Powered By Blogger

wtorek, 29 lipca 2014

„Elektryczna płaszczka” z głowicą bojową

Wystrzelenie torpedy z pokładu NSSN USS Virginia


Kmdr Wadim Kuliczenko


W 1969 roku, amerykański atomowy okręt podwodny zatonął na głębinie 10 m wprost przy pirsie powodu niezgrania się ze sobą załogi i obsługi lądowej. Podniesienie go i doprowadzenie do stanu używalności kosztowało 20 mln $ USA.

Taka broń jak torpeda, zawsze wywoływała wielkie zainteresowanie specjalistów i zawsze porażało wyobraźnię zwykłego człowieka. Historia rozwoju tej broni jest bardzo interesująca, a często i dramatyczna. Samonaprowadzająca się torpeda pojawiła się w połowie XX wieku, w czasie największego nasilenia działań II Wojny Światowej.


Nikt nie jest prorokiem w swoim kraju!


Torpeda (co z łaciny oznacza dokładnie tyle, co elektryczna drętwa pawik – Torpedo torpedo – przyp. aut.) to samonaprowadzający się, samobieżny pocisk w kształcie cygara niosący głowicę bojową. Torped używa się do niszczenia celów nawodnych (okrętów, statków), podwodnych (okrętów podwodnych, obiektów i instalacji dennych), a także celów położonych blisko linii wodnej – np. instalacji portowych.

Wynalezienie torpedy w 1866 roku przypisuje się Anglikowi – Robertowi Whiteheadowi. Ale jeszcze rok wcześniej, bardziej zaawansowany technicznie projekt torpedy przedłożył rosyjski konstruktor Iwan Fiodorowicz Aleksandrowskij. Ale przez nieruchawość i rutynę rosyjskich biurokratów projekt odłożono ad kosz, i pierwsze torpedy nazywano samobieżnymi minami Whiteheada. I oczywiście pierwsze torpedy dla Rosji zakupiono za granicą.

Robert Whitehead ogląda torpedę po próbach w Fiume (dziś Rijeka w Chorwacji) w 1875 roku

Rosyjscy marynarze zastosowali torpedy w czasie wojny rosyjsko-tureckiej w latach 1877-78. Wtedy to właśnie z kutrów minowych pod dowództwem kapitana II rangi[1] Stiepana Osipowicza Makarowa zostały wyrzucone do wody 4 torpedy.

W czasie Wielkiej Wojny użyto już 1500 torped, a w czasie II Wojny Światowej, tylko w Anglii i USA użyto 30.000 torped.

Autor tego opracowania będący podwodniakiem-torpedystą, w latach 50. XX wieku obsługiwał i używał parogazowe torpedy znane pod kryptonimem 53-39, które opracował radziecki konstruktor Nikołaj Szamarin, a których zasada działania opierała się na konstrukcjach Whiteheada i Aleksandrowskiego.


Oceaniczny patrol


Torpedy parogazowe były dopracowywane i modernizowane. I chociaż nazwę tej broni tłumaczono jako elektryczna drętwa, to pierwsze torpedy o napędzie elektrycznym pojawiły się w latach 30. i 40. ubiegłego wieku.

Największy postęp w tym zakresie osiągnęli Niemcy, którzy w 1929 roku skonstruowali bezśladową torpedę G-7E (wszystkie parogazowe torpedy pozostawiały na wodzie ślad pęcherzyków gazu na powierzchni wody, co pozwalało namierzyć jednostkę, która ją wystrzeliła – przyp. aut.), jednak ustępowała ona torpedom parogazowym w mocy głowicy bojowej i prędkości marszowej.

Przedział minowo-torpedowy okrętu podwodnego z czasów Wielkiej Wojny

Torpedy elektryczne stały się podstawą, na której była opracowana broń z systemem akustycznego naprowadzania (SSN). O pierwszym zastosowaniu samonaprowadzających się torped w Morzu Barentsa, w okresie II Wojny Światowej w latach 1941-45 doskonale napisał Walentin Pikul w powieści „Oceaniczny patrol” (1954). We włoskiej, angielskiej, niemieckiej a zwłaszcza japońskiej flocie wojennej istniały torpedy kierowane na cel przez ludzi, ale to już osobny temat.

Należy przyznać, że II Wojna Światowa stała się przyczyną wielkiego rozwoju broni torpedowej. W latach 1930-1945 opracowano akustyczne, bezśladowe, samonaprowadzające się miny morskie i torpedy, kierowane kablem. Poza tym szerokie zastosowania znalazły zapalniki niekontaktowe: magnetyczne, hydroakustyczne, hydrodynamiczne, poza tym opracowano także pierwsze modele odrzutowych i głębinowych torped przeciwpodwodnych ZOP, naprowadzających się w dwóch płaszczyznach.


