Powered By Blogger

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

CE z morskimi, wężowatymi UMA…


Rekonstrukcja plezjozaura w DinoParku w Rybniku (Internet)



Wadim Ilin



…czyli po prostu z wężami morskimi. Relacje o wężach morskich zaczęły się pojawiać w prasie w połowie XIX wieku. Informacje o Bliskich Spotkaniach z tymi UMA pojawiają się także w naszych czasach, przy czym sądząc po wszystkiemu, te gigantyczne morskie kryptydy zamieszkują wszystkie akweny Wszechoceanu.



Potwory w wodach Nowej Szkocji



Jedno z pierwszych spotkań z tymi dziwnymi stworzeniami – znanymi w kryptozoologicznym światku jako UMA – miało miejsce w okolicach Nowej Szkocji (południowy-wschód Kanady) w 1845 roku, kiedy to rybacy John Bockner i James Wilson ujrzeli 30-metrowego „węża morskiego” w zatoce St. Margaret. Opowiedzieli o tym wydarzeniu swojemu pastorowi, wielebnemu Johnowi Ambrose’owi, który także osobiście spotkał się z takim potworem.



A w roku 1855, ludzie na brzegach zatoki Green Harbor z przerażeniem obserwowali, jak „coś dziwnego, podługowatego, co wykonuje faliste, wężowe ruchy” prześladowało łódki miejscowych rybaków. Opis tych wydarzeń zrobiony w oparciu o słowa naocznych świadków zamieścił jeden z numerów amerykańskiego dziennika „Ballou’s” wychodzącego w XIX wieku:



Zaraz po tym, co się zdarzyło, zobaczono głowę zwierzęcia, a za nią jakieś wypuczenie podobne do garbu uwieńczonego masą poskręcanych i zwisających ku dołowi długich i skołtunionych włosów, przypominających końską grzywę. Dalej zwijały się i rozwijały pierścienie długiego na jakieś 12 – 15 m ogromnego  ciała monstra. Te falujące ruchy przebiegały w płaszczyźnie poziomej, przy czym pierścienie przebiegały od głowy do ogona i pozostawiały na lustrzanej gładzi morza ślad podobny do kilwateru i śruby parostatku.



Kiedy UMA przybliżyło się do brzegu, rozległ się syk jak od strumienia uchodzącej z kotła pary czy powietrza, który dobiegał z wnętrza zwierzęcia. Można było zobaczyć jego lśniące zęby, łuki brwiowe nad połyskującymi złowrogo oczami, ciemnoniebieską lśniącą metalicznie łuskę na głowie i na grzbiecie, a brudnożółtą na stronie brzusznej. Głowa potwora była długa na co najmniej dwa metry.



I wreszcie przestał interesować się rybakami, a oni przerażeni nie na żarty szczęśliwie dopłynęli do brzegu.



Kolejne spotkanie z UMA miało miejsce w 1883 roku. Sześciu żołnierzy łowiło ryby w zatoce Mahoney Bay zauważyło nieopodal nich ogromnego węża – z wody wystawała dwumetrowa, jak w przypadku rybaków z Green Harbor głowa potwora. Szyja stworzenia była gruba jak pień potężnego drzewa, miała kolor ciemnobrązowy czy nawet czarny z nieregularnie rozmieszczonymi na skórze białymi paskami. Reszty jego ciała rybacy nie widzieli, ale sądzili, że długość tego UMA wynosiła co najmniej 25 m.



„Krowia głowa bez rogów i uszu…”



Jedno z najbardziej dokładnie opisanych i udokumentowanych CE z wężokształtnym UMA miało miejsce latem 1905 roku (wg innych źródeł miało to miejsce w dniu 7 grudnia 1905 r., o godzinie 10:15 BRT – zob: http://www.strangemag.com/definitiveseaserpent.html - uwaga tłum.) na Oceanie Atlantyckim u wybrzeży Paraiby – najbardziej wysuniętego na wschód stanu Brazylii. Niemal cała załoga luksusowego jachtu SY Valhalla zobaczyła duże zwierzę bardzo długą szyją i wyrostkiem na grzbiecie przypominającym pofałdowana płetwę grzbietową. Szyja wystawała z wody na 2,5 - 3 m, a całe ciało zwierzęcia było doskonale widoczne pod powierzchnią wody. W składzie załogi znajdowali się dwaj doświadczeni naturaliści – Michael J. Nicoll i E. G. B. Meade-Waldo, którzy unisono oświadczyli, że nigdy czegoś takiego nie widzieli.



…Trwała Pierwsza Wojna Światowa. W dniu 23 maja 1917 roku, uzbrojony statek handlowy SS Hillary wypierający 6000 ton znajdował się u wybrzeży Islandii. Morze było spokojne, panował sztil. Naraz marynarz na oku zauważył przed dziobem, pod wodą „coś ogromnego”. Obawiając się ataku ze strony niemieckiego U-boota, kapitan statku F. W. Dean ogłosił alarm bojowy i skierował statek na zbliżenie z tym UAO. Po chwili okazało się, że to nie był żaden U-boot, ale czymś… niezwykłym?



Z odległości około 25 m, kapitan ze zdumieniem patrzał jak spod wody pokazała się „głowa podobna do krowiej, ale o wiele większa”, tylko bez rogów i uszu. „Ona była czarna, tylko na przodzie mordy widoczny był biały pas czy pasy w miejscu, gdzie bywa on także u krów”. Poza tym nad wodą na jakiś metr sterczało coś, co wyglądało jak płetwa grzbietowa. Całkowitą długość tej krypydy marynarze ocenili na 20 m, z których sześć przypadało na muskularną szyję.



I wtedy zdarzyło się coś, co było najgorszym błędem w historii żeglugi i zoologii, a mianowicie – kapitan Dean zdecydował, że jego artylerzystom nadarzyła się okazja postrzelać ćwiczebnie do celu. Wydał rozkaz oddalić się od celu na kilometr i rozkazał dać doń ognia. Na tą odległość nie sposób było chybić i pociski zabiły to UMA. Jego agonia spowodowała silne falowanie na powierzchni morza i „żywa łódź podwodna” szybko skryła się pod wodą.



„Oczy o rozmiarach spodka”



Powróćmy na południe, ku Nowej Szkocji. 5 lipca 1976 roku, Eisner Penney mieszkaniec wyspy Sable Island, zobaczył na morzu ogromne nieznane zwierzę i opowiedział o tym swoim znajomym. Oczywiście – jak zwykle w takich przypadkach – wyśmiali go, ale w ciągu kilku następnych dni jeden z nich – Keith Ross ze swym synem Rodneyem ujrzeli na własne oczy przedmiot swych niedawnych drwin.



Jego oczy był wielkie jak spodki i lśniły złowrogo czerwonym światłem – opowiadał roztrzęsiony Keith Ross – a z jego gigantycznej, szeroko otwartej paszczy sterczały groźnie dwa ogromne kły. Rozmiarami były one podobne do kłów morsa czy nawet słonia, i zwisały ku dołowi z górnej szczęki. Ten potwór podpłynął do nas za rufą łodzi całkiem blisko. A my doskonale widzieliśmy jego cielsko o długości 12 – 15 m, pokryte szarą skórą podobną do wężowej, pokrytej ogromną ilością jakichś guzków, wzgórków i przyczepionych pąkli. No i zobaczyliśmy, że ono ma ogon jak u ryby z pionową płetwą ogonową, nie taką jak u wieloryba.



Ross skierował swój kuter byle dalej od UMA, która szybko znikła we mgle (szczegóły zob. - http://www.qsl.net/w5www/sea.html).



Wyłowiony plezjozaur



W kwietniu 1977 roku, załoga japońskiego statku rybackiego MV Zuiyo Maru znajdującego się u brzegów Nowej Zelandii, wyciągnęła na powierzchnię zwłoki jakiegoś 15-metrowego UMA, który na pierwszy rzut oka prawdziwego monstrum głębin oceanicznych. Załoganci podnieśli szczątki na pokład i zrobili kilkanaście kolorowych zdjęć tego UMA, a potem – obawiając się, że rozkładająca się tusza zanieczyści złowione ryby – kapitan polecił wyrzucić padło za burtę.



Profesor Takeo Shikama, japoński kryptozoolog badający dawne zwierzęta i wykładający w Narodowym Uniwersytecie Jokohama, przejrzawszy zdjęcia oświadczył, że zwłoki te nie są zwłokami żadnego ssaka morskiego czy ryby. A z wyglądu, potwór ten przypomina plezjozaura – wodnego dinozaura zamieszkującego Wszechocean 100 MA temu. (W rzeczywistości plezjozaury zamieszkiwały Ziemię od 240 do 64,8 MA temu, czyli właściwie przez cały Mezozoik – uwaga tłum.)



Po takim sensacyjnym oświadczeniu uczonego, kilka statków skierowano do poszukiwań wyrzuconego trupa, ale nie udało się go znaleźć. Dramatyzm całej sytuacji polega na tym, że wskutek lekkomyślności jednego człowieka nauka straciła bezcenny – z jej punktu widzenia – eksponat, a którego materialna wartość była wyższa od ceny połowu wraz z całym statkiem!



