m i głębokości 100 m ze stopionymi krawędziami. Wysokość wału okołokraterowego wynosiła 40 m.

„Pokojowy Atom”

W swoim oficjalnym oświadczeniu, które opublikowano stosunkowo niedawno czytamy:

Zaraz po wybuchu zaczęła podnosić się kopuła rozdrobnionego gruntu. Po upływie 2-5 sekund zaobserwowano ulot rozpalonych gazów i zaczęło się formowanie obłoku powybuchowego, który stabilizował się w ciągu 5 minut, na wysokości 4800 m. Część wyrzuconego gruntu dosięgła maksymalnej wysokości około 950 m i zaczęła opadać z powrotem na ziemię. […]

Po eksperymentalnym wybuchu podziemnym o kodowej nazwie „Czagan” skażeniu radioaktywnemu uległo 11 zasiedlonych punktów, w których zamieszkiwało 2000 ludzi.

Poziom promieniowania γ (gamma) na krawędzi krateru powybuchowego w pierwsze doby po wybuchu wynosił 30 R/h, a po 10 dniach spadł do 1 R/h, a aktualnie wynosi on 2-3 mR/h. przypominam, że tło naturalnej radioaktywności w tym rejonie wynosi 15-30 μR/h.

Tak to właśnie startował w Związku Radzieckim program „Mirnyj Atom” („Pokojowy Atom”).

Ten program był w ZSRR swego rodzaju idée fixe. W jego ramach całkowicie serio rozpracowywano projekty gigantycznych samolotów, statków, pociągów i nawet samochodów z silnikami atomowymi, kosmicznych „wybucholotów” i innych urządzeń używających energii jądrowej. (Temat ten był bardzo modny także w Polsce w latach 50. i na początku lat 60. XX wieku, co uwidaczniało się w naszej prasie naukowej i popularno-naukowej oraz w literaturze SF – dop. tłum.) Entuzjazm stronników i zwolenników energii jądrowej tzw. „atomszczyków” nie znał granic. (Widzimy to do dziś dnia, kiedy to wbrew bijącym w oczy faktom, po katastrofach w USA, ZSRR i Japonii, wciąż w Polsce „atomszczyki” chcą stawiać dziesięć elektrowni jądrowych nie bacząc na koszty, bezpieczeństwo i zdrowy rozsądek – uwaga tłum.) Fizycy doradzali stosowanie wybuchów atomowych przy budowie kanałów i innych przedsięwzięć hydrotechnicznych, wybuchy wyrzutowe odrzucające górne warstwy skalne i odsłaniające pokłady rud czy innych minerałów, do intensyfikacji wydobycia ropy naftowej i gazu ziemnego, likwidacji odpadów, i w innych celach.

W marcu 1962 roku, minister ds. budowy maszyn średnich E. P. Sławskij otrzymał referat od fizyków nuklearnych Jurija Babajewa i Jurija Trutniewa „O konieczności rozwijania prac dotyczących badania możliwości zastosowania jądrowych i termojądrowych wybuchów w celach technicznych i naukowych”. Każdy punkt tego referatu był dokładnie rozpisany i bardzo solidnie udokumentowany. Sławskij z entuzjazmem poparł pracę Babajewa i Trutniewa, i w roku 1962 w ZSRR zaczęli wielkoskalowy program „pokojowych wybuchów atomowych”.  Do tego programu zostało zaangażowane kilka innych ministerstw: Ministerstwo Maszyn Średnich, Ministerstwo Przemysłu Gazowego, Ministerstwo Przemysłu Naftowego, Ministerstwo Przemysłu Węglowego, Ministerstwo Energii, Ministerstwo Metali Kolorowych, Ministerstwo Gospodarki Wodnej i inne, dla których przeprowadzano wybuchy nuklearne. „Pokojowy Atom” ruszył.

Jezioro Czagan

Pierwsza radziecka przemysłowa eksplozja nuklearna nastąpiła 15 stycznia 1965 roku, w Kazachstanie na terenie Semipałatyńskiej Obłasti. Postanowiono wykonać wybuchowo wielki krater i wypełnić go wodami rzeki Czagan. Według poglądów uczonych radzieckich, takie kraterowe jeziora powinny powstać we wszystkich wysuszonych obszarach pustynnych regionów kraju. Konkretnie Kazachstanowi potrzebne były zbiorniki wodne w liczbie 40 o pojemności 120-140 mln m3 wody. W kraterowych jeziorach akumulowałyby się wody z wiosennych roztopów, zaś niewielka powierzchnia parowania i nieprzepuszczalne dno pozwoliłoby zachować wodę na potrzeby ludzi i zwierząt oraz upraw rolnych.

Technologia produkcji zbiorników wodnych na rzekach była prosta: wytwarzano krater przy pomocy wybuchu nuklearnego. Następnie kopano kanał do rzeki. Tak właśnie zrobiono w przypadku rzeki Czagan. Jako szefa całego przedsięwzięcia naznaczono zapiekłego „atomszczyka” Iwana Turczina. Na początku 1965 roku połączył on rzekę kanałem z kraterem, a potem wybudowano kamienno-ziemną tamę ze śluzami. Łącznie cały zbiornik miał pojemność 17 mln m3 wody.

Podsumowując należy stwierdzić, że w programie „Mirnyj Atom” w ZSRR dokonano 124 wybuchów atomowych.

(…) Jefim Pawłowicz Sławskij był dumny z tego tryumfu ludzkiego geniuszu. Polecił on zrobienie kolorowego filmu dla szerokiego kręgu odbiorców. Kadry filmu: po błękitnej powierzchni atomowego jeziora Czagan płynie szybka łódź motorowa…

„Wśród żywych pozostało tylko 30 ludzi”

Uczeni rozumieli: jeżeli wiosenne wody roztopowe wezmą i zaniosą do rzeki Irtysz radioaktywny pył – tzw. fall-out, który pokrył dużą powierzchnię Kazachstanu, to ta ogromna syberyjska arteria wodna będzie skażona promieniście na długi czas, przyniesie to uszczerbek już nie do naprawienia. Jeszcze w styczniu przyjęto decyzję: wykopać w ścianie krateru kanał i puścić śmiercionośną wodę do krateru, a nie do Irtyszu i utworzyć jezioro w kraterze.

Opowiada jeden z nielicznych pozostałych przy życiu uczestników tej operacji Władimir Władimirowicz Żirow – w tamtych czasach majster w „skrzynce pocztowej”:
- Miałem wtedy 23 lata, i przyszło mi gdzieś robić z elektrycznością. Ani ja, ani inni nie myśleli o tym, że postawione przed nami zadanie w tej okrutnej zimie będzie dla nas tak znaczącym. Jak w pieśni masowej: partia zleciła – znaczy się trzeba jechać. Jak najszybciej zebraliśmy technikę i skleciliśmy budy do tymczasowego zamieszkania. W styczniu pojechaliśmy z Ust’-Kamieniogorska do Semipałatyńska, a stamtąd – do miejsca eksplozji. Nasze miasteczko rozpościerało się jakieś 5 km od punktu ZERO. W naszych budkach znajdowały się piecyki tzw. „kozy”, ale na 40-stopniowe mrozy nie było mocnych. Miejsce eksplozji było czymś potwornym, sam strach Boży. Szedłeś tam, a tu z nosa krew kapie, a głowę jakby kto w imadło wziął. Ludzie źle się tam czuli, odzież we krwi, z twarzy skóra schodzi, ale iść trzeba. Pracowaliśmy tam i siebie nie żałowaliśmy. Pewien kierowca buldożera chciał ratować maszynę, która wpadła do krateru, do tej atomowej wody. Buldożer uratował, ale sam wkrótce zmarł. Ja sam wyszedłem z tego popieliska z chronicznym krwotokiem z nosa, chorobą popromienną, bronchitem i innymi przypadłościami… Z 300 likwidatorów przy życiu pozostało tylko 30 ludzi.

(Kilka dni temu na zjeździe Ochotniczych Straży Pożarnych członkowie OSP przekazali prezesowi OSP, v-premierowi Pawlakowi serwilistyczny list poparcia dla jego idei budowy w Polsce elektrowni atomowych. Czyżby nie dotarło do nich, że w razie jakiejkolwiek awarii, to właśnie oni staną się likwidatorami i jako pierwsi pójdą pod topór atomowej śmierci? Nawet lizusostwo powinno mieć jakieś granice – przede wszystkim granice zdrowego rozsądku... – uwaga tłum.)

- Ano tak to i było – do rozmowy włącza się jeszcze jeden uczestnik tej akcji Wiktor Jefimowicz Bogomołow, geodeta – byli tam także i wojskowi topografowie, z których tylko dwóch pozostało przy życiu, a którzy nas ostrzegali: ze zdrowiem, chłopy, musicie się pożegnać, ale Rosja o was nie zapomni.