Zagubił torpedę!


Pierwsze prace badawczo-rozwojowe pól akustycznych o wysokich częstotliwości rozpoczęto w Rosji w 1934 roku, kiedy grupa pracowników naukowych pod kierunkiem Piotra Kuźmina został opracowany prostszy ultradźwiękowy szumonamiernik. A już w 1936 roku zostały rozpracowane pasywne systemy akustycznego systemu samonaprowadzania.

Pierwsza elektryczna samonaprowadzana torpeda została sporządzona w 1938 roku. Ona przeszła dobrze wszystkie testy, ale źle wypadła na próbach prędkości. Rozpoczęto tedy prace nad nowym wariantem. Prawda – ultradźwiękowa aparatura samonaprowadzania nie sprawiała się dobrze w parowo gazowej torpedzie. Szumy własne jednostki napędowej takiej torpedy okazały się zbyt silne i nie były w stanie zapewnić dobrej pracy SSN. Prace nad nią przerwano i podjęto je w 1942 roku, kiedy pojawiła się u nas elektryczna torpeda ET-80 – skonstruowana przez N. N. Szamarina.

Niemcy już na początku II Wojny Światowej mieli na uzbrojeniu torpedę elektryczną G-7E, którą wykorzystali jako doskonały materiał wyjściowy do torped z systemem SSN. Prace nad samonaprowadzającą się torpedą akustyczną zaczęły się w Niemczech w 1937 roku. To właśnie do tego roku Niemcom udało się obejść Traktat Wersalski, który zabraniał im posiadania tej broni, więc wykonywali oni prace nad SSN w neutralnych krajach. Anglicy i Amerykanie zaczęli takie prace o wiele później.


„Strzyżyk”


Wiadomo, że w czasie II Wojny Światowej przeciwstawieństwo Anglii i Niemiec szczególnie wyszło w czasie Bitwy o Atlantyk. Niemcy postanowili rzucić Anglię na kolana, niszcząc dostawy materiałów strategicznych z USA. A podstawowym narzędziem dokonania tego były okręty podwodne – złowrogie U-booty. Uzbrojenie okrętów podwodnych z torpedy akustyczne dawały im przewagę nad angielskimi i amerykańskimi eskortowymi okrętami ZOP.

Prace nad tą bronią były prowadzone w diabelskim pośpiechu. W rezultacie tego, za nieudaną torpedą T-4 Falke w połowie 1943 roku, została opracowana i przyjęta na uzbrojenie niemieckich okrętów podwodnych torpeda T-5 Zaunkönig (Strzyżyk). Wprowadzenie na uzbrojenie tej nowej torpedy wymagało przyjęcie nowej taktyki przez niemieckich podwodniaków: teraz atakowali oni okręty eskorty, a po ich unieszkodliwieniu czy zatopieniu, spokojnie rozprawiano się z transportowcami.


Wynurzyli się topielcy…


Dnia 30.VII.1944 roku, w przesmyku Björkesund na Bałtyku stał na dozorze nasz patrolowiec MO-105. W pewnej chwili wykrył jakiś tajemniczy okręt podwodny. Potem obłożył bombami głębinowymi kwadrat, w którym hydroakustyk namierzył podwodnego wroga, ale bezskutecznie. I wtedy dowódca MO-105 podjął nietypową decyzję: przerwał atak i zaczął czekać, kiedy U-boot zacznie się ruszać. A Niemcy się przyczaili i przeprowadzili atak na MO-105 zatapiając go.

W sukurs zatopionemu ścigaczowi przybył MO-103, pod dowództwem starszego lejtnanta marynarki[2] Aleksandra Kolenko. Doświadczony hydroakustyk, stary wyga Czerwonej Floty Jurij Piewcow od razu namierzył podwodniaka. Pierwsza seria bomb głębinowych nakryła U-boota – pokazały się wielkie bąble powietrza, plamy oleju świadczyły o tym, że U-boot oberwał. Poszła druga seria i ku zdumieniu załogi ścigacza, na powierzchnię wypłynęło 6 Niemców w kapokach. Wśród nich był dowódca U-250 Werner Schmidt.


Niebezpieczna tajemnica


W czasie przesłuchań Schmidt początkowo milczał, a potem zeznał, że jego okręt, którym przybył do Zatoki Fińskiej jest ostatnim krzykiem niemieckiej techniki podwodnej, a torpedy – zupełnie cennym uzbrojeniem. Były to nowe torpedy T-5 znane pod kodowym nazwaniem „Strzyżyk”.