To nie węże!



Na początku 1999 roku, do redakcji amerykańskiego „Fate Magazine” przyszedł list od czytelnika, który natknął się w swym archiwum na wycinek z miejscowej gazety wychodzącej w miejscowości Astoria, OR. Wycinek ten ów mężczyzna załączył do listu, bowiem mniemał, że tekst i fotografia znajdujące się w artykule mogą być ciekawe dla „Fate”.



Magazyn zamieścił ów wycinek z gazety, która wyszła w 1940 roku w swym lutowym numerze w 1999 roku. Tekst pod fotografią głosi, co następuje:



Morski potwór postawił na nogi całą miejscową społeczność.

Ilwaco, WA.



Szczątki nieznanego morskiego zwierzęcia z długimi płetwami, rozmieszczonymi po obu stronach głowy, z pięciometrowym ogonem, zostały znalezione w piątek na przylądku Long Beach. Pozostały one nierozpoznane mimo tego, że obejrzało je dziesiątki osób. Rysunek pokazuje nam, jak to nieznane zwierzę mogło wyglądać przy życiu. Jego długość powinna wynosić około 15 m, a waga około 1500 – 1800 kg. Całe ciało nieznanego zwierzęcia pokrywała gęsta szczecina.



Nie patrząc na to, że „morskie węże” na przestrzeni wieków napatoczają się ludziom przed oczy na morzach i oceanach praktycznie całego świata, jak dotąd nikt nie objaśnił, czym te stworzenia są, pomimo tego że zoolodzy spierają się o to dwa stulecia. Ale czymkolwiek by nie były te „gigantyczne wodne UMA”, to można z całą pewnością powiedzieć – to nie są węże!



Węże nie mogą pływać wznosząc głowę ponad wodę, a poza tym nie mają one ogonów podobnych do rybich.


Appendix



Potwór z Sachalinu



W sierpniu 2006 r. na wyspie Sachalin w Rosji odkryto leżące na morskim brzegu szczątki dużego drapieżnego zwierzęcia. Zwierzę miało ok. 7 m długości, tyle co dorosły okaz krokodyla, ale jego skóra nie była pokryta pancerzem tylko porośnięta sierścią szarego koloru, o włosach długich na 5 cm. Powierzchowne analizy układu kostnego i uzębienia tajemniczego zwierzęcia wykazały, że nie jest ono rybą.



- Jeden z rybaków próbował zidentyfikować znalezisko przeglądając encyklopedie. Z zaskoczeniem odkrył, że zwierzę jest najbardziej podobne do plezjozaura - stwierdził w wypowiedzi dla mediów Władimir Bedżisow, dyrektor Departamentu Kultury Obwodu Sachalińskiego.



Podobno szczątkami zajęły się rosyjskie służby i nie wiadomo gdzie przewieziono to tajemnicze znalezisko.



A może była to jakaś zwariowana krzyżówka, rezultat manipulacji genetycznych? Coś takiego chyba nikomu (na razie) nie przyszło do głowy…?

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 1/2012, ss. 30-31



Przekład z j. rosyjskiego –

Robert K. Leśniakiewicz ©


piątek, 27 kwietnia 2012

Atomowe cmentarzysko w Onkalo (w 26. rocznicę katasrofy w Czarnobylu)






Dokument o Onkalo (Finlandia), wykutym w litej skale na głębokości 400 metrów pod poziomem morza składowisku odpadów radioaktywnych. Pozostawione tam toksyczne materiały przestaną być niebezpieczne dopiero po stu tysiącach lat. Reżyser Michael Madsen przegląda się tej niezwykłej budowli i zastanawia nad jej ewentualną przyszłością. Jednocześnie dokonuje refleksji nad światem i osiągnięciami człowieka, które pozostawi po sobie.





Film ten dedykuję wszystkim entuzjastom atomów łaknącym budowy elektrowni jądrowych w Polsce. Może to podziała trochę na ich wyobraźnię. Jest to odtrutka na rządową ściemę o tym, jaka to dobra i bezpieczna jest energia jądrowa. Nie ma bezpiecznej energii jądrowej – to mit, który usiłuje się nam wcisnąć w mózgi po to, byśmy dali przyzwolenie na popełnienie masowego samobójstwa, na którym jeszcze zarobią obrotni cwaniacy z rządu i atomowego lobby…

środa, 25 kwietnia 2012

TAK dla atomu, NIE dla rozumu?





Na pewnym portalu internetowym niedawno przeczytałem wpis:



TAK dla atomu, NIE dla demagogii!



Zapraszamy na pikietę 26 kwietnia (czwartek) o godzinie 16:00 pod Kancelarią Premiera (Al. Ujazdowskie 1/3)



Energia jądrowa to czysta ekologicznie i tania energia. Tylko własne elektrownie jądrowe zapewnią Polsce niezależność energetyczną. Dlatego dajmy odpór tym wszystkim, którzy za obce pieniądze, w niemieckim lub rosyjskim interesie usiłują dziś zablokować rozwój energetyki jądrowej na terenie Polski! Karmią społeczeństwo mrzonkami o możliwości zastąpienia jej energią odnawialną, gdy nawet taki mały kraj jak Dania, wykładając na ten cel środki, których Polska nie ma i długo mieć nie będzie, nie jest w stanie uzyskać większości potrzebnej jej energii ze źródeł odnawialnych, uzyskując ją głównie z węgla.



Praktycznym skutkiem zaniechania energetyki jądrowej w Polsce byłaby dewastacja wielkich połaci kraju nowymi odkrywkami węgla brunatnego i import energii z rosyjskiej elektrowni jądrowej budowanej dziś tuż pod naszą granicą w strefie kaliningradzkiej. A może pseudoekologom spod znaku Greenpeace i Zielonych 2001 właśnie o to chodzi??? Dlaczego nie słychać żadnych protestów przeciw rosyjskiej elektrowni?



Dajmy odpór przeciwnikom energii jądrowej, zorganizujmy się w ogólnopolską siłę zdolną wywalczyć politycznie realizację programu jądrowego dla Polski!!!






* * *



No i mamy polski realpolitik. A ja już myślałem, że jest to jakiś polityczny głos rozsądku w zalewającym nas morzu bełkotu. Zawiodłem się czytając ten post. No cóż - tak zawsze jest, kiedy polityka zaćmiewa ludziom zdrowy rozsądek, co widać po wypocinach autora.



Najlepsza była odpowiedź na to jednego z internautów, a oto i ona:



O tych pomysłach już słuchać się nie chce gdyż nawiedzonych i tak nie przekona. Co nie powiedzieć i tak ta sama stara śpiewka. Pomijając już poważne argumenty, ciekawe czy ci szczerzy zwolennicy wiedza dla kogo więcej tej energii potrzeba? No bo na pewno nie dla chłopa ze wsi który to już tylko on nasza własność prywatną w garści trzyma. Reszta zniszczona lub za grosze sprzedana.



To nie my tej energii potrzebujemy lecz obce kapitały, które w większości jak niewolników nas traktują. 1500 zeta i do roboty panowie a kapitał w ich krajach za granicą jak znalazł się przyda. A że Polak już doszczętnie zgłupiał to czemu nie zaserwować sobie nowych elektrowni. Energia do produkcji na wynos kapitału potrzebna, a i elektrownia jako inwestycja też się opłaca bo nie cwaniacy obcy właściciele lecz te głupie istoty z tych 1500 złociszy przez 50 lat w podatkach spłacać będą. Nic dziwnego że o naszym kraju wybrani swoje zdanie maja..



....POLSKA TO ZŁOTY INTERES......



Już kiedyś pisałem że niedawno Obama oficjalnie ogłosił że chce 2 nowe elektrownie za 8,5 miliarda USD postawić. Nasz "naczelnik " od truskawek 2 mniejsze za około 100 mld PLN chce wybudować. Ile to na sałatę będzie? Już wam mówię!!!! - 8,5 mld USD do naszych 33 mld USD. Dotarłooooooo...... !!!!



Dotarło – różnica wynosi 24,5 mld USD, które pójdzie do kieszeni rządzącej nami bandy cwaniaków, aferzystów i aferałów o lepkich rękach i brudnych sumieniach, bo rzecz jasna o tą kasę tutaj tylko chodzi. Przecież przy tej okazji będą się chcieli nachapać kumple Tuseka & Co. Od siebie dodam, że budowa elektrowni jądrowej w kraju, w którym nie ma ani złóż rud uranowo-torowych, ani rafinerii uranu, o przetwórniach paliwa już nie wspominając, jest fanaberią kilku zadufanych w sobie, złodziejskich politykierów i niczym innym. I dziwię się tylko UPR, że popiera te idiotyczne pomysły Tuska i jego kamaryli. Dlatego nie wierzę ani całej prawicy, ani w cuda tuskowe, które miały być, a których jak nie było tak nie ma.