U likwidatorów zachowała się kopia planów, gdzie na czerwono na biało-czarnym rysunku stało napisane:

Krater powybuchowy, który powstał w rezultacie naziemnej eksplozji atomowej T „Cz”/rz. Czagan, Semipałatyńskaja Obłast’.

Dokument ten przedstawiono specjaliście od geo-ekologii prof. Jewgienijemu Jakowlewowi, pokręcił tylko głową i powiedział:
- Mieliście tam jeszcze gorzej, niż w Czarnobylu…

„Tylko nie w zamieszkałych miejscach…”

Akademik RAN – W. P. Michajłow w swej książce pt. „Ja – jastrząb” pisze:

To był nasz pierwszy pokojowy wybuch atomowy przeprowadzony w celu uzyskania rezerwy wody słodkiej. Wybuch przeprowadzono w dorzeczu rzeki Czagan, która w lecie zazwyczaj wysycha. (Faktycznie – na radzieckich mapach z tego okresu jest ona zaznaczona jako rzeka okresowa – przyp. tłum.) Liczono na to, że w czasie wiosennych roztopów, krater wypełni się wodą, której wystarczy na okres suszy, dla zapewnienia wodopoju dla wszystkich zwierząt z sąsiednich sowchozów. Tak też się stało: na wiosnę krater wypełnił się wodą, ale przed brustwerą powstało wielkie jezioro o głębokości 1-2 m, które zalało około 2 km2 przestrzeni stepu. Wprawdzie ten obszar w czasie lata wysychał, a ze sztucznego krateru nie mieliśmy wodopoju z powodu wciąż silnego promieniowania w jego wnętrzu. Tak więc jezioro to istnieje do dziś dnia, wzbudzając strach tutejszych mieszkańców sąsiednich wsi. A rzeczka Czagan znalazła sobie inne koryto i wiosną cieknie sobie spokojnie omijając dzieło rąk ludzkich.

Następnego roku przyjechaliśmy nad to jezioro połowić ryby w zalewowych wodach i przy okazji popatrzeć na nasze cud-jezioro. A cud-jezioro przywitało nad nie tyle radiacją, która była jeszcze dostatecznie wysoka na wale wokół niego, ale czernią jego wody spowodowaną wyrzuceniem ogromnej ilości ziemi przez wybuch. Rozbiliśmy obozowisko koło zalewowego jeziora, nałowiliśmy ryb i ugotowaliśmy uchę i długo patrzyliśmy na Atom-kuul – jak nazywają miejscowi to Atomowe Jezioro. Nie, to nie było to, i jeżeli mamy ponownie robić jakieś wybuchy w celach pokojowych, to nigdy w zaludnionych miejscach.          

Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©

piątek, 30 marca 2012

Spotkanie autorskie w Suchej Beskidzkiej


W dniu 28 marca 2012 roku, miałem spotkanie autorskie z młodzieżą szkolną Zespołu Szkół Szkoła Podstawowa nr 1 i Gimnazjum im. Jana Pawła II w Suchej Beskidzkiej.

Całe spotkanie odbyło się w Bibliotece rzeczonej szkoły i uczestniczyło w nim około sześćdziesięciu osób – nauczycieli i uczniów. Przedstawiłem im moje prace i opracowania, a następnie omówiłem główne tezy mojego PROJEKTU TATRY. To wywołało szerokie zainteresowanie i potem – w trakcie dyskusji na ten temat musiałem się nieźle nagimnastykować, by odpowiedzieć wyczerpująco na wszystkie pytania.

Przy okazji wyszło, że nasza młodzież nie jest wcale taka zła, jak to się powszechnie przedstawia. Ta młodzież zadawała właściwie pytania, przy czym okazało się, że ci młodzi ludzie dysponują całkiem sporą wiedzą książkową i w ogóle medialną. I co najważniejsze – nie da się zbyć byle czym, więc nie da się jej wcisnąć jakiegoś sensacyjnego kitu.  

Czym się interesowali te dziewczęta i chłopcy? Przede wszystkim sprawą istnienia Nieznanych Obiektów Latających, kwestią interakcji UFO i środowiska naturalnego naszej planety oraz… związków UFO z epizodami Zimnej Wojny. Przy tym młodzież wyraziła żal, że w gimnazjalnym programie nauczania, historia kończy się na roku 1917…

Mówiąc krótko, po niemal trzygodzinnym maglu wyszedłem z Biblioteki na miękkich nogach i z suchym gardłem. I mam nadzieję, że wszyscy byli zadowoleni.

Kończąc pragnę podziękować nauczycielom i uczniom ZS za zaproszenie i zainteresowanie. Było naprawdę miło i – co najważniejsze – ciekawie! A zatem – do następnego razu!  

czwartek, 29 marca 2012

WSZECHOCEAN: KLĘSKA ROZUMU (4)



Efekty tsunami i Pacyficzny Vortex

Na tą serię zdjęć i komentarzy do nich zwrócił mi uwagę Pan Albert Rosales z Miami, który także interesuje się wpływem człowieka na środowisko oceaniczne. Tym razem chodzi o inwazję śmieci i odpadów, które zostały zmyte z japońskich brzegów w czasie Wielkiego Tsunami z dnia 11 marca 2011 roku. Zdjęcia te i komentarze potwierdzają przedstawioną wcześniej teorię powstania Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci. I tak:

1.      Zdjęcia opublikowane przez kanadyjskie MON ukazuje japoński statek rybacki, który został porwany przez Wielkie Tsunami z roku 2011, a który to „ghost ship” zauważono dryfujący w odległości 150 mi/277,8 km od południowych wybrzeży Haida Gwaii, Kolumbia Brytyjska, Kanada, w dniu 20 marca 2012 roku. Zgodnie z MON, uważa się, że statek nie jest zdolny do żeglugi, co orzekła kanadyjska Straż Przybrzeżna. MON potwierdza także, iż zarówno obserwacja z powietrza, jak i inspekcja na pokładzie statku wskazuje na to, że nie ma na nim żywego ducha. (Reuters/MON Kanady)
2.    To zdjęcie wykonano 13 marca 2011 roku przez US Navy i ukazuje japoński domek dryfujący po Oceanie Spokojnym, po gigantycznym tsunami o sile 9°R. Uczeni szacują, że ocean niesie 3-4 mln ton z 20 mln ton szczątków, które powstały po tym trzęsieniu ziemi i tsunami. 1-2 mln ton to są drewniane fragmenty konstrukcji, kutry rybackie i inne szczątki z nadbrzeżnych miast Japonii. Są one cały czas w wodzie i są niesione przez Pacyfik przez prądy morskie. 1 – 5% z nich zostanie wyrzucone na brzegi Hawajów, oraz stanów Alaska, Oregon i Waszyngton. (AP Photo/US Navy)  
3.    To zdjęcie wykonano we wtorek, 21 lutego 2012 roku, a ukazuje ono sterty odzieży leżącej na ziemi w pobliżu zniszczonej trzęsieniem ziemi i tsunami miejscowości Rikuzentakata w Japonii. (AP Photo)
4.    Na tym zdjęciu z  dnia 24 lipca 2012 roku, szczątki leżą całymi stertami, po tym jak tsunami zmyło i spłukało miasteczko Namie w Japonii pokrywając jego szczątkami okoliczne pola. (AP Photo)
5.     Te szczątki sfotografowano w rejonie zrujnowanego reaktora nr 6 w Fukushima I EJ (Dai-ichi, w Okuma, prefektura Fukushima) w północno-wschodniej Japonii, należącego do koncernu TEPCO. Zdjęcie wykonano we wtorek, 28 lutego 2012 roku. Trzęsienie ziemi i tsunami spowodowało katastrofę jeszcze gorszą od katastrofy w Czarnobylu z kwietnia 1986 roku.  (AP Photo)  Co do skażeń, to 21 marca 2011 Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (MAEA) podała, że dostępne dane pomiarów dokonanych w promieniu 16–58 km od elektrowni wskazywały na istnienie skażenia radioaktywnego na poziomie 0,2 – 0,9 MBq na metr kwadratowy (skażenie substancjami emitującymi promieniowanie beta i promieniowanie gamma). 23 marca 2011 poinformowano, że w jednym kilogramie gleby pobranej w miejscowości położonej w odległości 40 km na północny zachód od elektrowni odkryto promieniotwórczy cez-137 (czas połowicznego zaniku ok. 30 lat) o aktywności 163 kBq. 24 marca 2011 roku podano, że w odległości 16 kilometrów na południe od elektrowni stwierdzono obecność promieniotwórczego jodu-131 (czas połowicznego zaniku ok. 8 dni) w ilości 19,1 razy przekraczającej dopuszczalne normy. 25 marca 2011 Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (MAEA) podała, że pomiary dokonane w promieniu 34–62 km od elektrowni wskazywały na istnienie skażenia na poziomie 0.07 – 0.96 MBq na metr kwadratowy (skażenie substancjami emitującymi promieniowanie beta i promieniowanie gamma). 27 marca 2011 poinformowano, że na terenie elektrowni, w podziemnej części budynku turbin koło reaktora nr 2, w jednym centymetrze sześciennym znajdującej się tam skażonej wody stwierdzono jod-134 o aktywności 2,9 GBq, jod-131 o aktywności 13 MBq, a także cez-134 i cez-137 o aktywności 2,3 MBq. Zgodnie z początkowymi szacunkami rządu Japonii podczas całej awarii wydostał się cez-137 o aktywności 15 PBq. Badacze, którzy później uwzględnili także skażenie poza Japonią, obliczyli, że ta aktywność wynosiła 36 PBq. Dla porównania w czasie katastrofy czarnobylskiej do środowiska naturalnego przedostał się cez-137 o aktywności 85 PBq. Zgodnie z raportem TEPCO z października 2011 roku w ciągu pierwszych 100 godzin awarii uwolnił się neptun o aktywności 7,6 PBq. 25 i 26 marca 2011 polska Państwowa Agencja Atomistyki opublikowała komunikaty, w których poinformowała, że na terenie Polski stężenie jodu-131 wynosi kilkudziesiąt mikrobekereli na metr sześcienny powietrza. Były one miliony razy niższe niż w czasie trwania awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu i nie zagrażały zdrowiu ludności ani środowisku naturalnemu. 2 kwietnia 2011 polskie Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej podało, że pierwsze warstwy powietrza znad elektrowni Fukushima, zawierające niewielkie ilości radionuklidów pochodzenia sztucznego (głównie promieniotwórczego jodu-131), dotarły nad Polskę ok. 23 marca 2011. Od chwili pojawienia się nad Polską mas powietrza znad elektrowni stężenia izotopów pochodzenia sztucznego w powietrzu systematycznie rosły; stężenie jodu-131 zanotowane w dniach 28–30 marca 2011 wynosiło kilka milibekereli (mBq) na metr sześcienny powietrza (najwięcej w Łodzi: 8,3 ± 0,14 mBq/m3). Była to wartość wyższa, niż zalecana przez amerykańską Environmental Protection Agency (EPA), która uznaje za takowe stężenie jodu-131 w powietrzu poniżej 2,1 x 10-13 Ci/m3, czyli 7,8 mBq/m3. W innych polskich miastach, w których wykonano pomiary, stężenie utrzymywało się poniżej tego poziomu. Stężenie jodu-131 nie stwarzało zagrożenia, gdyż nawet najwyższe zanotowane w Polsce stężenie 8 mBq/m3 oznaczało zaledwie 0,008 rozpadu radioaktywnego jodu na sekundę w metrze sześciennym powietrza. Byłoby to około 0,00003 mSv, gdyby człowiek oddychał takim (tzn. nie zawierającym innych substancji promieniotwórczych, naturalnie występujących w atmosferze) powietrzem przez 5 dni, co stanowi dawkę 80 000 razy mniejszą od średniej rocznej dawki naturalnej (2,4 mSv/rok). 1 kwietnia 2011 stężenie jodu-131 zmniejszyło się, co mogło oznaczać, że powietrze z największą ilością substancji promieniotwórczych opuściło terytorium kraju. Było ono wtedy dziesiątki tysięcy razy niższe niż w czasie awarii elektrowni atomowej w Czarnobylu. (Wikipedia)
6.    Na tym zdjęciu wykonanym w piątek, 10 lutego 2012 roku i opublikowanego przez Word Press Photo ukazane są skutki trzęsienia ziemi i tsunami w Chiba. Widoczna na zdjęciu Chieko Matsukawa pokazuje świadectwo swej córki, które znalazła w ruinach swego domu w Higashimatsushima (prefektura Miyagi). Zdjęcie to zajęło 1. miejsce w konkursie Word Press. (AP Photo/AFP)
7.     Te trzy zdjęcia ukazują postępy procesu oczyszczania i rekultywacji ziemi po tsunami w Wakabayashi k./Sendai. Lewe zdjęcie zrobiono 16 marca 2011 roku, środkowe 2 czerwca 2011 roku, a trzecie w dniu 3 września tegoż roku. (AP Photo/Kyodo Press)
8.    Statek wyrzucony na brzeg przez fale tsunami w dniu 11 marca 2011 roku, leżący w ruinach miejscowości Kesennuma na północy Japonii, zdjęcie z 17 marca 2011 roku. (Reuters)
9.    Ratownicy przeszukują ruiny wokół buddyjskiej świątyni po dziewięciostopniowym trzęsieniu ziemi w okolicy plaży Rikuzentakata (prefektura Iwate) w dniu 19 marca 2011 roku.  (AFP/Kyodo Press)



Jak widać z tego materiału, Północnopacyficzny Vortex zostanie zasilony potężną ilością nowych odpadów i śmieci, co spowoduje kolejne ofiary wśród zwierząt – ale kogo to obchodzi?

Jak na razie ludzi martwi tylko to, że zostaną zapaskudzone plaże – bo to uderzy w przemysł turystyczny kilku krajów…

Przekład z j. angielskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz © 

środa, 28 marca 2012

WSZECHOCEAN: STAN KLĘSKI ROZUMU (3)

 Plastykowe opakowania dryfujące w morskiej wodzie stanowią śmiertelne zagrożenie dla zwierząt morskich (Greenpeace)
 Hawajska plaża z tym, co wyrzuca na nią morze... (Greenpeace)
... i sterty opakowań plastykowych, z którym nie za bardzo wiadomo, co zrobić... (Greenpeace)


Śmiercionośny wir śmieci

Tak to właśnie można przetłumaczyć to angielskie określenie tego fenomenu: the trash vortex. Jest to akwen wielkości Teksasu na Północnym Pacyfiku, w którym znajduje się 6 kg plastiku na każdy 1 kg planktonu, który wraz z innymi powoli degradującymi się śmieciami, wiruje powoli w kierunku ruchu wskazówek zegara, wypełniony martwymi rybami, ssakami morskimi i ptakami, które wpadły w jego pułapkę. Pewne plastyki w tym bałaganie nie rozłożą się w czasie życia wnuków i prawnuków ludzi, którzy je tam wrzucili.

Cienka warstwa plastykowych śmieci w oceanie została zabrana z plaż. Plastykowe odpady zabijają morskie zwierzęta, które biorą je za coś do jedzenia. Powodem tego stanu rzeczy jest trwałość i chemiczna odporność plastyku, co stwarza problem w środowisku morskim. Około 100 mln ton plastyku jest produkowanych w ciągu roku, a 10% z tego kończy swój żywot w morzu. Około 20% z tego pochodzi ze statków i platform wiertniczych, pozostałe są z lądu.

Wędrując wzdłuż plaż na całym świecie i po brzegach obmywanych wodami Wszechoceanu znajdujemy wiele polietylenowych i plastykowych toreb, butelek, kontenerów, plastykowych naczyń, polistyrenowych pakietów, kawałków pianki poliuretanowej, polipropylenowych sieci rybackich i kawałków lin. Do tego jeszcze drogowe pachołki, zużyte zapalniczki, opony samochodowe i szczoteczki do zębów – i inne rzeczy wyrzucane po zużyciu na ląd lub do wody, a które są wyrzucane na brzegi przez wiatry i fale.

Te właśnie rzeczy zebrały się w pacyficznym Hawajskim Vortex’e[1], Słowo „śmieci” jest ujęte w cudzysłów. Te rzeczy stanowią widoczny sygnał o wiele większego problemu. Te zbiorowiska plastyków nie rozkładają się jak naturalny materiał biologiczny. Pod wpływem słońca, wiatru i fal, plastykowe przedmioty nie rozkładają się chemicznie, ale powoli rozpadają się mechanicznie na drobne elementy.

Pojedyncza 1-lirowa butelka może się rozpaść na wiele mniejszych fragmentów, które mogą pokryć powierzchnię 1 mili plaży na całym świecie. Te małe cząsteczki łączą się w małe plastykowe kulki, które są nowym rodzajem zanieczyszczenia wody oceanicznej, i tworzą coś w rodzaju kolonii ukwiałów. Te „nowoczesne ukwiały” są zbierane z plaż przez wolontariuszy, a są znajdywane nawet tam, gdzie działanie wiatrów i fal jest stosunkowo słabe.

„Wschodni Szlak Śmieci”

Północnopacyficzny, subtropikalny wir zajmuje wielką powierzchnię Oceanu Spokojnego, a w którym woda kręci się powoli, w ruchu zgodnym z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Wiatry tam są słabe. Prądy wodne zmuszają wszelkie pływające przedmioty do środkowego sektora wiru. Znajduje się tam kilka wysp, na które materiał ten jest wyrzucany. Tak więc osiągnięto tam zdumiewające stężenie ilości śmieci plastykowych na jednostkę objętości, które wylicza się w ilości 6 kg śmieci na 1 kg masy planktonu. A wszystko to na obszarze wielkości Teksasu kręci się powoli w kierunku ruchu wskazówek zegara. Dlatego też wir ten jest nazywany „Azjatycka Trasa Odpadkowa”, „Wir Śmieci” czy też „Wschodni Szlak Śmieciowy”. 