Radzieckie dowództwo zdecydowało się na podniesienie z dna U-250, nie bacząc na to, że Niemcy usilnie bombardowali i usiłowali zaminować miejsce zatopienia tego U-boota. Rosjanie podnieśli wrak i odholowali go do bazy w Kronsztadzie. We wraku znaleziono szyfry, kody, maszynę szyfrującą Enigma i inne dokumenty. Ale najważniejszymi tu były dwie torpedy T-5.

Torpedy rozbrojono i przekazano do zbadania do laboratorium Instytutu Automatyki i Telemechaniki AN ZSRR pod kierunkiem B. S. Sotskiego. Pracownicy laboratorium wzięli udział w badaniu niemieckiego niekontaktowego zapalnika torpedy T-5 z U-250. W czasach wojny rozpracowano tam kilka typów zapalników niekontaktowych i torped samonaprowadzających. Tajemnica była ujawniona i zaowocowała powstaniem podobnej broni i u nas.

Norweska nabrzeżna wyrzutnia torpedowa Kaholm k./ Oslo - w czasie II Wojny Światowej torpedy wystrzelone z tej wyrzutni posłały na dno niemiecki ciężki krążownik Blücher

Implikacje polityczne


Zdarzenie z zatopieniem i podniesieniem U-boota w 1944 roku  miało także swe polityczne reperkusje.

Anglicy zainteresowani rozwiązaniem tajemnicy niemieckich torped T-5 nawiązali kontakt korespondencyjny z radzieckim kierownictwem. Churchill prosił Stalina o przekazanie Anglii jednej torpedy, ale Stalin nie zgodził się na to, a jedynie dopuścił angielskich specjalistów do zbadania tej torpedy.

W rezultacie tego, to wydarzenie było wykorzystane przeciwko głównodowodzącemu Czerwonej Floty adm. Nikołaja Gierasimowicza Kuzniecowa, którego obwiniono o rozgłaszanie tajemnic państwowych. System naprowadzania T-5 został prototypem całej rodziny samonaprowadzanych torped, które przyjęto na uzbrojenie w wielu krajach. I tak np. amerykańska torpeda Mk-27 była zerżnięta cal po calu z niemieckiej T-5.

Oczywiście trudno jest opowiedzieć w krótkim artykule o wszystkich szczegółach tego dramatu, jakim było zaprojektowanie samonaprowadzających się torped i wszystkich z tym związanych gier wywiadów państw biorących udział w II Wojnie Światowej, przed i po niej. Jeżeli po przeczytaniu tego materiału ktoś zainteresuje się nim, to autor będzie czuł się usatysfakcjonowanym.


Moje 3 grosze


Mało kto już pamięta, że badania nad torpedami miały miejsce w Gdyni! Niemcy powołali tam Torpedo und U-bootwaffe Versuchenanstallt, w którym prowadzono prace nad udoskonalaniem torped i opracowaniu m.in. tzw. „żywych torped” typu Neger i Mohr. Warto przypomnieć, że akwen Zatoki Puckiej od Gdyni do Kosy Helskiej był poligonem tegoż instytutu i przeprowadzano na nim testy różnych rodzajów broni podwodnej.  Do dziś dnia pozostały tam stanowiska badawcze w Gdyni i na Półwyspie Helskim. Tak już nawiasem mówiąc, jedna ze znalezionych w okolicach Juraty fok szarych, którą odratowano w Fokarium Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego otrzymała imię Torpeda, bowiem znaleziono ja obok bunkra tzw. Torpedowni.

Pod koniec II Wojny Światowej, w czasie trwania zbrodniczej akcji ewakuacyjnej Niemców z okolic Trójmiasta, Pomorza Gdańskiego i Prus Wschodnich, ewakuowano także szkołę podwodniaków i rzeczony Instytut. Ewakuacja odbyła się na statku MS Wilhelm Gustloff, który zatopiono 30.I.1945 roku, a którego wrak leży teraz na 55°07’27,7” N - 017°42’14,6” E, na głębokości 31 m.

Wielu autorów i Wikipedia podają, że w latach 60. wrak został dokładnie spenetrowany przez nurków w poszukiwaniu Bursztynowej Komnaty, którą rzekomo miał wywozić ten statek z Gdańska. Ale są tacy, którzy twierdzą, że wrak został przez nich przebadany jeszcze w 1945-46 roku. Najprawdopodobniej w celu znalezienia bezcennej dokumentacji naukowej i technicznej z TUVA oraz innych hitlerowskich poligonów broni rakietowej i lotniczej (Łeba, Władysławowo, Gdynia-Babie Doły). Czy ją znaleziono? Tego nie wie nikt…   


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 9/2014, ss.6-7
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©




[1] Polski odpowiednik: komandor porucznik – przyp. tłum.
[2] Stopień pośredni pomiędzy porucznikiem a kapitanem w radzieckiej marynarce wojennej. 

niedziela, 27 lipca 2014

Kto zbudował Most Ramy?