A co do ceny prądu „z atomów”, to poszybuje ona w górę jak rakieta, bo trzeba będzie spłacić zobowiązania, jakie przy okazji się zaciągnie, nie mówiąc już, że koszta budowy i przede wszystkim eksploatacji elektrowni atomowej są też niebagatelne. Podejrzewam, że Francuzi już dali w łapę komu trzeba, a płatni naganiacze i sprzedajni „uczeni” wciskają ludziom kit o „agentach Kremla” i obiecują gruszki na wierzbie... Komu się przy okazji odbierze świadczenia? – oczywiście znów emerytom, rencistom i inwalidom!



Czechom i Słowakom też obiecywano, jaki to będzie taniutki prąd – ułamek halerza za kilowat. Dzisiaj płacą i płaczą. Mają razem 4 elektrownie jądrowe i skażony trytem Wag i inne rzeki. Oczywiście wszystko jest OK., tylko coraz młodsze dzieci chorują na białaczkę i nowotwory złośliwe. Ale oczywiście o tym się nie pisze, bo lobby atomowe skutecznie wygasza wszelką krytykę.  



I jeszcze jeden głos:



…A ciebie przymusowo przesiedlić w okolice reaktora i tobie podobnych. Niestety powiedzenie głupich nie sieją oni się rodzą jest prawdziwe. Agentura sabotuje – taa… ta sama co rozwaliła Fukuszimę, czyli fizyka i siły przyrody. Koszty związane z awarią szacowane na 120 mld USD, taaaa… nas na to stać jak zrobią elektrownie jak autostrady, to będziemy świecić jak świetliki. Ale jest szansa że jednak nie, a każdego debila co jest na „tak” na przymusową wycieczkę krajoznawczą do Fukuszimy i minimum 5 godzin przy elektrowni i kąpiel w odpadach z niej, znaczy na plaży w oceanie a na koniec rybka z okolicznego łowiska.



To truizm, ale trzeba go powtarzać: w kraju, w którym nie można wybudować kilometra autostrady bez usterek nie ma nawet co marzyć i elektrowni atomowej!!! Tam jest wymagana dokładność do siódmego miejsca po przecinku i nie da się zastąpić betonu piaskiem czy ołowiu cyną! Co do wycieczek, to może nie od razu do Fukushimy, ale do Czarnobyla. Ot przejechać się, posiedzieć z dwie godziny w sarkofagu i pośpiewać wieczorem nad Prypecią. Efekt podobny... Problem bowiem polega na tym, że efekty napromieniowania małymi dawkami wychodzą w drugim i kolejnym pokoleniu – co pokazały skutki atomowych bombardowań Hiroszimy i Nagasaki. Dzięki nim wciąż przedwcześnie umierają tam tzw. hibakusha – ofiary bomby A.



Przy okazji autor cytowanych wybździn bezczelnie kłamie twierdząc, że Greenpeace nie protestuje przeciwko rosyjskim reaktorom – otóż protestował od pierwszej chwili swego istnienia! Dość wspomnieć akcje na Morzu Ochockim przeciwko wylewaniu skażonej wody trytem w wody morza. Tzw. proces Nikitina też miał związek m.in. z radzieckim/rosyjskim przemysłem atomowym, itd. itp.



Polski po prostu NIE STAĆ na budowę i eksploatację elektrowni jądrowych. I niech to wreszcie dotrze do naszych rodaków, którym chce się wcisnąć do ręki odbezpieczoną bombę (przede wszystkim finansową), której eksplozja znów zaowocuje kryzysem, na którym znowu zarobi krocie mała grupa cwanych kombinatorów, a po kieszeni dostanie szary obywatel...   

wtorek, 24 kwietnia 2012

Oczekiwane niepowodzenie

 Sonda międzyplanetarna Mars-4
Pamiątkowa plakieta misji Mars-4 i Mars-5

Władimir Grakow



Lodowa pokrywa na Biegunie Południowym Marsa jest tak duża, że gdyby ja roztopić, to powierzchnia Czerwonej Planety pokryłaby się 11-metrową warstwą wody. Mniej więcej tyle samo lodu jest na północnej czapie biegunowej Marsa.



Każdy start aparatu kosmicznego w przestrzenie Wszechświata jest zawsze przyjmowane z zadowoleniem. To jest zrozumiałe – kosmiczny aparat to przedmiot dumy z osiągnięć ojczystych, demonstracja potęgi technicznej i ekonomicznej władzy. No i każde włączenie silników boostera stanowi spełnienie marzeń i wizji naukowców, budzi ich nadzieję, że lot przebiegnie pomyślnie. No bo przecież zadania, jakie ma do spełnienia ten kosztowny niebieski posłaniec, powinny być wykonane i przynieść określone korzyści. Ale okazuje się, że był w historii kosmonautyki epizod, kiedy to nikt z wąskiego grona ludzi związanych z programem kosmicznym nie liczył na powodzenie…



Mars – twardy orzech



Badania Marsa były dla nas od samego początku – podobnie jak w USA – bardzo trudne, a szczególnie lądowanie na Czerwonej Planecie. Jest na niej atmosfera – wprawdzie rozrzedzona, ale jest. Wieją w niej bardzo silne wiatry. Dlatego lądować na niej jest o wiele trudniej, niż na Księżycu, z jego bezpowietrzną przestrzenią, gdzie aparatowi wystarczy tylko silnik hamujący, czy na Wenus – gdzie znajduje się gęsty woal atmosfery też pomaga w lądowaniu i wyładowaniu ładunku na powierzchnię planety na niewielkim spadochronie. Na tle powodzenia w badaniu tych ciał niebieskich, zupełnie inaczej przedstawia się sprawa badań Marsa.



Żeby mieć pewność, że sprawa wypali, w ZSRR w 1973 roku przygotowano całą partię bezpilotowych maszyn – cztery automatyczne stacje międzyplanetarne. To bardzo dużo, bo zazwyczaj budowano jedną, góra dwie na rok.



Gwiezdna eskadra



Ogólnie rzecz biorąc, to program lotów na Marsa wyglądał tak: Mars-4 i Mars-5 miały stanowić sztuczne satelity Marsa i miały prowadzić wiele ciekawych badań naukowych, ale przede wszystkim fotografowanie jej powierzchni. A Mars-6 i Mars-7 wypuszczają aparaty do sondowania atmosfery i lądowania na powierzchni Czerwonej Planety. Poza trym wszystkie te stacje miały za zadanie badać warunki w przestrzeni międzyplanetarnej. […]



Przygotowania do lotu przebiegały mniej czy więcej sprawnie od momentu wyprawienia stacji na kosmodrom w Bajkonurze. Wszystkie cztery aparaty (a z lądownikami sześć) cierpliwie czekały na start. I naraz miało miejsce niezwykłe wydarzenie. A tak naprawdę to katastrofa.



Szybko nie znaczy dobrze



Okazało się to, kiedy w fabryce, w której wyprodukowano sondy, testowano niesprawną mikroelektronikę, i wyjaśniło się w czym leżała przyczyna katastrofy. Okazało się, że istniała pewna niedokładność w jej konstrukcji i to nie tylko w tym, ale w całej serii aparatów kosmicznych. W ciągu 6-12 miesięcy usterka ta dawała o sobie znać i aparaty te oczywiście zawodziły… A wszystkie Marsy miały aparaturę złożoną m.in. właśnie z tych felernych części!



A to oznaczało, że nie pomoże nawet ich dublowanie czy potrajanie – wszak zero pomnożone przez dowolną liczbę stanowi zawsze zero… Sytuacja klasycznie patowa, bez wyjścia. Odpalać boostery? I potem czekać, kiedy wcześniej czy później stacje przestaną odpowiadać na komendy z Ziemi i zamienią się w bryły martwego metalu? Czy zatem odwołać starty? A to przecież koszty dziesiątki milionów rubli, które za czasów ZSRR przeliczało się z dolarem amerykańskim po kursie  niemal 1 : 1, wyrzuconych na wiatr, a same stacje kosmiczne – pod młotek…? Koszmarny dylemat. Rozgorzały spory nie na żarty. I wszystkie te Marsy w lipcu i sierpniu 1973 roku zostały wystrzelone w kierunku Czerwonej Planety. W ZSRR mieli nadzieję, że kosmiczne maszyny zdołają przysłużyć się nauce.



Częściowe powodzenie



Już we wrześniu, według oświadczenia TASS:



…uczeni przedsięwzięli pewne środki po utraceniu łączności z systemami telemetrycznymi jednej z sond kosmicznych…



Jednak zlikwidować awarii się nie udało i TASS była zmuszona do przekazywania sucho i beznamiętnie relacji i utracie łączności ze wszystkimi sondami kosmicznymi.



…stacja kosmiczna Mars-4 przybliżyła się do planety 10 lutego 1974 roku. Wskutek uszkodzenia pokładowych systemów silników hamujących nie włączyły się one, i stacja przeleciała w odległości 2200 km od powierzchni Marsa.



Stacja przeleciała koło Marsa i znikła gdzieś bez śladu w przestrzeni kosmicznej. Ale nie opuściła ona Układu Słonecznego, bowiem jej prędkość na to była za mała (przypominam, że VIII = 16,7 km/s – uwaga tłum.) Najprawdopodobniej teraz krąży ona gdzieś pomiędzy orbitami Jowisza i Marsa, jeżeli – rzecz oczywista – nie została zniszczona w zderzeniu z jakimś meteoroidem czy asteroidą.