Nie byłoby w tym jeszcze niczego złego, bowiem plastyki nie mają żadnych trujących właściwości. Najgorsze jest to, ze większe plastykowe przedmioty są zjadane przez zwierzęta, które mylą je z ich naturalnym pożywieniem. Wiele ptaków morskich i ich piskląt jest znajdowanych już martwymi, bowiem ich żołądki i wola są zapchane średnio-dużymi kawałkami plastyku jak zakrętki od butelek, plastykowymi zapalniczkami czy gumowymi balonikami. Na Hawajach znajdowano martwe żółwie morskie z tysiącami drobnych przedmiotów plastikowych w żołądkach i jelitach. Oblicza się, że wskutek tego śmierć poniosło ponad 1.000.000 ptaków morskich oraz 100.000 ssaków morskich i żółwi! Zginęły one właśnie wskutek spożycia plastykowych przedmiotów…  

Zwierzęta mogą mylić swe pożywienie z plastykowymi kawałkami sieci czy liną. Nawet małe meduzożerne zwierzęta mogą zjadać małe kawałki przeźroczystego plastyku czy opakowań unoszących się w wodzie.

Chemiczne gąbki

To jest złowrogi wir dla wszystkiego, co żyje. Plastyki mogą tworzyć coś, co można nazwać „chemiczną gąbką”. Mogą one koncentrować większość szkodliwych i toksycznych zanieczyszczeń, jakie znajdują się w wodach Wszechoceanu: trwałych organicznych zanieczyszczeń – tzw. POP. Tak zatem jak zwierzęta zjedzą takie kawałki plastyków, to wchłoną ogromną ilość wysoko toksycznych środków chemicznych.

Północnopacyficzny Vortex jest jednym z pięciu wielkich oceanicznych wirów i jest możliwe, że Pacyficzny Wir Śmieci jest tylko jednym z wielu tego rodzaju w innych oceanach. Najbardziej znanym z nich jest Morze Sargassowe, w którego wodach też stwierdzono znaczną koncentrację plastykowych odpadów.

Oceaniczni „autostopowicze”

Pływające plastyki są także groźne dla oceanicznych ekosystemów na jeszcze inny sposób, a mianowicie poprzez transport fito- i zooplanktonu na swej powierzchni na inne akweny Wszechoceanu. Tak zatem te rośliny i zwierzęta mogą być przenoszone na ogromne odległości od swych naturalnych siedlisk. Tak więc „oceaniczni autostopowicze” mogą zająć nowe siedliska i wypierać żyjące w nich gatunki.   

Oczywiście nie wszystkie plastyki pływają. W rzeczy samej około 70% z wyrzuconych do morza plastyków idą na dno. Jak obliczają holenderscy uczeni, w Morzu Północnym znajduje się około 110 przedmiotów plastykowych na 1 km2 dna, co oznacza sumarycznie 600.000 ton w całym Morzu Północnym. Ten plastyk pokrywa dno morza i jest w stanie zabić w nim całe życie.

Wyrzucanie do morza plastykowych odpadów powinno być jak najszybciej skończone. Na poziomie personalnym powinniśmy przestać używać plastykowych opakowań i kupować rzeczy w plastykowych torbach, kontenerach, itd. itp. To samo dotyczy także załóg statków, platform wiertniczych, rybaków i innych ludzi morza, którzy nie powinni zanieczyszczać morza plastykami. Jest to zagrożenie równe w swej skali skażeniu wód oceanicznych, nadmiernym połowom, zmianom klimatycznym, a które jesteśmy w stanie przerwać w celu uchronienia bioróżnorodności i chronić ją bardziej efektywnie.

Uwagi od tłumacza

Niepokoje reprezentujących Greenpeace autorów tego artykułu są całkowicie zasadne. Problem plastyków w wodach Wszechoceanu (a do tego dodałbym także wszystkie wody wewnętrzne: rzeki, jeziora, zalewy, stawy, itd.) jest już ogromny, bowiem dostrzeżono go za późno. Chociaż z drugiej strony właśnie istnienie Morza Sargassowego powinno naprowadzić uczonych na ten problem i to już w latach 60. i 70. XX wieku.

Osobiście nie sądzę, by zbyt wiele plastyków znajdowało się na Morzu Sargassowym, a to dlatego, że w krajach Afryki używa się ich niewiele. Ale już na Południowym Atlantyku problem może być poważny, bowiem tam może następować spływ śmieci RPA i Namibii z jednej strony, a z drugiej z Paragwaju, Urugwaju, Argentyny i Brazylii, gdzie opakowań plastykowych używa się dużo i coraz więcej…

Tak czy inaczej – zagrożenie dla środowisk morskich istnieje i jest coraz większe. I trzeba coś z tym zrobić, póki jest jeszcze czas…

A tak swoją drogą, czy istnieje jakiś związek pomiędzy plastykowymi potokami śmieci z Chin i Japonii, a tajemniczym, wybuchowym rozwojem populacji meduz kostkowych i meduz Nomura? Oto jest pytanie, na które trzeba poszukać odpowiedzi – i to bardzo szybko. W przeciwnym bowiem wypadku, to właśnie meduzy będą władały Wszechoceanem, do którego człowiek nie będzie miał już żadnego dostępu…

Ale to już jest temat z innej ballady.        


Przekład z j. angielskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©   


CDN. 


[1] W oryginale użyto nazwy Pacyfic Vast Trash Vortex – co można przetłumaczyć jako Pacyficzny Wir Śmieciowo-Odpadowy.  

wtorek, 27 marca 2012

WSZECHOCEAN: STAN KLĘSKI ROZUMU (2)

 Plaża pacyficzna pokryta plastykowymi śmieciami... ("Tajny XX wieka)
 ... i szczątki albatrosa, który zginął w wyniku połknięcia plastykowych odpadów ("Tajny XX wieka")
 Wysepka ze śmieci - widok od dołu... ("Tajny XX wieka")
... i cały dom zmyty przez tsunami z brzegów Japonii ("Tajny XX wieka")


Wielka Pacyficzna Plama ze śmieci

Igor Wołozniew

Współczesna rewolucja technologiczna zamieniła Wszechocean w jedno gigantyczne śmietnisko. Historycznie tak się stało, że wszystkie wysokorozwinięte regiony planety znajdują się na jego brzegach, a to oznacza ogromną ilość odpadów i śmieci – komunalnych i przemysłowych – która dostaje się w jego wody. Prądy morskie skupiają je w „śmieciowe wyspy”, które dryfują do czasu, kiedy znajdą spokojne miejsce, w którym zbijają się w „śmieciowe kontynenty”.

Śmietnik Oceanu Spokojnego

Największy ze „śmieciowych kontynentów” znajduje się na północy Oceanu Spokojnego, pomiędzy Alaską a Hawajami. Żartobliwie nazywa się go Wielką Pacyficzną Śmieciową Plamą (przez analogię do Wielkiej Czerwonej Plamy na Jowiszu – uwaga tłum.).

Dokładne rozmiary Plamy nie są znane. Wedle przybliżonych ocen, jej powierzchnia wynosi mniej więcej połowę terytorium USA – czyli jakieś 4,69 mln km2 – jak nie więcej, zaś na akwenie Plamy pływa ponad 120.000.000 ton różnych śmieci. W głównej mierze jest to plastik, który w odróżnieniu od naturalnych substancji, nie rozpada się przez setki lat. (Czas półrozkładu plastyków: T1/2 ≈ 500 lat! – przyp. tłum.)

Plama ta znajduje się w tzw. strefie sztilu ograniczonej ze wszystkich stron Północnopacyficznym prądem morskim. (Właściwie prądami morskimi: Północnopacyficznym, Kalifornijskim i Północnorównikowym – zob. mapka – przyp. tłum.) zbiera on wszystkie śmieci z przybrzeżnych wód Chin, Japonii, USA i Kanady, a następnie przemieszcza je do swego centrum, gdzie już pozostają w martwej strefie. Centrum to jest swego rodzaju śmietniskiem Oceanu Spokojnego (znajduje się ono na 30°N - 145°W – przyp. tłum.). Przez całe stulecia zbiera się tutaj wszelki chłam: zwłoki zwierząt, wodorosty, drewno, szczątki statków, itd. Od gnijących szczątków woda jest zapełniona szkodliwymi bakteriami i siarkowodorem – i dlatego życie w niej jest ubogie. Nie ma tutaj ptaków, wędrownych ryb, ssaków morskich. Statki i okręty starają się omijać ten akwen, na którym króluje smród i wieczny sztil…

Pływające butelki, pakiety i opakowania plastykowe zaczęły wpadać w pacyficzną strefę sztilu już w latach 50. Stopniowo masy plastyczne zaczęły stanowić lwią część i w tej chwili stanowią one 90% całej masy Plamy. Według ekologów, największa część tych wszystkich śmieci pochodzi z USA, Japonii i Chin. Obliczono, że odpady z Zachodniego Wybrzeża USA przemieszczają się na akwen Plamy w czasie 5 lat, a od wybrzeży Wschodniej Azji w czasie 1,5 – 2 lat. Tempo zanieczyszczania Oceanu Spokojnego przez te trzy kraje jest takie, że powierzchnia Plamy podwaja się co każde 10 lat.