Valdis Pejpiņš


Największy naturalny most znajdował się na rzece Bilnu w Chinach. Jego długość wynosiła 138 m, wysokość 71 m. Most ten był nieznany do 2009 roku i został on odkryty dzięki komputerowemu programowi GoogleEarth.

Kiedy leci się nad morzem pomiędzy Indiami a Śri Lanką (d. Cejlon), to w pewnej chwili można zobaczyć dosłownie pod samą powierzchnią wody mieliznę, która lekko wygięta łączy wyspę i kontynent. Tą mieliznę muzułmanie nazywają Mostem Adama, zaś Hindusi – Mostem Ramy.

Most Ramy z powietrza...

...i z wysokości orbity


Dziwna mielizna


Muzułmańska nazwa jest związana z tym, że wyznawcy tej religii uważają, że wygnany z Raju Adam zszedł był na Ziemię właśnie na Cejlonie, a potem na kontynentalne India poszedł po tej dziwnej mieliźnie dziwnie podobnej do mostu. Hindusi zawsze uważali tą formację za most zbudowany ludzką ręką, zbudowany w niepamiętnych czasach na rozkaz imperatora Ramy wydanego wojskom małp pod wodzą ich króla – Hanumana. Zgodnie z „Ramajaną” budową kierował Nala – syn legendarnego boskiego Viśvakarmany, a po tym moście wojska Ramy przeprawiły się na Śri Lankę by walczyć z jej władcą – demonem Ravanem, który porwał oblubienicę Ramy – Sitę. Na arabskich średniowiecznych mapach jest on ukazany jako najbardziej realny, wznoszący się nad wodę most, po którym każdy mógł przejść suchą nogą z Indii na Cejlon. Sytuacja zmieniła się w 1480 roku, kiedy to w rezultacie silnego trzęsienia ziemi i następującego za nim potężnego sztormu (raczej idzie chyba o fale tsunami – przyp. tłum.) most został częściowo zniszczony. Jednak Portugalczycy i Anglicy po staremu oznaczali go na mapach jako sztuczną budowlę: tamę albo most.


Hanuman i jego wojownicy budują Most Ramy

Długość tego mostu wynosi bez mała 50 km, szerokość 1,5 – 4 km, głębokość morza koło tej budowli wynosi 10-12 m. Jego większa część skrywa się pod wodą o głębokości tylko do 1 m. Tak więc można na dobrą sprawę przejść po nim od początku do końca, brodząc po kamiennym spągu po kolana w wodzie, a czasami zagłębiając się po pierś – nie więcej. Jedno, jedyne głębokie miejsce, to tzw. Przejście Pambas pomiędzy wyspą Ramiesvar a przylądkiem Ramnad, gdzie głębokość pozwala na ruch większych statków. Odważnym, którzy zdecydowali się na przejście Mostu Adama wpław przychodzi tutaj wykazać się swymi umiejętnościami pływackimi. Ci, którzy są słabi w tej konkurencji, powinni nie chodzić po Moście – silny prąd w cieśninie Pambas może wynieść odważnych na otwarty ocean.


Przeklęty kanał


Duże statki pływają dookoła Śri Lanki nakładając 800 km i dodatkowe 30 godzin drogi. W celu rozwiązania tego problemu, jeszcze w 1850 roku, angielski komandor Taylor zaproponował przekopanie przez Most Ramy kanał. W 1955 roku plan ten postanowił wprowadzić w życie Javaharlal Nehru. Ponieważ nieetycznym mu się wydawało niszczenie pamiątek religijnych swego narodu, postanowieniem Sądu Najwyższego Indii stwierdzono, że nie ma żadnych historycznych dowodów i przesłanek po temu, że most ten zbudował Rama. I chociaż „Ramajana” jest świętą księgą, to nie jest źródłem historycznym.

No ale największe spory wokół budowy kanału rozgorzały już w XXI wieku, kiedy została powołana do życia korporacja Setusa–mudra. Korporacja zabrała się za roboty przygotowawcze na miejscu budowy przyszłego kanału, ale z niewiadomych przyczyn część pomp szlamowych została zawrócona  do portu jako uszkodzone. Nieoczekiwany sztorm zakołysał statkami, na które były one załadowane i nie dało się kontynuować prac. Pobożni Hindusi od razu oświadczyli, że to król małp Hanuman chroni swoje dzieło.