…lądownik stacji kosmicznej Mars-6 dokonał w dniu 12 marca lądowania na powierzchni planety. Niestety, w niewielkiej odległości od powierzchni Marsa urwała się z nim łączność…



…lądownik stacji Mars-7 po oddzieleniu się od orbitera stacji wskutek zakłócenia pracy pokładowych systemów przeleciał koło planety w odległości 1300 km od jej powierzchni…



Wygląda na to, że jedynie Mars-5 do końca wypełnił swe zadanie, ale na dłuższą metę była to klęska całego programu gwiezdnej eskadry. Jej wyniki były mizerne. Uczonym udało się zbadać atmosferę Marsa: zmierzyć temperaturę, ciśnienie, skład chemiczny (znaleziono m.in. ślady warstwy ozonowej) i określono parametry pary wodnej. Mars-5 przekazał barwne obrazy powierzchni o rozdzielczości do 100 m, zbadał magnetosferę Marsa – ok. 1000 razy słabsze od ziemskiego i 7-10 razy silniejsze od międzyplanetarnego, i zbadał relief planety. […]



…Mina wieki. Ludzkość opanuje cały system słoneczny i poczesne miejsce w muzeach na Księżycu i Marsie zajmą Łunochody, stacje Mars i inne aparaty kosmiczne, które krążą teraz gdzieś w Kosmosie. Śmieszne, prymitywne maszyny z XX wieku. I jakiś ciekawski maluch zobaczywszy dziwny proporczyk z jeszcze dziwniejszym herbem nieistniejącego już kraju zapyta ojca:

- A co to takiego to CCCP?

Ciekawe, jak na to pytanie odpowie ojciec…?



Źródło: „Tajny XX wieka” nr 3/2012, ss. 4-5



Przekład z j. rosyjskiego –

Robert K. Leśniakiewicz ©

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Zmasakrowani przez UFO czy pocisk rakietowy? (2)

 Lokalizacja wsi Wiżaj oraz gór Otorten i Cholat Sjakl na mapie z 1968 roku
Lokalizacja Przełeczy Diatłowa na nowszej mapie z lat 70. lub 80.

Zatem scenariusz zdarzeń mógł wyglądać następująco: z poligonu rakietowego w Pliesiecku wystrzelono rakietę, która „urwała się z łańcucha” i poleciała w kierunku Uralu.



Nieprawdą jest, że kosmodrom w Pliesiecku oddano do użytku dopiero pod koniec 1959 roku. Kosmodrom ten został oddany w kwietniu 1958 roku, a pierwszy oficjalny start rakiety miał miejsce w 30 lipca 1959 roku. A ile było nieoficjalnych…?



Jak podaje Wikipedia: Plesieck to rosyjski kosmodrom położony 170 km na południe od Archangielska i 800 km na północ od Moskwy. Założony w 1960 roku na terenie obwodu archangielskiego. Wykorzystywany do wysyłania bezzałogowych satelitów Ziemi, głównie wojskowych: zwiadowczych, meteorologicznych, łącznościowych, wczesnego ostrzegania, poszukiwania zasobów naturalnych, nawigacyjnych, naukowych i innych. W okresie ZSRR utajniony. Do 12 kwietnia 2002 z Plesiecka wysłano 1929 satelitów i ponad 500 międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Jak podają rosyjskie władze, Plesieck ma być głównym kosmodromem Rosji. Te wszystkie rozbieżności wynikają właśnie z najwyższego stopnia utajnienia, w jakim trzymano fakt istnienia tego kosmodromu. NB, jak to podaje Wiktor Suworow w swych książkach, ochraniany on był przez siły uderzeniowe GRU – SPECNAZ, a także przez „podpadziochy” – agentów GRU, którym tu i ówdzie podwinęła się noga... Dlatego też z tego kosmodromu w opisywanym czasie mogła wystartować próbna rakieta z głowicą bojową.



Niektórzy „badacze” tego wypadku twierdzą, że w tym czasie – w 1959 roku – ZSRR jeszcze nie posiadał żadnych rakiet klasy ziemia-ziemia i prace nad nimi dopiero trwały. Jest to kłamstwo. Prace nad rakietami w ZSRR trwały od początku wojny (czyli od 1941 roku), czego rezultatami były pociski rakietowe RS-8 do samochodowych wyrzutni rakietowych znanych jako Katiusze oraz na samolotach szturmowych. Poza tym radziecka marynarka wojenna używała niekierowanych pocisków rakietowych klasy woda-ziemia i woda-woda – których używano już w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Więc opowiastki o tym, że ZSRR nie posiadał pocisków rakietowych klasy ziemia-ziemia są bajeczką dla grzecznych dzieci. Co więcej, pod koniec lat 50. pracowano już i najprawdopodobniej strzelano pociskami ziemia-przestrzeń kosmiczna, o czym mogą świadczyć wydarzenia w Gdyni.



Prace nad pociskami rakietowymi opartymi na technologiach niemieckich pocisków samobieżnych i rakietowych „V” zaczęły się w 1943 roku – równolegle z badaniami nad A-projektem (czyli bombą A - zob. „Bractwo bomby” rosyjski serial dokumentalny w reż. 2005 – emitowany przez POLSAT PLAY), do którego potrzebne były wektory przenoszenia. Rosjanie doszli do hitlerowskich poligonów w Podkarpackiem, które zajęli – nawiasem mówiąc na prośbę… Churchilla. Opisałem to w mojej pracy „Powojenne losy niemieckiej Wunderwaffe” (Warszawa 2008), gdzie stwierdziłem wprost, że radzieckie próby z niemieckimi broniami „V” były prowadzone właściwie już od 1944 roku, a nie jak się powszechnie mniema, od 1947.



A zatem z kosmodromu w Pliesiecku wystrzelono rakietę, która miała spaść na stepy Kazachstanu. Skąd to wiadomo? – to oczywiste – Kazachstan był jednym wielkim poligonem, więc lądowisko rakiet także tam się znajdowało. Zresztą wszystkie radzieckie statki kosmiczne lądowały w okolicach Karagandy i Celinogradu, więc możemy przypuścić, że ta rakieta także tam leciała. Mogła też lecieć w kierunku Semipałatyńska, gdzie nad poligonem mogła zdetonować nuklearną głowicę bojową. Niestety, wskutek jakiejś wady konstrukcyjnej, eksplozji silnika czy czegoś jeszcze, rakieta rozerwała się w powietrzu nad Uralem. Jej fragmenty lecą w kierunku namiotu.



I ten moment widzi ktoś z ekipy Działowa. Szczątki rakiety świecące w powietrzu i sprawiające wrażenie pomarańczowych kul ognia, lecą w kierunku obozu. Bezgłośnie, bo dźwięk przenosi się w górach bardzo dziwnie, podobnie jak fala radiowa. Czasami słyszymy kogoś odległego o kilka kilometrów nie słysząc kogoś oddalonego o kilka metrów od nas… Być może ostrzegł ich jakiś odgłos eksplozji czy trzepnięcie fali uderzeniowej… Tak czy owak przerażeni ludzie na wpół ubrani wybiegają z namiotu i uciekają przed siebie z wiadomym skutkiem. Dochodzi do skokowego, szokowego wychłodzenia organizmu.  



Ludzie szukają schronienia przed spodziewanym niebezpieczeństwem i zamarzają na śmierć. Czworo z nich wpada do jaru. Wysokość jego ścian wynosi 4-6 m. To jest wysokość co najmniej piętra, a zatem jest gdzie polecieć i o co się rozbić. Obrażenia mogą przypominać uderzenia o pojazd. Spadek z tej wysokości na skałę może zabić. Poza tym była to mroźna noc, było tam -30°C. Czy ludzie z rozbitymi czaszkami i połamanymi żebrami byli w stanie przeżyć na takim mrozie? Poważnie w to wątpię.



Byli to doświadczeni narciarze i wspinacze, ale… - no właśnie - przypomina mi się akcja na Babiej Górze, która miała miejsce w dniach 21/23 stycznia 2012 roku, kiedy to omal nie zamarzło tam na śmierć 27 osób! Cytuję relację GOPR:



Od soboty 21 stycznia ratownicy GOPR brali udział w akcji ratunkowej członkom Klubu Turystyki Górskiej. Turyści wyruszyli z Przełęczy Krowiarki o godzinie 14 przez szczyt Babiej Góry do schroniska na Markowych Szczawinach (zagrożenie lawinowe, opad śniegu, bardzo silny wiatr). Po zapadnięciu zmroku powiadomili GOPR, że nie są w stanie zejść ze szczytu. W wyniku akcji ratunkowej sprowadzono jedną grupę do schroniska, z tej grupy jedna poszkodowana trafiła do szpitala. W późnych godzinach nocnych dwie osoby, które nie dotarły do szczytu zostały sprowadzone i przekazane pogotowiu ratunkowemu na Krowiarkach. W niedziele ratownicy sprowadzili grupę 7 osób którzy biwakowali na szczycie Babiej Góry i nie chcieli pomocy w czasie nocnej akcji z soboty na niedzielę. (Sekcja Babiogórska Beskidzkiej Grupy GOPR) Podobne przypadki znam także z Tatr – zainteresowanych odsyłam do pracy „Projekt Tatry” (Kraków 2002).