Plama ta w swej konsystencji przypomina zupę – jej główna masa nie znajduje się na powierzchni, ale pływa na głębokości ≥1 m opuszczając się aż do strefy przydennej. (Pacyfik w tej strefie jest głęboki na ok. 5000 m, zaś największa głębia wynosi aż 6182 m – uwaga tłum.) Trudno powiedzieć, ile się tam skupiło plastykowego szlamu. Z tej właśnie przyczyny Plamy nie dostrzega się z satelitów. Pokłady śmieci można zauważyć tylko z pokładu statku, albo w czasie nurkowania z akwalungiem.

Plastyk, z którego w większej części jest utworzona Plama nie rozkłada się, ale rozpada na małe drobinki. Są one brane za plankton przez wielu mieszkańców morza i dusi ich. W ten sposób śmiercionośny plastyk włącza się do łańcuchów pokarmowych. Obliczono, że taki plastyk w Oceanie Spokojnym corocznie staje się przyczyną zgonu miliona ptaków morskich i 100.000 morskich ssaków. Ilość ryb morskich, które zginęły od tego „plastykowego planktonu” jest trudna, jak niemożliwa, do określenia.

Śmietnisko i efekt cieplarniany

Wody Wielkiej Pacyficznej Śmieciowej Plamy przedstawiają idealne środowisko do bytowania i rozwoju niektórych gatunków bakterii, najczęściej cyjanobakterii istniejącymi nie tylko tam, ale wszędzie, gdzie woda jest zanieczyszczona przemysłowymi i komunalnymi odpadami. Jednakże na akwenie Plamy biomasa tych jednokomórkowców jest anomalnie wysoka.

Cyjanobakterie (inaczej sinice – dop. tłum.) zatruwają wodę neurotoksynami, które są szkodliwe dla ludzi i zwierząt. W ciągu kilku ostatnich lat, na naszej planecie obserwuje się wybuchowy wzrost populacji tych mikroorganizmów. Spowodowały go dwie największe rzeki: Mississippi i Jangcy-ciang, które w każdym roku wlewają do Wszechoceanu miliony ton związków azotowych, którymi żywią się cyjanobakterie.

Profesor Wei Cziun-kai z Uniwersytetu Georgia (USA) i jego koledzy ustalili, że rozrastająca się masa sinic prowadzi nie tylko do nasycenia dwutlenkiem węgla wód Wszechoceanu, ale także zmniejszenia zdolności jego absorpcji z atmosfery. Tak więc według poglądów tych uczonych, Wielka Pacyficzna Śmieciowa Plama wnosi swój niemały wkład do nasilenia efektu szklarniowego, prowadzącego do globalnego ocieplenia.

Śmieci atakują plaże

Istnienie Wielkiej Pacyficznej Śmieciowej Plamy zostało przewidziane już w 1988 roku, w raporcie amerykańskiej National Ocean and Atmosphere Administration – NOAA. Prognozę opracowano na podstawie ilości plastyku dryfującego w powierzchniowych wodach północnej części Oceanu Spokojnego w latach 1985 - 1988. Jednakże za  odkrywcę Plamy uważa się amerykańskiego jachtsmena Charlesa Moore’a. W 1995 roku postanowił on popłynąć jachtem na Hawaje, a żeby było krócej, to popłynął z Alaski na południe prosto jak strzelił. Po upływie pewnego czasu, Moore zrozumiał, że wpłynął na autentyczne śmietnisko.
- Przez cały tydzień woda wokół mnie była pełna plastykowego chłamu – opowiadał młody żeglarz. – Nie wierzyłem oczom: jak ludzie mogli tak zaśmiecić tak ogromny akwen? Płynęliśmy i płynęliśmy przez to śmietnisko i zdało się, że końca temu nie było widać…

Pływanie pośród setek ton odpadów wywarło na Amerykaninie tak silne wrażenie, że całe swoje życie poświęcił walce o czystość Pacyfiku. Z początku specjaliści odrzucali tezy zawarte w jego wykładach, nie biorąc je na serio. O dryfujących po oceanach śmieciowych wyspach oczywiście wiedzieli, ale żaden z nich nie widział w tym jakiegokolwiek problemu. Ale problem – jak to mówią – sam zastukał do drzwi. Gdzieś około roku 2005, zimowe sztormy zaczęły wyrzucać na plaże wysp Niihau i Kauai (HA) ogromne ilości śmieci, które zabiły dużą ilo0ść ptaków i żółwi morskich. Tak właśnie w te dni, kiedy ocean wyrzucił na plaże Hawajów kolejny swój ładunek odpadów, przybył tam robić swój film Pierre Cousteau – syn znanego francuskiego oceanografa Jacquesa Yvesa Cousteau. Mówi się, że na widok tych gór śmieci Pierre Cousteau omal nie dostał zawału. Historia ta wywołała sporo szumu, i od tej pory działalność Moore’a i jego stronników uzyskała w Ameryce znaczną popularność i rozgłos. Nareszcie zaczęto słuchać tego, co mówił…

W oceanie pływały całe domy…

Swój wkład w powiększenie śmieciowego „kontynentu” dołożyło w znacznej mierze ostatnie japońskie trzęsienie ziemi. Tsunami, które po nim nastąpiło w dniu 11 marca 2011 roku, zmyło do morza kilkaset milionów ton śmieci i odpadów. Z nich ponad 20.000.000 ton popłynęło na otwarty ocean…
 Wielka Plama śmieci powstała wskutek specyficznego układu prądów morskich tworzących tzw. Hawajski Vortex, w którym kumulują się pływające śmieci... (NOAA)
...prądy powierzchniowe na tej części Pacyfiku sprzyjają powstaniu strefy sztilu i w rezultacie utworzeniu się Hawajskiego Vortex'u (NOAA)

Uczeni z Pacyficznego Centrum Naukowo-Badawczego Uniwersytetu Hawajskiego opracowali komputerowy model rozprzestrzeniania się tego paskudztwa. I tak pod koniec września 2011 roku, dryfująca plama śmieci znalazła się w tym miejscu oceanu, na które wskazały wyliczenia – w okolicy atolu Midway.

O dryfującej plamie zanieczyszczeń, odpadów i śmieci zameldował jako pierwszy rosyjski statek RV Pallada. Przepływał on wśród morza śmieci w dniach 21 – 28 września 2011 roku. Według relacji załogantów Pallady, w wodzie poza ogromna ilością małych przedmiotów znajdowały się także samochody, kontenery i naczepy a także całe domy – najwidoczniej te spośród 200.000, które zmyło tsunami. Poza tym niemało tam było lodówek, telewizorów i zmywarek. Ale dużych przedmiotów w rodzaju chłodziarek czy telewizorów w biegiem czasu było coraz mniej.

Posługując się danymi uzyskanymi przez załogę RV Pallada, uczeni z Hawajskiego Uniwersytetu skorygowali swój model. Wedle skorygowanych obliczeń, pojawienie się tego paskudztwa w rejonie Wysp Hawajskich należy oczekiwać nie na wiosnę 2012 roku, ale już w zimie 2011/2012 roku. Przepiękne plaże Hawajów czeka katastrofa ekologiczna. A po kilku latach dosięgnie ona zachodnich wybrzeży USA.

Na szczęście dla Amerykanów mieszkających na Zachodnim Wybrzeżu, śmieci nie zatrzymają się u nich. Północnopacyficzny prąd morski poniesie je dalej na północ (w rzeczywistości na południe, zob. mapka – uwaga tłum.), potem znowu na zachód i na koniec połączy je z Wielką Pacyficzną Śmieciową Plamą. A potem do tej Plamy wleje się radioaktywna woda z rozbitych reaktorów jądrowych Fukushima I EJ…

I najgorsze – nikt nie wie, co z tą Plamą zrobić i jak z nią walczyć. Znajduje się ona na wodach międzynarodowych, a to znaczy, że to paskudztwo jest niczyje. Moore i inni ekolodzy nawołują do ograniczenia produkcji plastyków i przejście na materiały biologiczne. Ale jego apele idą w powietrze, a ogromna jadowita meduza Wielkiej Pacyficznej Śmieciowej Plamy wciąż się rozrasta…

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 49/2011, ss.8-9

Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz © 


CDN. 

poniedziałek, 26 marca 2012

WSZECHOCEAN: STAN KLĘSKI ROZUMU (1)

Morświn bałtycki (WWF)

S.O.S. dla Bałtyku!