Most Adama dzisiaj

Dnia 27.III.2007 roku, jak raz w dzień urodzin Ramy, grupa międzynarodowych organizacji religijnych wszczęła kampanię pt. Save Ram Sethu – Ratujmy Most Ramy. Wszak dla Hindusów Most Ramy to żywy dowód ich dawnej historii i budowę przerwano na życzenie milionów wyznawców hinduizmu. Poza tym obrońcy Mostu oświadczyli, ze budowa kanału zakłóci cały miejscowy ekosystem. Przecież na północny-wschód od Mostu znajduje się burzliwa i niebezpieczna Cieśnina Palk (Palk Strait) z jego sztormami i nagłymi szkwałami, a na południowym-zachodzie spokojna Zatoka Mannarska z czyściejszą wodą szmaragdowego koloru. Most Adama rozdziela je i łagodzi straszliwe uderzenia cyklonów i tsunami. Tak właśnie – według opinii uczonych – tsunami, które runęło na Indie w 2004 roku i zabrało ze sobą tysiące istnień ludzkich - zostało znacznie osłabione przez Most Ramy. Gdyby nie ta „tama” to ofiar byłoby o wiele więcej. Pod apelem Save Ram Sethu podpisały się tysiące ludzi. Obrońcy Mostu przedstawili alternatywny projekt: przekopać kanał na dużej piaszczystej mieliźnie w okolicy wsi Mandapam. Czy będą oni słyszani przez indyjskie władze, tego nie wiadomo…


Most jest dziełem rąk ludzkich!


Już przyzwyczailiśmy się do tego, że za legendami i mitami często kryją się autentyczne fakty i dawno przerzucone stronice historii naszej planety. Tym niemniej zdjęcia, które wykonała i opublikowała NASA kilka lat temu wprawiły w zdumienie także mieszkańców samej Śri Lanki i Indii. Na zdjęciach tych widać najautentyczniejszy pomost pomiędzy kontynentem a Śri Lanką. Po publikacji tych zdjęć, indyjska gazeta „Hindustan Times” napisała, ze uzyskane dzięki amerykańskim satelitom zdjęcia tej konstrukcji posłużą udowodnieniu prawdziwości indyjskich legend, i że wydarzenia, które opisuje „Ramajana” – w tym także budowa Mostu Ramy – rzeczywiście miały miejsce.

Jednakże NASA zdystansowała się od jakichkolwiek konkretnych oświadczeń. Tak, na zdjęciach satelitarnych doskonale widać zadziwiający szczegół geomorfologii tamtego rejonu, ale jak oświadczają specjaliści z NASA, że same tylko:
…wyniki zdalnego sondowania z orbity nie mogą dać konkretnej informacji i powstanie oraz istnienie tego łańcucha wysp nie mogą udowodnić uczestnictwa ludzi w powstaniu danego obiektu.

Natomiast dane pozwalające sądzić o tym otrzymała Indyjska Służba Geologiczna – GSI. Jej specjaliści przebadali całą strukturę Mostu Ramy. Na Moście i obok niego wykonano 100 odwiertów i pobrano próbki gruntu i skał, które następnie poddano dokładnym badaniom. Przeprowadzono skanowanie magnetyczne i batymetryczne. I w rezultacie tego wyjaśniono, że ów podwodny grzbiet – czy pomost lądowy – jest jawna anomalią, która pojawiła się zupełnie nieoczekiwanie na dnie. Sam grzbiet jest nagromadzeniem bloków kamiennych  o rozmiarach 1,5 x 2,5 m o regularnym kształcie, składających się z kamienia wapiennego, piasku i korali. Bloki te leżą na morskim piasku, którego warstwa ma grubość 3-5 m, zaś pod nim znajduje się twardy, kamienny grunt. Obecność piasku poniżej bloków skalnych wskazuje na to, że ten „grzbiet” nie jest naturalną formacją, a został on położony na powierzchni piaszczystego gruntu. I rzecz ciekawa, niektóre z tych bloków są tak lekkie, że mogą pływać po wodzie. (Jedyną skałą, która może pływać po wodzie jest pumeks powstały w wyniku erupcji wulkanicznych – przyp. tłum.)

Poza tym ustalono, że te odcinki lądu nie podnosiły się w wyniku procesów geologicznych i przypomina to tamę. W próbkach znaleziono materiał budowlany – kamień wapienny. Prostoliniowy i uporządkowany charakter układanki także świadczy o tym, że bloki te zostały tam przeniesione i ułożone w rampę.