Jak widać, nawet najbardziej doświadczeni turyści ulegają wypadkom na tak – wydawałoby się – łatwym i niewysokim (1725 m) szczycie, jakim jest Babia Góra, której główny szczyt zwie się – nomen-omen – Diablak. Wystarczył spadek temperatury, wiatr podnoszący zamieć i ci ludzie po prostu otumanieli. Gdyby nie akcja GOPR, to mogłoby dojść tam do masakry, jak parę lat wcześniej na Pilsku. Wysokość gór w okolicy Przełęczy Diatłowa jest porównywalna z Babią Górą, więc siłą rzeczy warunki też muszą być podobne, z tym wszakże zastrzeżeniem, że Przełęcz Diatłowa leży dalej na północ – koło 60 równoleżnika, a co za tym idzie – w surowszych warunkach pogodowych.



A co z pociskiem? Najprawdopodobniej jego szczątki spadły nieco dalej i to nie one spowodowały śmierć 9 osób – zostały one potem zabrane przez wojsko. Być może na okolicę spadło tylko trochę radioaktywnego pyłu z rozbitej głowicy. Oczywiście nie był to 40K, tylko coś innego – np. 235U czy 240Pu – dlatego zabrano niektóre narządy do badań. Bajeczkę o potasie-40 podano na żer gawiedzi, by nie mówiono o uranie czy plutonie. Klasyczne goebbelsowskie zagranie, w którym z prawdą mija się o włos. Zadziałał mechanizm podobny do Incydentu z Roswell oraz Incydentu nad Maury Island.     



Reszta już jest prosta. Ekipa poszukiwawcza z kosmodromu znajduje miejsce spadku szczątków pocisku i usuwa te, które najbardziej rzucają się w oczy, nie ruszając niczego innego. Nie zapominajmy, że wszystko, co dotyczyło BMR i ich wektorów w ZSRR i USA było TAJNE NAJWŻSZEGO ZNACZENIA. Dlatego posprzątano prowizorycznie, co się dało posprzątać, a potem wpuszczono na to miejsce wyprawę poszukiwawczo-ratunkową, która zabrała znajdujące się na widoku ciała i namiot z bagażami. Następnie wojsko zamyka teren i… sprząta dalej. Przy okazji znalezieni zostali pozostali, kiedy warstwa śniegu stopniała na tyle, by ich ciała się „objawiły”… Potem drogą propagandy szeptanej tworzy się i rozpowszechnia Legendę o tajemniczym wydarzeniu. Dokładnie tak, jak w przypadku UFO-katastrofy Roswell czy na Spitzbergenie. Podobnie jak stworzono Legendę Eksperymentu Filadelfijskiego. Podane przez Wikipedię wyjaśnienie faktu zamknięcia terenu jest nieprzekonywujące, bo dlaczego ludzie mieliby iść właśnie na miejsce wypadku? Chyba że było tam coś, czego ich oczy nie mogły zobaczyć…



Śmierć dziennikarza Jarowoja w 1980 roku też wpisuje się w ten schemat, a szczególnie zniszczenie dokumentacji, którą on zebrał. KGB czy GRU zamykała usta nie takim chojrakom, więc nie ma się czemu dziwić – podobnie jak w przypadkach amerykańskich robiły to FBI i AEC, w rodzaju Incydentu nad Maury Island, śmierć świadka czy osoby zajmującej się takim Incydentem działa ZAWSZE na korzyść Legendy. A w pewnych wypadkach służby specjalne wolą kogoś uciszyć na amen, niż przyznać się do tego, że prowadziło się jakieś lewe działania – związane z obronnością, lotami kosmicznymi, energią jądrową, badaniami genetycznymi, itd., itp. – w walce o władzę nad światem. W tym przypadku przyznam rację zwolennikom STD.



Notabene, zwolennicy STD wskazują na dziwne powiązanie liczby „9” z katastrofami w tamtym rejonie: 9 członków ekipy Działowa, 9 załogantów i pasażerów samolotu, który rozbił się na Przełęczy Diatłowa w 1991, czy 9 Mansyjczyków, którzy zginęli tam według legend krajowców. Od siebie mogę dorzucić także i to, że wszystkie atomowe okręty podwodne ZSRR, które poszły na dno czy miały ciężkie problemy, też miały w swych numerach taktycznych cyfrę „9”… Ale to już jest osobna sprawa dla ezoteryków, parapsychologów, numerologów czy stronników STD.



A zatem śmierć tych młodych ludzi nastąpiła wskutek działania czynników naturalnych, a nie interwencji „nieznanych sił”. Jedyną „nieznaną siłą” była tutaj Armia Radziecka, która wykonując test rakietowo-nuklearny nie zadbała o jego bezpieczeństwo – o ile można mówić o jakimkolwiek iluzorycznym bezpieczeństwie w przypadku zabaw z bronią masowej zagłady…



A oto garść opinii ludzi z branży:



Mariusz Fryckowski (KKK, TOKiS) - „UFO to pretekst” – i miałem rację wybierając ten tytuł.



Zofia "Eleonora" Piepiórka (KKK) - Przeczytałam artykuł i wszystko brzmi prawdopodobnie biorąc pod uwagę bliskość radzieckiego poligonu wojskowego itd. Jednak nie uwzględniłeś jednej sprawy... Dlaczego ta góra od wieków (??) nosi nazwę "Góra Śmierci"?  To samo dotyczy szczytu Babiej Góry - Diablak! Przed laty byłam tam - po drodze wdepnęliśmy do Ciebie! Gdy byliśmy na szczycie - szłam z Izą pierwsza, a Tomek szedł za nami i robił zdjęcia. Po wywołaniu zdjęć okazało się, że za nami ciągnęła sie szara smuga jak wąż... Iza całą wyprawę opisała i Bronek to opublikował w "Czas UFO".

Wracając do Góry Śmierci... czyżby tam wcześniej bywały takie tragiczne wypadki? Co o tej górze mówią legendy? Z moich doświadczeń na jeziorze Wdzydze wiem, że w pobliżu Baz Kosmicznych szaraków dzieją się takie rzeczy, co opisałam w art. "Bazy Kosmiczne na dnie jez. Wdzydze". Tam została porwana przez UFO 40 letnia Małgorzata, która chodziła o kulach i z nogą w szynie. Tam gdzie znalazł ja Stanisław (sąsiad) nigdy by nie weszła  - bo po co wchodzić w bagno i gęste i wysokie sitowie?  Nie mogła  wyjść sama z tego miejsca bez pomocy. Była więc skazana na śmierć, bo nikt by jej tam nie szukał, a sąsiad zostałby oskarżony o morderstwo... Byłaby to kolejna niewyjaśniona tragiczna zagadka dla wszystkich!!! I pouczająca....  Weź to pod uwagę w przypadku tragedii 9 młodych osób w tych górach, bo bliskość tego poligonu to "zasłona dymna" dla Bazy Kosmicznej Szaraków i ich celów wobec naszej cywilizacji... Być może dlatego tam właśnie jest ten poligon...

W górach i jeziorach są różne Bazy Kosmiczne... o tym w symbolu mówi również proroctwo Apokalipsy.



Pozwolę sobie na ustosunkowanie się do części tej opinii – otóż Babia Góra cieszy się w środowisku turystyczno-krajoznawczym i przewodnickim paskudną opinią. Jej humory i humorki pogodowe są szeroko znane i tylko fakt bliskiej lokalizacji kilku wsi, w których można otrzymać pomoc powoduje to, że ofiar nie jest dużo, tym niemniej wielu ludzi wspomina swe nieprzyjemne przygody na tym szczycie. Penetracja Babiej Góry zaczęła się gdzieś w XIV-XV wieku i od tej pory trwa zafascynowanie pięknem tego masywu górskiego, która jest jedynym szczytem typu alpejskiego w Beskidach. Dlatego ludzie nieprzygotowani do wędrówki po skalistych zboczach i głazowiskach w czasie złej pogody są narażeni na najzupełniej „zwyczajne” niebezpieczeństwa znane z wypadków taternickich. Stąd te wszystkie „diabelstwa” w nazewnictwie punktów topograficznych tego masywu.



Stanisław Bednarz (TMZJ) - Według mnie na pewno nie zgodzisz się z ta teorią: północny Ural ma swoje kaprysy przy których Babia Góra to pestka. Śmierć na pewno nastąpiła na skutek nagłej hipotermii. Na pytanie  dlaczego opuścili namiot odpowiadam: nastraszyli ich tubylcy, a te mieszczuchy  uciekli w panice i to było bezpośrednią przyczyną ich śmierci. Rozproszenie w tych warunkach klimatycznych i w tych górach oznacza nieuniknioną śmierć. Prozaiczne ale bardzo prawdopodobne.