Naukowcy alarmują w sprawie waleni z Bałtyku. W Morzu Bałtyckim żyje mniej niż 600 morświnów; zagraża im coraz więcej niebezpieczeństw m.in. przypadkowe złowienie w sieci rybackie, rozwój agresywnej turystyki motorowodnej, głośne prace hydrotechniczne. WWF Polska apeluje o intensywną ochronę zagrożonego ssaka. Morświn - obok kaszalota, orki i delfinów - należy do waleni uzębionych; jest jedynym gatunkiem walenia stale zasiedlającym Bałtyk.

Na dziedzińcu warszawskiego Muzeum Narodowego WWF Polska zorganizowało w czwartek happening, w którym udział wzięła aktorka Joanna Jabłczyńska - ambasadorka morświna w projekcie prowadzonym przez WWF Polska.

Jabłczyńska prezentowała zebranym specjalną "bałtycką ścieżką przetrwania", na której na morświna czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Ekolodzy wykonali makietę Bałtyku, a na nim umieścili atrapy statków, łodzi, a nawet sinic. Zaprezentowano też gumowe fantomy dwóch morświnów oraz prawdziwe sieci, w które zaplątują się ssaki. Akcja ma na celu m.in. wyprowadzenie z błędu tych Polaków, którzy myślą, że morświn to ptak lub świnka morska.

Z badań opinii publicznej wykonanych na zlecenie WWF Polska wynika, że ponad połowa (59 proc.) Polaków nigdy nie słyszała o istnieniu morświna. Wśród tych respondentów, którzy o morświnie słyszeli, co trzeci ankietowany nie wiedział, że morświn jest ssakiem. - Chcemy, żeby w świadomości Polaków morświn się przede wszystkim na moment pojawił (...). Kolejnym etapem będzie pokazanie, z jakimi problemami boryka się morświn w Bałtyku i jak możemy mu pomóc - mówiła Anna Dębicka, kierownik projektu "Ssaki bałtyckie", w ramach którego prowadzona jest akcja WWF.

Ostatnie dane dotyczące liczebności morświna w Bałtyku pochodzą sprzed kilkunastu lat - z 1996 roku. - Wówczas w Bałtyku występowało ok. 600 morświnów. Naukowcy przyjmują, że od tego czasu nie nastąpił ich przyrost. Dziś ich liczebność to zdecydowanie mniej niż 600 osobników - powiedział Paweł Średziński z WWF Polska. Niektóre nieoficjalne dane wskazują nawet, że ssaków w Bałtyku może być tylko ok. 100.

Morświnom zagraża przede wszystkim przyłów, czyli przypadkowe złowienie w sieci rybackie. Szczególnie groźne są tzw. sieci skrzelowe, skonstruowane z mocnej nylonowej przędzy. Morświny wpadają w nie w pogoni za rybami, gdyż cienkie jak włos nitki sieci prawie nie odbijają niesłyszalnych dla człowieka fal akustycznych, a to właśnie takich fal te ssaki używają do orientacji w wodzie i lokalizacji zdobyczy. Jeżeli morświn wpadnie do sieci, nie jest już w stanie się z niej wyplątać i dusi się z braku powietrza.

Można by jednak temu zapobiec stosując specjalne urządzenia ostrzegające tzw. pingery, które emitują sygnał rozpoznawalny przez morświna i są w stanie ostrzec go przed niebezpieczeństwem.

- Inne niebezpieczeństwa to zakłócenia hydroakustyczne, płoszące morświna z jego siedlisk, utrudniające komunikację i orientację. Wszelkiego rodzaju podwodne eksplozje, rozwój agresywnej turystyki motorowodnej, głośne prace hydrotechniczne pod wodą, mają wpływ na kondycje morświna - mówił Średziński.

WWF wspólnie ze Stacją Morską w Helu prowadzi monitoring polskiego wybrzeża. Pomaga im w tym Błękitny Patrol WWF, który patroluje cały polski brzeg Bałtyku i zbiera informacje m.in. na temat obserwacji morświnów wyrzuconych przez morze. Jak dotąd odnajdywane są tylko martwe osobniki.

Każde odnalezienie morświna, wyrzuconego na brzeg, powinno być zgłaszane do Błękitnego Patrolu WWF (tel. 795 536 009) lub Stacji Morskiej w Helu (tel. 601 88 99 40).

WWF Polska apeluje też, aby - w przypadku znalezienia żywego morświna - zapewnić mu spokój, nie dopuszczać do niego ludzi i zwierząt, nie wrzucać go z powrotem do wody. Należy polewać jego ciało wodą, uważając, by nie zalać jego otworu nosowego, znajdującego się na szczycie głowy.

Jak powiedziała Anna Dębicka, projekt, który rozpoczął się w zeszłym roku, potrwa do 2012 r., ponieważ do tego czasu WWF ma zapewnione środki finansowe na prowadzenie tej działalności. Dębicka dodała, że jeżeli zostanie zapewnione finansowanie projektu, akcja będzie kontynuowana do momentu, w którym populacja morświna nie osiągnie odpowiedniego poziomu.

Morświn - obok kaszalota, orki i delfinów - należy do waleni uzębionych; jest jedynym gatunkiem walenia stale zasiedlającym Bałtyk. W Bałtyku występuje u wybrzeży Danii, Niemiec, płd. Szwecji oraz Polski. W Morzu Północnym samice dorastają do 189 cm, a samce do 178 cm. Wśród osobników bałtyckich największe sztuki osiągały 169 i 178 cm długości. W wodach mórz europejskich morświny żyją do 15 lat. Morświny mają krótko ścięty pysk. Płetwa grzbietowa osadzona jest bliżej ogona niż u delfinów, oraz jest krótsza. Płetwy piersiowe są krótkie i trójkątne. (Onet.pl)

* * *

Bałtyk jest umierającym morzem. Zatrute wody polskich i niemieckich rzek niosą ze sobą szkodliwe związki chemiczne, zanieczyszczenia biologiczne, wyjątkowo szkodliwe dla żywych organizmów - co dobitnie pokazało się w czasie Gigapowodzi w 2009 roku. Rosjanie, Litwini, Łotysze, Estończycy do tego dokładali odpady radioaktywne ze swych elektrowni jądrowych. Jedynie Szwedzi i Finowie szkodzą najmniej temu morzu i jego mieszkańcom. Odprowadzanie zanieczyszczeń z terytorium lądowego naszego kraju do morza jest bardzo duże i tylko dzięki wysokiej dynamice wód, wynikającej z otwartego charakteru brzegów, zawdzięczamy stosunkowo czyste wybrzeże. Jako kraj gęsto zaludniony (około 50% mieszkańców obszaru zlewiska Bałtyku stanowią Polacy) i posiadający dużo ziemi uprawnej (około 50% terytorium) mamy "prawo" do większego odprowadzania zanieczyszczeń do morza. Jednak w przeliczeniu na mieszkańca, należymy do najmniej uciążliwych "trucicieli" Bałtyku. Ilościowo jednak Polska zajmuje wśród nich pierwsze miejsce i głównie od naszych działań zależy stan wód akwenu.

Najbardziej zurbanizowanym i uprzemysłowionym rejonem kraju, ale również jednym z najbardziej zanieczyszczonych jest górny bieg Odry i dorzecza Wisły. Według Komisji Helsińskiej (Helcom), jest tam najwięcej tzw. hot spots, czyli źródeł emisji zanieczyszczeń o szczególnym zagrożeniu dla środowiska, na obszarze całego zlewiska Bałtyku! Nadmierna urbanizacja pociągnęły za sobą zwiększenie ilości ścieków i liczby oczyszczalni oraz składowisk niebezpiecznych odpadów przemysłowych. Polska należy do grona ich największych wytwórców w Europie. Kontrole Państwowej Inspekcji Ochrony Środowiska wykazały, że tylko jedna trzecia składowisk odpadów toksycznych jest chroniona przed przedostawaniem się zanieczyszczeń do środowiska. Od lat zakłady produkcyjne stosują także niepokojącą praktykę mieszania odpadów niebezpiecznych z mniej toksycznymi, by mniej płacić za ich składowanie. Wody w okolicy Podgórza Krakowskiego to najbardziej zanieczyszczony odcinek Wisły. Tuż poniżej Krakowa jej wody nie nadają się już nie tylko do celów komunalnych, ale i przemysłowych. Zasolenie jest tam większe niż w Zatoce Gdańskiej! To samo dotyczy Odry na jej górnym odcinku.

Problem rosnącego zanieczyszczenia Morza Bałtyckiego musi zostać jak najszybciej dostrzeżony przez rządzących. W przeciwnym razie już wkrótce grozi nam katastrofa ekologiczna, której skutki będą nieodwracalne. (http://www.gdynia.pl/g2/skrypty/ekologia/eko-3/strony/17.html) No a do tego problemem staje się planktonowy zakwit wód tego morza – niebezpieczny dla wszystkich istot żywych w nim zamieszkujących, w tym także dla ludzi – którzy beztrosko kąpią się w zielonej brei zakwitu, a co może się skończyć nawet zatruciami i alergią na neurotoksyny.  