Oczywiście dziwnym wydaje się to, że Most ma niepomierną szerokość do przeprawy wojsk i czego tam jeszcze. I to jeszcze przy dzisiejszych standardach! A oto, co opowiada Aleksander Wołkow – reżyser nakręconego w 2009 roku dokumentalnego filmu pt. „Most Ramy”:
- Legendy opowiadają, że wybudowali go wojownicy-małpy, które były wielkiego wzrostu. A my w naszym filmie próbowaliśmy odtworzyć te legendy i wyszło nam, że miały one wzrost – bagatela – 8 m! Ale patrząc na ten most można w to uwierzyć – dla nas nie ma sensu jego duża szerokość. Ale dla ludzi o wzroście 8 m, posiadających na dodatek uzbrojenie i ekwipunek istnieje uzasadnienie budowy takiego mostu. No i pytania i ciągle pytania.

Jedno z takich pytań, to wiek Mostu. Na podstawie legend, niektórzy indyjscy teolodzy twierdzą, że Most ramy liczy sobie milion lat, inni twierdzą zaś, że wiek ten jest skromniejszy i wynosi tylko 20.000 lat. Zachodni badacze alternatyw iści wysunęli jeszcze bardziej radykalną wersję – 17 mln lat! Nawet indyjska nauka akademicka zniżyła się do zbadania problemu wieku tej konstrukcji  i zaproponowała swój wariant – 3500 lat, najwidoczniej wiążąc budowę Mostu z aryjskim zawojowaniem Indii. Jednakże przy ogromnej ilości niewiadomych jest oczywistym to, że Most Ramy jest tworem sztucznym, budowlą, dziełem rąk ludzkich. Badacze związani z GSI śmiało twierdzą, że tego naukowo dowiedli.


Tekst i ilustracje: „Tajny XX wieka” nr 8/2014, ss. 18-19
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz © 

sobota, 26 lipca 2014

Zaginiony samolot malezyjski (16)



Tragedia i farsa z MH-17 z faszystami w tle


Sprawa zestrzelenia samolotu Boeing-777 lotu MH-17 przybrała nieoczekiwanie komiczny obrót. Otóż niektóre źródła podają jakoby samolot Boeing-777 litu MH-370 i samolot z lotu MH-17 to jest jedna i ta sama maszyna, z tymi samymi ludźmi na pokładzie… Można o tym poczytać na stronach http://wolna-polska.pl/wiadomosci/czym-porozmyslac-zestrzelony-boeing-kombinacja-trupami-2014-07 oraz http://wolna-polska.pl/wiadomosci/ujawniamy-dowod-zdjeciowy-zestrzelony-samolot-mh370-cz-2014-07


Co ja o tym sądzę? Pomijając już jakikolwiek moralny aspekt tych wieści wymyślonych i rozpropagowanych przez jakieś żądne sensacji hieny żerujące na ludzkim nieszczęściu, co uważam za skrajnie naganne, to oczywiście taka operacja jest możliwa, ale czy nie za bardzo kosztowna?


Poza tym, co stało się z pasażerami autentycznego lotu MH-17? Trzeba było z nimi coś zrobić. Zastrzelono ich? Otruto i wrzucono do morza? Poza tym kolejny problem – samolot. Skoro to był przemalowany Boeing-777 o numerze bocznym 9M-MRO na samolot o numerze bocznym 9M-MRD, to taka mistyfikacja musi się szybko wydać, chociażby po numerach części z których te maszyny zostały zbudowane. Od 8.III upłynęło trochę czasu i na Diego Garcia można było poprzebijać numery silników, chassis i innych części samolotu. Trochę by to kosztowało czasu i zachodu, wiec raczej sprawa pachnie zwykłą kaczką dziennikarską.


Tak sądziłem do dnia przedwczorajszego.


W dniu 24.VII.2014 roku Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu uznał Polskę winną łamania praw człowieka w stosunku do dwóch terrorystów arabskich przetrzymywanych w tajnym więzieniu CIA w St. Kiejkutach. Pomijając już samą kuriozalność tego procesu, w którym Unia Europejska bierze stronę terrorystów i żąda od Polski wypłacenia jakichś horrendalnych odszkodowań członkom al-Kaidy, którymi ci Arabowie są de facto. Z drugiej stronie nie mówi się ani słowa na temat tego, czyje to były więzienia. A mianowicie były to więzienia CIA czyli rządu Stanów Zjednoczonych. Nie mówi się, kto torturował tam więźniów – Polacy? Nie Polacy – tylko Amerykanie, oprawcy i kaci z CIA. Tego już nie powiedziano. Zdumiewa i przeraża ogrom obłudy USA i UE, która z Polski zrobiła sobie wygodnego – bo kierowanego przez zaślepionych, chciwych, posłusznych i powolnych im ½-mózgów działających wbrew interesom polskim, narodowym – chłopca do bicia. To jest dokładnie takie same kłamstwo, jak kłamstwo o „polskich obozach zagłady”. To jest totalna klęska polskiej dyplomacji zapatrzonej na Ukrainę, na której panoszą się hitlerowscy pogrobowcy OUN i UPA – bandytów mających na sumieniu czystki etniczne na Wołyniu czy w Bieszczadach, za które nigdy nie stanęli przed sądem! Czymże jest wspieranie pogrobowców faszyzmu jak nie propagowaniem tegoż? Czy nie ma na to paragrafu w polskim kodeksie karnym?  