Owszem, to jest bardzo możliwe, szczególnie że znaleziono ślady pobytu osób trzecich na terenie tego obozowiska i niekoniecznie mogły to być ślady po żołnierzach AR… I kolejny głos:



Elżbieta Kowalska (KKK) - Jestem absolutnie za wariantem wojskowym. Ural jest przedprożem Syberii, a więc terenem trudnym i niedostępnym.  Nie zapominajmy, że obok przemysłu militarnego,  roi się tam od kopalń surowców, na bazie których, tenże przemysł się skutecznie rozwija.  Po prostu, tablica Mendelejewa i to ta bardzo wysoka, cenna półka.

Oficjalne poligony wojskowe, jest podaniem do wiadomości nic nie znaczących punktów. Były, są i będą, niech się ludziska cieszą. Nie jest też tajemnicą, że istnieją, nie tylko poligony, czy miejsca na mapie, o których świat dowiaduje się z kilkudziesięcioletnim opóźnieniem, albo …wcale. W polskich warunkach, przypomnę, jest to np. Borne Sulinowo. Są też polskie obiekty wojskowe, które przeszły,  cichą reformą, z rąk rosyjskich w amerykańskie. Zwykły układ polityczny, o którym przeciętny człowiek nie ma pojęcia. To tak jak z prokuratorem i adwokatem. Na sali sądowej skaczą sobie do gardeł, a po sprawie idą na wódkę.  Tajne bazy są wszędzie, w każdym kraju (o „ukochanym” USA nie wspomnę), dlatego nie czepiajmy się tych Rosjan tak.

Armia rosyjska w tych latach już miała dobre doświadczenia z rakietami. Mamy początek 1959 roku, czyli ZSRR ma za sobą wystrzelenie Sputnika 1 i 2 (1957 - ten z Łajką), Sputnika 3 (1958) i za klika miesięcy wystrzelą Sputniki 4 i 5 (1960 - z legendarnymi Biełką i Striełką). Obojętnie co media mówią, ZSRR, USA i Anglia doskonale porozumiewały się w tej sprawie, nawet na gruncie prywatnym (szczeniak po którymś z psów został podarowany Prezydentowej USA J. Kennedy!). Niech więc nie pisze nikt bzdur o rosyjskiej nieaktywności rakietowo-kosmicznej.

Ogólnie rzecz ujmując – armia wie co się tam stało. Nie jest to w artykule jasno napisane, ale jeśli dobrze rozumiem, przed grupą dochodzeniowo-śledczą, a nawet ratownikami, wcześniej  było tam wojsko. Pytam, po co?  W jakim celu,  na tak długo zamknięcie obszaru,  szybkie raporty, sprzątanie terenu i de facto, milcząca ocena wypadku. Żadnych dyskusji i tłumaczeń. Problem w tym, czy dowiemy się kiedyś  prawdy. Może ekshumacja, choć po latach, mogłaby przynieść kilka odpowiedzi, a przynajmniej wykluczyć pewne elementy. Mam dziwne przekonanie, że Rosjanie się na takie coś  nie zgodzą. 

I jeszcze parę innych refleksji …

Dziwi mnie, jako przyrodnika, zachowanie zwierzyny (będzie drastycznie). Otóż, jest trudna zima, niskie temperatury, pewnie i duża pokrywa śnieżna, góry. Zwierzyna mięsożerna chce przeżyć. Jeśli otrzymuje taki „prezent” od Natury, to bez wahania korzysta, bo to jest jej być albo nie być. Jeśli wypadek miał miejsce ok. 2.02., ciała znaleziono ok. 26.02, a nawet 4.05. i były nienaruszone (z wyjątkiem jednego), to, albo  tam nie było żadnych ptaków i ssaków, szczególnie  drapieżnych (w co nie wierzę), albo, potencjalny pokarm był niejadalny, z jakiś powodów? I jeszcze jedno. Moim zdaniem, powinno się przeanalizować rosnące tam drzewa. Otóż, drzewa długo pamiętają. Tak, tak… ówczesne 40-50-latki, dziś mają ok. 100 lat.  Analiza zapisów na słojach, może przynieść zaskakujące dane.

Uszkodzenia ciała -  rany, stłuczenia, złamania – w warunkach takich jak trudne góry, mróz, stres, świadomość, że nikt mi nie pomoże, są dodatkowym obciążeniem dla każdego organizmu. Przychylam się absolutnie do wersji odwrócenia sytuacji z rzucaniem ludzi przez falę uderzeniową. To wysoce prawdopodobne w wersji militarnej.

Sięgnięcie do przekazów tamtejszej ludności, mogłoby też rzucić światło na …zachowanie wojska. Podobnie, jak z pogańskimi głazami narzutowymi, do których uparcie, mimo zakazów Kościoła, ludzie wędrowali. I co zrobił Kościół? „Ochrzcił” je. I tak z Diabelskiego kamienia”, zrobił się kamień  jakiegoś świętego, np. św. Wojciecha. Od tego momentu, wierni już czcili kamień legalnie. To taka analogia do przemyślenia.  Podtrzymywanie wierzeń tubylców jest często wykorzystywana i utrwalana.

Atak istot pozaziemskich, to kolejna bzdura. Nawet jeśli (!!!), to obdarowane inteligencją piątej generacji nie pozwoliłyby „ofiarom” na kilkusetmetrową ucieczkę, wspinaczkę na drzewo, palenie ogniska, z jaru też by ich wyciągnęli.



Tak czy owak, chyba nie ujrzymy prawdy.



Świetna analiza – nic dodać nic ująć. Strzał w dziesiątkę! Szczególnie trafnym jest spostrzeżenie, iż ciała ludzi nie zostały ruszone przez zwierzęta. A przecież przełęcz Diatłowa jest otoczona lasami, w których na pewno zamieszkiwały wilki, rysie, rosomaki i inne drapieżniki, które musiałyby zwęszyć obfity posiłek! Wyłączamy niedźwiedzie, bo te w lutym jeszcze smacznie spały.  



I jeszcze dodam coś od siebie coś dla stronników teorii o meteorytowym pochodzeniu tego fenomenu: Przełęcz Diatłowa leży mniej więcej na 61 równoleżniku. Mniej więcej na tym samym na którym spadło Tunguskie Ciało Kosmiczne w 1908 roku – 60°55’ N, i ukazało się UFO nad Pietrozawodskiem - 61°47’ N w 1977… Czyżby więc 61 równoleżnik stanowił linię leżącą pod ostrzałem jakichś okruchów Wszechświata, które zachowują się nietypowo? Ale czy w tej nietypowości nie jest jakaś metoda???  



To też ciekawe spostrzeżenie, ale obawiam się, że rację mają ci, którzy widzą w tym wszystkim rękę człowieka, a nie Przyrody… Rzecz ciekawa, bo kiedy zapytałem Rosjan, co o tym sądzą, ci odsyłali mnie do internetowych stron na temat tragedii na przełęczy Diatłowa i nabierali wody w usta, co też stanowi pewnego rodzaju wskazówkę…



Prawda o tym wydarzeniu spoczywa jak na razie ukryta bardzo głęboko w pancernych safesach służb specjalnych Federacji Rosyjskiej i zapewne wiele jeszcze wody upłynie w Wołdze, zanim zostanie ujawniona, zapewne już nie za naszego życia. Pozostaje więc czekać i przekazywać informację o tej tragedii następnym pokoleniom, chyba że rację miał dr Hermann Zdzisław Scheuring pisząc, że: …istnieją archiwa tajne, do których profani nie mają dostępu i których tajemnice nigdy nie ulegają przedawnieniu… („Czy królobójstwo?”, Londyn 1964). Jeżeli mamy rację i była to sprawka Strategicznych Wojsk Rakietowych ZSRR i FR, to przez lata wydarzenia te będą obrastały w legendy generowane przez specsłużby i ludzi pozostających na ich usługach tworzonych w celu jego zaciemnienia czy wręcz… rozmycia. Tak było w przypadkach tzw. „ufokatastrof” w USA czy UK.



Oby nie.



* * *



Polecane inne źródła:

1.                         Tajemnica Przełęczy Diatłowa (film) - http://www.youtube.com/watch?v=7hE_bCv7Glk

2.                         Tajemnica Przełęczy Diatłowa (film) - http://www.youtube.com/watch?v=v2wogBJ0TPs&feature=related                                                 


niedziela, 22 kwietnia 2012

Zmasakrowani przez UFO czy pocisk rakietowy? (1)





Ta ponura zagadka czeka już 53 lata na swe rozwiązanie. Tragedia rozegrała się na Uralu i poniosło w niej śmierć 9 młodych ludzi. Zainteresowałem się nią, bowiem przypomina mi ona niektóre dziwne wydarzenia z naszych, polskich gór, które opisałem w swej pracy „Projekt Tatry” (Kraków 2002), jednakże różni się ona od nich skalą wydarzenia. A oto powszechnie znane fakty, które zamieściła internetowa Wikipedia:



* * *



Tragedia na Przełęczy Diatłowa wydarzyła się w nocy, 2 lutego 1959, na wschodnim stoku góry Cholat Sjakl w północnej części Uralu. Dziewięcioro uczestników studenckiej wyprawy w góry Uralu poniosło śmierć w niewyjaśnionych ostatecznie do dziś okolicznościach. Na cześć przywódcy wyprawy, Igora Diatłowa, przełęcz, gdzie doszło do tragedii, nazwano Przełęczą Diatłowa.