Kiedy zwiedzałem Danię i Szwecję w latach 80. ubiegłego stulecia, to szokiem dla mnie były czyściutkie plaże, na których nie było ani jednego papierka czy butelki. A przecież Sund to jeden z najruchliwszych akwenów Wszechoceanu! Szwedzi w wyniku ogólnonarodowej akcji w ciągu kilku lat doprowadzili do powstania sielanki na swych wybrzeżach, które właśnie w okolicy Göteborga i Helsingborga były straszliwie zanieczyszczone różnymi odpadami, w tym kilogramowymi bryłami mazutu i innymi substancjami ropopochodnymi, śmieciami, plastykami i innym barachłem. To przyciągnęło wczasowiczów i turystów. Narzucono drakoński reżim dla statków poruszających się na szwedzkich wodach terytorialnych i w szwedzkiej strefie ekonomicznej. Efekty - widać na szwedzkich plażach, aktualnie najczystszych na świecie.

A u nas? Zakopywanie śmieci w piaskach plaż jest na porządku dziennym. Od czasu do czasu słyszy się o zakopywanych w piasku martwych zwierzętach lub nieświeżym mięsie, które nie wykorzystano w garkuchniach i restauracjach – jak to miało miejsce w Miedzyzdrojach. To jest jakaś paranoja, która może doprowadzić do tragedii, zbiorowego zatrucia czy nawet czyjejś śmierci.

Poza tym w Bałtyku cały czas cyka bomba zegarowa w postaci zatopionych w nim Bojowych Środków Trujących, które od czasu do czasu dają o sobie znać w postaci zatruć czy poparzeń. Bałtyckie BŚT mogą zostać uaktywnione przez poszukiwania gazu czy ropy oraz poprzez przeprowadzenie Gazociągu Północnego z Rosji do Niemiec. Problem BŚT jest nierozwiązany od czasu obu wojen światowych i nie widać mądrego, który ten problem by rozwiązał w sposób zadowalający...

Wszystkie te czynniki są zagrożeniem życia biologicznego w Bałtyku i każda inicjatywa dla jego ratowania jest bezcenna i ze wszech miar pożądana. Ratowanie ginących zwierząt morskich powinno być priorytetem, bowiem w przypadku ich wyginięcia już nie odtworzymy ich gatunków. A zagrożenie wyginięciem stale istnieje i jest realne. Bardzo realne. Nie możemy do tego dopuścić. Po prostu normalnie myślący ludzie nie chcą, by Bałtyk jeszcze za naszego życia zamienił się w martwą biologicznie zatokę Minamata ze wszystkimi tego faktu implikacjami... 


CDN. 

niedziela, 25 marca 2012

Dziury na pustym miejscu

 Tajemniczy wykop ("Tajny XX wieka")
Czy UFO, tajemnicze wykopy i agroznaki są trzema przejawami tej samej tajemnicy? 
("Tajny XX wieka")


Igor Wołozniew

Najwcześniejsza informacja o kręgach zbożowych – dalej agroformacjach czy agroznakach – pojawiła się na grawiurze zatytułowanej „Diabeł z kosą” z roku 1687. Dzisiaj w Wielkiej Brytanii zarejestrowano ponad 2000 agroznaków. Szacuje się, że około 30% z nich zostały wykonane przez ludzi.

Ostatnio w mediach coraz częściej pisze się o tajemniczych dziurach w ziemi. Jak podają, chodzi o cylindryczne, rzadziej – owalne albo prostokątne ubytki w glebie albo w skale – jeżeli rzecz ma miejsce w górach. Od normalnych wykopów odróżniają je przede wszystkim szybkość i nagłość ich pojawienia się, niemal idealny kształt i bardzo często – zniknięcie wyjętej gleby z tajemniczego wykopu. Zazwyczaj pojawiają się one nocami i na polach

Zagadka w rejonie Grande Coulee

Największym z tajemniczych otworów w ziemi jest ta, która pojawiła się w 1984 roku nieopodal amerykańskiego miasteczka Grande Coulee, WA.
18 października 1984 roku bracia Rick i Peter Timm zaganiali bydło w rejonie Grand Coulee w stanie Waszyngton. Nagle dostrzegli na łące dziurę o średnicy i głębokości 3 m.
- Ziemia wydobyta z dziury leżała 22,5 metra dalej na północny-wschód i to w jednym kawałku – relacjonował swoją przygodę dziennikarzom Peter Timm. – Na całym tym terenie nie było śladów wskazujących na to, w jaki sposób ten wielki blok ziemi został wydobyty i przemieszczony.
Dziurę z wyrzuconą z niej ziemią łączył cienki pas drobno przemielonej gleby. I nie było jakiegokolwiek śladu tajemniczych kopaczy!

Kowboje zadzwonili do Dona Obertine’a – dyrektora firmy Calville Indians, na terenie której znajdywała się ta jama. Ten z kolei wysłał tam swego geologa Billa Atterbacha. Według niego, jama ta mogła powstać tylko pod wpływem wertykalnego podniesienia całej bryły ziemi – o czym mówi płaskie dno i pionowe ściany jamy.

Bardziej dokładne badania fenomenu dokonali specjaliści ze Smithsonian Institute. Szczególnie zdumiało ich to, że korzenie roślin na ścianach jamy pozostały zupełnie nieuszkodzone! Takiego efektu nie da się osiągnąć przy kopaniu łopatą czy przy użyciu bardziej wyrafinowanej techniki.

Tak zatem specjalistom nie pozostało nic innego, jak zgodzić się z tym, że cała wybrana stamtąd ziemia została przemieszczona w powietrzu. Jednak we wnioskach wykazali oni, że niepodobna jest wyobrazić sobie tą siłę, która byłaby w stanie wyciąć z gleby warstwę ziemi o wadze trzech ton i przenieść ja w jednym kawałku 22,5 metra!

Czyżby ogromna koparka?

Do dziś dnia pozostaje zagadką powstanie ogromnego wykopu w argentyńskiej prowincji Rio Negro. Średnica wykopu wynosi ok. 35 m, zaś głębokość – 14,5 m. Pojawił się on w 1902 roku, w czasie nocnej burzy z grado- i gromobiciem. Ściany wykopu już osypały się do dnia dzisiejszego, dno porosło krzakami, ale do dziś dnia jest on jeszcze widocznym. Specjaliści zdecydowanie odrzucili hipotezę o meteorytowym czy krasowym pochodzeniu fenomenu.

Jeżeli idzie o Rosję, to za największą anomalną jamę uważa się tą, która powstała w nocy 28 kwietnia 1961 roku na brzegu Korboziera. Jej rozmiary wynosiły 25 x 18,6 x 3,5 m. Jeden z jej końców znajdował się w jeziorze. Lód w tym miejscu był załamany i widać było dużą płonię.[1] Wyglądało to tak, jakby ogromna łyżka koparki wgryzła się w zamarznięty jeszcze brzeg jeziora, wydarła z niego spory blok gleby, którą wyrzuciła diabli wiedzą gdzie…

Przybyli na miejsce eksperci nie znaleźli żadnych śladów jakichkolwiek urządzeń technicznych, co nie jest dziwnym: okolice jeziora są tak dzikie, że badacze mogli się tam dostać tylko pieszo.

Nurkowie obejrzeli dno w rejonie jamy i znaleźli tam część wydartego z brzegu gruntu, a pod nimi kęsy lodu, szczególnie dziwnego jasnozielonego koloru. Przesłano je do Leningradu. Ale do uczonych lód przyszedł już w postaci wody… Analiza jej nie pozwoliła na ustalenie, co było przyczyną jego niezwykłej barwy, na którą zwrócili uwagę badacze.

Zbadanie samej jamy na brzegu Korboziera też niczego nie dało. Specjaliści z kilku instytutów doszli do wniosku, że nie był to wybuch, nie był to astroblem i nie było to zjawisko krasowe. W rezultacie czego o niezwykłej jamie szybko zapomniano.

Związki z UFO

Fenomen zagadkowych wykopów i jam nie jest nowy, a pierwsze informacje pojawiły się w mediach w połowie XX wieku – jednocześnie z doniesieniami o obserwacjach UFO.

I tak w roku 1954, francuskie gazety doniosły o dziwnych jamach w kształcie jaja, które powstały w nocy na polu w departamencie Poncey-sur-Lignon.[2] Badająca je grupa geologów jednogłośnie i zdecydowanie odrzuciła możliwość, że zostały one po prostu wykopane łopatami. Wyglądało to jakby ziemia – uwaga! – została z nich wyssana jakąś nieprawdopodobnie silną ssawą!