Jak to się ma do lotów MH-370 i MH-17? A tak, że jak widać, Amerykanów i zachodnich Europejczyków stać na każdą podłość, każde draństwo w stosunku nawet do swoich aliantów i sprzymierzeńców. UE i NATO są bezsilne wobec konfliktu toczącego się u naszych granic, i w razie rozszerzenia się na nasze ziemie nie podejmą one żadnych działań, poza obszczekiwaniem Rosji i wysłaniem obserwatorów OBWE, którzy też niczego nie mogą i nie są w stanie robić czegokolwiek, poza obserwacją. A jeżeli nawet NATO wyśle swe wojska by rozdzieliły walczących, to może dojść do czystek, których wojska NATO nie zatrzymają w żaden sposób – przykład Srebrenicy w Bośni, gdzie na oczach holenderskiego batalionu UNPROFOR zostało zamordowanych 8000 muzułmanów – jest przerażający i symptomatyczny.


I na koniec jeszcze coś na luzie dla wielbicieli numerologii i związanych z nimi przesądów. Zestrzelenie Boeinga-777 (więc potrójnie szczęśliwa siódemka) miało miejsce 17.VII – znowu dwie siódemki. Niestety – dla Włochów na ten przykład 17 jest równie pechowa jak 13. Poza tym numer rejestracyjny samolotu zawierał aż dwie litery M – czyli 13 litery łacińskiego alfabetu… Można powiedzieć szczęście tych trzech siódemek zostało zniwelowane przez 17 i dwie 13! Sam pech! Do tego musiało dojść!


CDN.         

piątek, 25 lipca 2014

Zagadki Wzgórza Umarłych



Dr n. historycznych Wasilij Micurow


Według jednej z hipotez, budowle megalityczne – tarasy Baalbeku w Libanie, składające się z ustawionych obok siebie gigantycznych kamiennych bloków, zostały zbudowane przez rasę gigantów albo Przybyszów z Kosmosu.

W 1922 roku, na jednej z wysp na rzece Indus w Pakistanie, archeolodzy odkryli pod warstwą piasku ruiny dawnego miasta. Nazwali oni to miasto Mohendżo Daro, co w miejscowym narzeczu oznacza Wzgórze Umarłych. Oblicza się, że miasto powstało w roku 2600 p.n.e. i istniało przez 900 lat. Sądzi się, ze w czasie swego istnienia było ono centrum cywilizacyjnym cywilizacji Doliny Indusu i jednym z najbardziej rozwiniętych miast Azji Południowej. Zamieszkiwało je od 50 do 80 tys. ludzi. Wykopaliska w tym rejonie prowadzono do 1980 roku. Zasolone wody podskórne zaczęły zalewać rejon i przeżerać wypalaną cegłę z ocalałych fragmentów budynków. Tak zatem decyzja UNESCO, wykopaliska te zakonserwowano, a zdołano odkopać zaledwie 1/10 część miasta.  



Miasto z głębokiej Przeszłości


Jak wyglądało Mohendżo Daro 4000 lat temu? Domy o standardowym wyglądzie umieszczono „pod linijkę”. W centrum każdego znajdowało się patio, a wokół niego – 4-6 pokoi mieszkalnych, kuchnia i pomieszczenie do utrzymania higieny. Znalezione w niektórych domach szczątki schodów pozwalają przypuszczać, że niektóre z domów były co najmniej piętrowe. Główne ulice były bardzo szerokie, jedne z nich przebiegały z północy na południe, drugie ze wschodu na zachód (jak w dzisiejszych nowoczesnych miastach – przyp. tłum.)