Lokalizacja Przełęczy Diatłowa na mapie sprzed 1959 roku
(Internet)

Ekspedycja



25 stycznia 1959 roku grupa dziewięciu studentów Politechniki Uralskiej w Jekaterynburgu wyruszyła na narciarską wyprawę w północną część Uralu, w towarzystwie doświadczonego 37-letniego przewodnika Aleksandra Zołotarewa. Celem wyprawy był szczyt Otorten; planowana trasa w porze zimowej oznaczona była jako trasa trzeciej, najtrudniejszej, kategorii. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli duże doświadczenie w podobnych wyprawach i byli przygotowani na niezwykle surowe warunki, jakie oczekiwały ich zimą w górach Uralu; Igor Diatłow planował wyprawę do Arktyki i traktował wypady podobne do wyprawy w okolice Otortenu jako przygotowanie do arktycznej podróży. W skład ekspedycji wchodzili:

 Igor Diatłow - student wydziału radiowego, 23 lata

 Zinajda Kołmogorowa - studentka wydziału radiowego, 22 lata;

 Ludmiła Dubinina - studentka ekonomii, 21 lat;

 Aleksander Kolewatow - student wydziału geotechnicznego, 25 lat;

 Rustem Słobodin - student wydziału inżynierskiego, 23 lata;

 Jurij Krywoniszenko - student wydziału inżynierskiego, 24 lata;

 Jurij Doroszenko - student ekonomii, 21 lat;

 Nikołaj Thibeaux-Brignolle - student wydziału inżynierskiego, 24 lata;

 Aleksander Zołotarew - przewodnik, 37 lat;

 Jurij Judin - student ekonomii



25 stycznia wieczorem ekspedycja dotarła pociągiem do miasta Iwdiel w obwodzie swierdłowskim. Następnego dnia ciężarówka zabrała studentów do miejscowości Wiżaj - najdalej wysuniętej na północ zamieszkałej osady w tym rejonie. Po przenocowaniu, 27 stycznia wyprawa wyruszyła w stronę góry Otorten. Następnego dnia Jurij Judin zachorował i musiał zawrócić do Wiżaju, podczas gdy reszta kontynuowała wyprawę; jak się wkrótce okazało, Judin był jedynym członkiem wyprawy, który pozostał przy życiu.



31 stycznia ekspedycja, maszerując wzdłuż rzeki, dotarła na krawędź piętra wysokogórskiego. Członkowie wyprawy zbudowali mały schron, gdzie pozostawili zapasy żywności na drogę powrotną, po czym kontynuowali podróż. Wieczorem 1 lutego dotarli na zbocze góry Cholat Sjakl. Pierwotnie wyprawa planowała ominąć tę górę i przejść przez położoną nieopodal przełęcz; jednak z uwagi na pogarszającą się pogodę, zboczyli z kursu i znaleźli się na zboczu góry, gdzie postanowili rozbić obóz i przeczekać złe warunki atmosferyczne. Cholat Sjakl w języku miejscowego ludu Mansów oznacza dosłownie "górę śmierci"; nazwa ta miała się okazać bardzo ponurą przepowiednią.



Tragedia na przełęczy



Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Diatłow po powrocie z góry Otorten miał wysłać znajomym telegram z zawiadomieniem o sukcesie wyprawy; według planu ekspedycji, mieli powrócić do Wiżaju najdalej 12 lutego. Gdy do 20 lutego nie doczekano się żadnych wieści, Politechnika na żądanie rodzin uczestników wyprawy wysłała pod górę Otorten ekspedycję ratunkową.



26 lutego ekspedycja natrafiła na namiot wyprawy Diatłowa. Był poważnie uszkodzony, jego powierzchnia rozcięta - jak potem ustalono - od wewnątrz; od namiotu prowadziły ślady stóp, kierujące się w stronę przeciwnego brzegu przełęczy i odległych o mniej więcej półtora kilometra sosen na krawędzi lasu, jednak po 500 metrach ślady te zniknęły pod śniegiem.



Gdy ratownicy dotarli do sosen, odnaleźli pod nimi szczątki małego ogniska oraz zwłoki Krywoniszenki i Doroszenki, bose i ubrane jedynie w bieliznę. Podczas drogi powrotnej do namiotu odnaleziono w śniegu kolejno ciała Diatłowa (300 m od sosen), Słobodina (480 m) i Kołmogorowej (630 m); pozy, w jakich ich znaleziono, wskazywały, że próbowali oni powrócić do namiotu. Badania ciał wskazały, że wszystkie pięć osób zmarło z powodu hipotermii - zamarzło na śmierć. Jedna z osób miała lekko pękniętą czaszkę, jednak zdaniem anatomopatologów nie było to obrażenie zagrażające życiu.



Po długich poszukiwaniach, 4 maja w położonym nieopodal jarze odnaleziono pod warstwą śniegu cztery pozostałe ciała. W tym przypadku zwłoki miały poważne obrażenia: Thibeaux-Brignolle miał strzaskaną czaszkę, zaś Zołotarew i Dubinina zmiażdżone klatki piersiowe (jak opisali patomorfolodzy, obrażenia przypominały te odnoszone podczas wypadków drogowych); dodatkowo brakowało języka i części twarzy Dubininy.



Ślady wskazywały, że członkowie ekspedycji byli zmuszeni nagle opuścić namiot; pomimo że temperatura tamtej nocy wynosiła między -25 a -30°C, część z nich była częściowo rozebrana, niektórzy byli boso bądź mieli założony tylko jeden but. W maju 1959 śledztwo w sprawie dramatu na przełęczy umorzono; według ustaleń organów śledczych, w tym czasie w rejonie przełęczy nie stwierdzono przebywania nikogo innego poza członkami ekspedycji. Według oficjalnej wersji, przyczyną śmierci członków wyprawy było "działanie nieznanej siły".



Hipotezy



Wokół tragedii na przełęczy Diatłowa narosło wiele hipotez i teorii spiskowych. Członkowie rodzin ofiar założyli specjalną fundację, której celem jest ustalenie prawdy o tragicznych wydarzeniach w nocy 2 lutego 1959.



Udało się ustalić w przybliżeniu chronologię zdarzeń. Nad ranem 2 lutego 1959 grupa wędrowców nagle, w pośpiechu opuściła namiot; zamiast rozwiązać go, przecięła jego bok. Studenci i przewodnik - część z nich ubrana, część w strojach mniej lub bardziej niekompletnych - dotarła do rosnącej około 1,5 km od namiotu wielkiej sosny, na krawędzi lasu, nieco poniżej namiotu. Pozostali tam przez około dwie godziny, rozpalając ognisko; kompletnie ubrani wędrowcy pożyczyli niektóre części garderoby niekompletnie ubranym. Połamane gałęzie wskazywały, że studenci wspinali się na sosnę, prawdopodobnie by zobaczyć, co dzieje się z porzuconym namiotem; być może, lekkie pęknięcie czaszki jednego z nich było spowodowane upadkiem.



Gdy Kriwoniszenko i Doroszenko zmarli z wyziębienia, Diatłow, Kołmogorowa i Słobodin podjęli próbę dotarcia do namiotu; cała trójka zamarzła po drodze. Pozostali, po zabraniu umarłym niezbędnych części odzieży (Dubinina miała stopy owinięte spodniami Kriwoniszenki), zdecydowali się skryć głębiej w lesie, gdzie, błądząc w mroku, wpadli do jaru. Thibeaux-Brignolle zginął od razu; wkrótce po nim na skutek wychłodzenia i odniesionych obrażeń zmarła Dubinina. Zołotarew, by ogrzać się, zabrał jej kurtkę; wkrótce jednak podzielił jej los. Niedługo potem z wyziębienia zmarł Kolewatow.



Nie udało się ustalić, dlaczego grupa doświadczonych i niejednokrotnie już podróżujących w podobnych warunkach wspinaczy nagle opuściła namiot i dlaczego przez mniej więcej dwie godziny nie odważyła się do niego powrócić. Pojawiło się kilka hipotez na ten temat.



Atak Mansów



Mansowie, poirytowani faktem, że wędrowcy wkroczyli na ich tereny, mogli w nocy zaatakować obozowisko, by przegonić intruzów. Jednak wcześniej podobnych zachowań w tym rejonie nie stwierdzano; Mansowie generalnie nie przejawiali agresji wobec nieuzbrojonych obcych wędrujących przez ich tereny, a dodatkowo nie stwierdzono żadnych śladów, wskazujących na to, że tragicznej nocy na przełęczy był ktokolwiek inny poza ekspedycją Diatłowa.



 Lawina



Członkowie ekspedycji, słysząc w nocy podejrzany hałas, mogli uznać go za dźwięki nadchodzącej lawiny i w pośpiechu opuścić namiot. W powiązaniu z inną teorią, uważano, że nad obozowiskiem mógł w nocy przelecieć wojskowy samolot odrzutowy; hałas silnika mógł być błędnie zinterpretowany jako huk schodzącej lawiny. Jednak stok, na którym ekspedycja rozbiła namiot, był o wiele zbyt płaski, by mogła z niego zejść lawina; Diatłow i Zołotarew - doświadczeni przewodnicy wysokogórscy - ustawili namiot ekspedycji w miejscu, gdzie zagrożenia lawinowego nie było. W miejscu tragedii nie było też żadnych śladów, wskazujących na zejście lawiny.