W roku 1981, anomalna jama pojawiła się w RFN prawie na środku pasa startowego lotniska wojskowego. Znaleziono ja rankiem. Jej okrągłe ściany były absolutnie równe i precyzyjnie wycięte w ziemi, a głębokość sięgała do 7 m. Nie znaleziono brakującej ziemi…

Ostatnimi czasy doniesienia o takich przypadkach powtarzają się regularnie. Na polach Rosji i krajów WNP anomalne jamy pojawiają się nie rzadziej, niż znane agroformacje w Anglii. Takie ubytki w glebie znajdowano na polach w Woroneżskiej, Kurskiej, Saratowskiej, Kiemierowskiej i innych Obłastiach, w Krasnojarskim i Chabarowskim Kraju, na Północnym Kaukazie i Przymorskim Kraju. W 1990 roku dziesiątki cylindrycznych otworów o ogromnych rozmiarach pojawiło się na polach i w stepach Kazachstanu. Jeden z nich został znaleziony w rejonie Bajkonuru, i został on zbadany przez specjalistów z Wojsk Kosmicznych Federacji Rosyjskiej. Obejrzeli je dokładnie, zbadali swoimi maszynkami i orzekli, że: „przedmiot badań nie ma żadnego związku ze spadkiem aparatów kosmicznych czy eksperymentami z bronią.” Eksperci odrzucili także hipotezę meteorytową: „po upadku na ziemię kosmicznego kamienia nie jest możliwe pojawienie się takiego cylindrycznego otworu. W takim przypadku powstałby krater i wyrzut materii z jego wnętrza, a tego nie było.”

Okoliczni mieszkańcy jest przekonane o związku powstania tych jam z obecnością NOL-i. W roku 2002, na polu w okolicy wsi Wołowogo w Kałużskiej Obłasti, nie wiadomo jakim sposobem powstała cylindryczna dziura z płaskim dnem, o średnicy 6 m i o takiejże głębokości. Ciekawym jest to, że przedstawiciel miejscowego samorządu N. Ziemczienkow widział w nocy nad tym miejscem świecącą czerwonym światłem kulę, która potem zmieniła swój kolor na pomarańczowy. Kula powisiała nad tym miejscem jakieś 15 minut i znikła. Według słów miejscowych, przywykli oni do widoku takich BOL.

W 1995 roku, mieszkańcy wsi Apakowo w Uljanowskiej Obłasti obserwowali na nocnym niebie dziwny, świecący się krąg, a na drugi dzień koło ptaszarni pojawiła się okrągła dziura z równymi, dosłownie nadtopionymi krawędziami. W miesiąc później takie samo niepojęte zjawisko widzieli mieszkańcy innej wsi tego regionu – Biekietowki. Na drugi dzień w ogromną jamę omal nie wpadł z traktorem tamtejszy traktorzysta. Potem znaleziono jeszcze jedną taka jamę, ale nieco mniejszych rozmiarów.

Pokazują nam, że nie jesteśmy sami

Ufolodzy już dawno zwrócili uwagę na zbieżność tych dwóch fenomenów – agroformacji i dziur w ziemi. I jedne i drugie pojawiają się nocą, na polach, całkowicie bezdźwięcznie, zupełnie nieoczekiwanie dla okolicznych mieszkańców. I jedne i drugie mają związek z UFO, chociaż nie ma przekonywującego dowodu na to, że są one robione przez Latające Spodki, których in flagranti na tym nie przyłapano. Jednak jak dotąd nie znaleziono ludzi, którzy byliby w stanie wykonać coś podobnego. Sporządzenie agroznaku ze ździebeł zboża jest o wiele trudniejsze, niż się sądzi. Jeszcze trudniejsze do wykonania [a zatem ich sfałszowania – dop. tłum.] są anomalne jamy. Trzeba by je było kopać w nocy, czasami w bardzo twardym gruncie, poza tym sprzątnąć całą wykopaną ziemię – a do tego nie pozostawić żadnego śladu!

Najbardziej popularna wersja: Kosmici biorą próbki ziemskiego gruntu. No, ale skoro tak, to dlaczego Przybysze chcąc pokazać ten proces w jak najbardziej zagadkowym świetle, kopią po nocach i skrycie? Jeżeli Goście nie chcą „bałamucić” ziemskich Aborygenów, to trzeba w tej tajności pójść do samego końca: nie zostawiać w ziemi takich geometrycznie prawidłowych wykopów, a pozostawiać bardziej „zwyczajne” jamy – np. podobne do krateru po spadłym meteorycie. No i sam meteoryt też mogliby podrzucić dla niepoznaki. A najważniejsze – nie pobierać próbek na polach, gdzie ubytki można łatwo odkryć. Można by to było zrobić w bardziej odludnych miejscach, których nie brak na naszej planecie. Przecież Przybysze mogliby się tego domyśleć sami…

Tajemniczość, z jaką tworzy się te jamy, ich regularność od razu mówiąca, nie sugerująca, ale wprost mówiąca o tym, że jest to twór sztuczny, zbijają z pantałyku. Dlatego też wielu ufologów uważa, że te wszystkie agroznaki, doły i same UFO to nic innego, jak demonstracja siły jakiejś cywilizacji. Znaki przekazywane przez nią ludziom w ostatnich latach pojawiają się coraz częściej i najwidoczniej maja moralnie przygotować Ludzkość do prawdziwego Kontaktu, a jeszcze – jak uważają ezoterycy – przejściu Ludzkości do innego stanu fizycznego.

Nie wiemy także, jakie to jeszcze niespodzianki zgotuje nam ta tajemnicza siła w przyszłości. Należy być gotowym na nieoczekiwane zdarzenia, w tym włączając wmieszanie się Przybyszów wprost w tok życia Ludzkości, a nawet w biologiczny ustrój człowieka.

Moje trzy grosze

Oczywistym jest, że podobnie jak agroznaki, tajemnicze jamy w ziemi mogli wykonać Kosmici czy inne Istoty, które chciały przyciągnąć naszą uwagę swą obecnością na Ziemi. To jest poza wszelką dyskusją.

Osobiście jestem zdania, że jeżeli za pojawianiem się agroformacji i tajemniczych otworów w ziemi stoją Obcy (kimkolwiek Oni są) to mają Oni w tym jakiś swój cel. Kiedyś założyłem, że celem powstania agroformacji było zwrócenie naszej uwagi na Ich obecność, czy ważne wydarzenia w naszej historii – zakładając, że Oni są przybyszami spoza Czasu. Oczywiście to się Im udało, ale jak zwykle w takich przypadkach, pojawili się także w Polsce tzw. cropmakerzy, którzy zaczęli robić „konkurencyjne” agroznaki na naszych polach.

Była to ewidentna głupota, ale w sumie wyszło to nam na dobre, boż opracowano metody badania agroznaków i odróżniania prawdziwych od fałszywek. Jestem zdania, że z Ich strony doszło do eskalacji działań. Tok Ich rozumowania był taki: skoro Ziemianie podrabiają nasze agroznaki, to niech teraz spróbują czegoś trudniejszego… No i pojawiły się otwory i wykopy…

Dlaczego? To proste – takich regularnych wykopów czy dziur NIE DA SIĘ  podrobić przy pomocy dwóch sznurków i deski – jak agroznaki, czy w tym przypadku łopaty, i to w ciągu jednej nocy. Co więcej – tego nie da się zrobić nawet przy pomocy koparki, bo to natychmiast zwróciłoby czyjąś uwagę. Poza tym co z wydobytą ziemią? Trzeba ją wydobyć i gdzieś upłynnić, i to bez jakiegokolwiek śladu. Takiej mistyfikacji nie da się zrobić bez śladów, to jest po prostu i ewidentnie niemożliwe – chyba że jest to jakaś zmowa rolników pragnących medialnego rozgłosu i reklamy ich wioski. To też jest możliwe, ale czy wykonalne? Czy parowierszowa wzmianka w jakiejś gazecie – nawet ogólnokrajowej – która po miesiącu zostanie zapomniana, jest warta podjęcia takiego trudu? Chyba nie… Popatrzmy, co było z Wylatowem – Wylatowo stało się sławne w latach 2000-2004, potem o nim było w mediach coraz mniej. Sensacja spowszedniała, reklama się opatrzyła. Ciekawskich coraz mniej.  

Czyli co? Czyli był to kolejny test dla ludzi i ich pomysłowości i inteligencji? Była to zarazem i demonstracja możliwości Przybyszów? Oczywiście. I właśnie dlatego Oni ukazują nam swe możliwości tam, gdzie je najlepiej zobaczyć, I NIE DA SIĘ ICH UKRYĆ – na polach, które stanowią warunek sine qua non naszego istnienia. Zlikwidujmy nasze pola i długo nie pożyjemy, bowiem niemal cała żywność na tej planecie jest produkowana właśnie tam – na polach, a niewielka jej część we Wszechoceanie, który jest coraz bardziej pustoszony przez człowieka.

Czy jest to zatem jakieś ostrzeżenie pod naszym adresem?

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 50/2011, ss. 24-25

Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] Miejsce wolne od lodu, przerębel.
[2] Jest to wieś, a nie departament, a znajduje się ona w departamencie Côte d’Or w Burgundii.