 Wojskowe eksperymenty lub ćwiczenia



Członkowie innej ekspedycji, przebywającej w tym czasie 50 kilometrów na południe od przełęczy, opowiadali o dziwnych pomarańczowych kulach, jakie widzieli na niebie na północ od swojej pozycji (mniej więcej w rejonie Góry Śmierci). Dodatkowo, ubrania niektórych ofiar wykazywały niewielką radioaktywność; członkowie rodzin ofiar twierdzili, że oddane im ciała miały nietypowy, pomarańczowy odcień skóry, a w rejonie Cholat Sjakl znaleziono sporo części jakiegoś tajemniczego urządzenia. Przyczyniło się to do powstania hipotezy, jakoby w rejonie góry Otorten wojsko prowadziło loty ćwiczebne bądź testowało nowe samoloty odrzutowe bądź nowe rodzaje broni, co przyczyniło się do tragedii.



Teoria ta została odrzucona przez wojskowych: choć obecnie nad rejonem Cholat Sjakl przebiega cywilny korytarz powietrzny, w 1959 roku nie był on jeszcze wytyczony. Północny Ural leżał w głębi terytorium ZSRR i w jego pobliżu nie było żadnych baz lotniczych; rozmieszczone były one bliżej granic Związku Radzieckiego, by w razie zagrożenia móc je odeprzeć, nim dosięgnie ono terytorium ZSRR. Najbliższa baza lotnicza znajdowała się w pobliżu Swierdłowska, ponad 600 km od miejsca tragedii; stacjonujące tam samoloty Jak-9 i MiG-15 nie miały wystarczającego zasięgu, by dotrzeć w rejon góry Otorten i następnie powrócić do bazy. W miejscowości Iwdiel znajdowały się samoloty, ale były to cywilne maszyny An-2. Poligon, gdzie Armia Czerwona testowała nowe samoloty, mieścił się w miasteczku Żukowskie pod Moskwą; nowe rodzaje uzbrojenia testowano zaś we Władymirowce pod Astrachaniem. Wojsko nie prowadziło żadnych testów w trudno dostępnych rejonach Uralu, gdzie odzyskanie ewentualnych szczątków maszyny bądź pocisku byłoby niezwykle trudne i kosztowne. Radioaktywność obecna na ubraniach niektórych ofiar mogła być efektem przypadkowego skażenia na Politechnice Uralskiej; źródłem skażenia był potas-40, rzadki izotop promieniotwórczy nie stosowany do celów wojskowych. Tajemniczy odcień skóry ofiar, o jakim mówili członkowie ich rodzin, mógł być efektem oparzenia słonecznego lub zmian pośmiertnych; tajemnicze części urządzenia odnalezione na górze okazały się częściami starej, nieużywanej od lat wieży radarowej.



Uszkodzenie twarzy Dubininy przypisano działaniom drapieżników, np. lisów.



Nie ustalono, w jaki sposób powstały obrażenia trzech ofiar znalezionych w jarze; był on o wiele zbyt płytki (4-6 m), by przy wpadnięciu do niego, ofiary mogły doznać takich obrażeń (strzaskanie czaszki i zmiażdżenie klatek piersiowych), nie mogły one również być efektem np. pobicia przez nieznane osoby.



Do dziś oficjalnie nie ustalono, dlaczego w środku nocy ofiary opuściły namiot, co powoduje, że wciąż pojawiają się nowe teorie spiskowe, zakładające np. działanie istot pozaziemskich. Pojawiła się też duża ilość informacji o rzekomym utajnieniu części dokumentów dotyczących dramatu na przełęczy i o zamknięciu terenu, gdzie doszło do tragedii, przed osobami postronnymi. W rzeczywistości całość dokumentacji wypadku na przełęczy była i jest dostępna; teren zaś zamknięto z obawy przed innymi podobnymi zdarzeniami.



W roku 1967 Jurij Jarowoj, dziennikarz ze Swierdłowska, napisał książkę "Najwyższy stopień trudności", opartą na tragedii. Zebrał on również spory zbiór dokumentów i zdjęć związanych ze sprawą. Gdy w roku 1980 zginął w wypadku drogowym, jego zbiory zaginęły, co spowodowało pojawienie się kolejnych spiskowych teorii, choć jak się okazało same okoliczności wypadku nie budziły wątpliwości, a zawartość mieszkania mieszkającego samotnie Jarowoja po jego śmierci po prostu wywieziono w całości na wysypisko śmieci.



* * *



Rzeczywiście, wydarzenie to, które rozegrało się w okolicy góry Otroten - (61°51’ N - 059°20’ E; 1182,0 lub 1234,2 m n.p.m.) i sąsiedniego szczytu Cholat Sjachl (Cholatczachl – 61°45’ N – 059°27’ E; 1079 lub 1096,7 m) jest zagadkowe i bardzo trudne do wyjaśnienia. Trudne o tyle, że skończyło się ono tragicznym finałem – zmasakrowane zwłoki dziewięciorga ludzi nie dały odpowiedzi na to, co stało się owej feralnej nocy na przełęczy Diatłowa.



Analizując te wszystkie informacje, można dość do wniosku, że nieszczęśnicy ci albo zostali zaatakowani przez UFO, albo przez UMA. Za hipotezą o UFO przemawia brak śladów i radioaktywność ubrań. A także zaobserwowane przez innych świadków przebywających w okolicy jakieś pomarańczowe kule, które poleciały w kierunku, w którym znajdowała się ekipa Diatłowa.



Za hipotezą o odwiedzinach UMA przemawiają obrażenia, które odnieśli ci ludzie przed lub w momencie śmierci. Takiejże odpowiedzi udzieliłem Albertowi Rosalesowi, który zainteresował się tą dziwną sprawą. Ale to był mój pierwszy rzut oka, bo potem obudziły się wątpliwości, które tutaj postaram się naświetlić, a które wcale nie świadczą o tym, że przyczyną śmierci Diatłowa i jego ekipy był atak UFO i/albo UMA.



Zabierzmy się za hipotezy, które postawiono. Atak Mansów i lawinę możemy spokojnie odstawić ad acta. UMA też, bo nie słyszało się o nich w tamtych okolicach. Ałmas/t/ny występuje w górach Azji Centralnej i Mongolii, Yeti w Himalajach, zaś Hibagon w Japonii, a zatem daleko stąd. Natomiast hipoteza militarna ma pewne bardzo ciekawe aspekty, a mianowicie:

v    Czas akcji – przełom stycznia i lutego 1959 roku. Od razu przywodzi to na myśl wydarzenie w 21 stycznia 1959 roku, które miało miejsce w Gdyni, a dokładnie w porcie gdyńskim – chodzi o rzekoma katastrofę UFO, którym był amerykański satelita Zeta SCORE, który najprawdopodobniej został zepchnięty ze swej orbity przez pocisk ASAT wystrzelony przez Rosjan. Opisałem to dokładnie w opracowaniu „UFO i Kosmos” (Tolkmicko 2010);

v    Pomarańczowy odcień skóry ofiar mógł być wywołany przez opalenie skóry promieniami UV, albo przez silne promieniowanie jonizujące;

v    Sprawa korytarza powietrznego – skoro w 1959 roku nie był on jeszcze wytyczony, to co robiła tam stacja radiolokacyjna? Dlaczego ona tam się znajdowała, skoro nie była potrzebna?

v    Kolejna obiekcja dotyczy lokalizacji – Przełęcz Diatłowa to nie Północny, ale północna część Środkowego Uralu. A Środkowy Ural, to serce przemysłu wojennego ZSRR. Ta stacja radiolokacyjna miała swe uzasadnienie o tyle, że mogła stanowić ogniwo centrum obrony PLOT. tamecznego okręgu przemysłowego.

v    Obrażenia ofiar – wyglądało na to, jakby niektóre z nich zostały czymś uderzone. A może odwróćmy rozumowanie i załóżmy, że to one w coś uderzyły! Na przykład przez falę uderzeniową eksplozji. Kłamstwem jest stwierdzenie, że połamane żebra i pęknięta czaszka nie zagrażały życiu – nie przy trzydziestostopniowym mrozie i na pewnej wysokości nad poziomem morza!

v    Teren został zamknięty przez wojsko przez trzy lata. Skoro nic tam się nie stało, to dlaczego zamknięto teren? Może po to, by usunąć wszelkie ślady np. niekontrolowanego wybuchu rakiety – a właściwie jej głowicy bojowej? A może skażenia promieniotwórczego, np. po małej eksplozji głowicy jądrowej? Oczywiście nie był o wybuch atomowy, ale wybuch inicjującego materiału wybuchowego, który rozerwał głowicę i rozsiał na okolicę radioaktywny 233/235U czy 239-240Pu? To tłumaczy środki ostrożności, z jakimi potraktowano ciała zmarłych.



CDN.