Przez ulicę przepływały także aryki (kanały nawadniające – przyp. tłum.), a z nich do domów była podawana woda. Były tam także i studnie. Każdy dom był podłączony do systemu kanalizacji. Nieczystości spływały podziemnymi rurami z palonej cegły, które wiodły poza peryferia miasta. To właśnie tutaj archeolodzy odkryli pierwsze publiczne toalety. Z ocalałych budowli zwraca na siebie spichlerz zbożowy, basen do rytualnych obmywań o powierzchni 83 m² i „cytadela” na wzgórzu – najwidoczniej po to, by ratować mieszkańców miasta od powodzi. Znaleziono także napisy na kamieniach, których do dziś dnia nie udało się rozszyfrować.

[Pod koniec lat 90. XX wieku napisy te próbował zdeszyfrować polski uczony, prof. dr hab. Benon Zbigniew Szałek ze Szczecina, który badał ich podobieństwo do pisma linearnego z minojskiej Krety i pisma z kohau rongo-rongo z Wyspy Wielkanocnej. W swych pracach wykazuje on ich podobieństwo i na tym opiera swe wnioski, że w czasach głębokiej Starożytności na naszej planecie istniał jeden język i jedno pismo – uwaga tłum.]



Katastrofa


Co się więc stało z tym miastem i jego mieszkańcami? Wygląda na to, że Mohendżo Daro przestało istnieć w tym samym czasie. To potwierdza wiele rzeczy. W jednym z domów znaleziono szkielety 13 osób dorosłych i jednego dziecka. Ludzie ci nie zostali zabici i ograbieni, przed śmiercią oni siedzieli i coś jedli z misek. Inni po prostu chodzili po ulicach. Śmierć ich była gwałtowną i niespodziewaną. To w czymś przypominało zagładę miasta Pompejów.

Archeologom przyszło odrzucać jedną po drugiej hipotezy o zagładzie miasta i jego mieszkańców. Jedna z nich brzmiała, że miasto zostało opanowane przez wrogów i spalone. Ale w czasie wykopalisk nie znaleziono ani broni ani śladów zbrojnego starcia. Szkieletów było tam bardzo dużo, ale ci ludzie nie zginęli w walce. Z drugiej strony, ilość szkieletów dla tak dużego miasta jest za mała. Można przyjąć, że większa część mieszkańców Mohendżo Daro opuściła miasto jeszcze przed katastrofą. Jak to się mogło wydarzyć? Same zagadki…
- Przepracowałem na wykopaliskach Mohendżo Daro całe cztery lata – wspomina chiński archeolog Jeremy Sen. – Główna wersja, którą słyszałem przed przyjazdem tutaj brzmi, że w 1528 r. p.n.e. miasto to zostało zniszczone wybuchem o potwornej mocy. Wszystkie nasze znaleziska potwierdzały to przypuszczenie. Spotykaliśmy wszędzie „grupy szkieletów” jakby w momencie zagłady miasta ludzie byli w stanie przerażenia. Analiza ich pozostałości pokazała na zadziwiającą rzecz: śmierć tysięcy mieszkańców Mohendżo Daro nastąpiła wskutek… skokowego podniesienia się poziomu radiacji. Ściany domów były stopione, a wśród ruin domów znajdowaliśmy płytki zielonkawego szkła. Dokładnie takie samo szkło znajdowano po testach nuklearnych na poligonie Newada, kiedy pod wpływem błysku termicznego eksplozji jądrowej topił się piasek. Także rozmieszczenie zwłok i charakter zniszczeń w Mohendżo Daro przypominały… wydarzenia z sierpnia 1945 roku, w Hiroszimie i Nagasaki… Tak więc ja i członkowie naszej ekspedycji doszliśmy do wniosku, że istnieje domniemanie o duzym stopniu prawdopodobieństwo, że Mohendżo Daro został pierwszym miastem w historii Ziemi, które uległo bombardowaniu atomowemu.

Podobny punkt widzenia podziela także angielski archeolog D. Davenport i włoski badacz E. Vincenti. Analiza próbek zebranych na brzegu Indusu wykazała, że grunt i cegły zaczynają się topić w temperaturze 1400-1500°C. Takie temperatury w tym czasie można było otrzymać tylko w warsztacie kowalskim, ale nigdy na tak dużym obszarze, jak miasto (zob. Miloš Jesenský – „Bogowie atomowych wojen” - http://hyboriana.blogspot.com/2012/07/bogowie-atomowych-wojen-1.html - przyp. tłum.)



O czym mówią święte księgi?


A to oznacza, że był to wybuch jądrowy. Ale czy coś takiego było możliwe 4000 lat temu? O to nie będziemy się martwić. Zwrócimy się do staroindyjskiego eposu „Mahabharata” – a oto co pisze w nim na temat zagadkowego oręża bogów – pashupati:

…poruszyła się ziemia pod nogami, razem z drzewami zatrzęsła się. Wzburzyła się rzeka, nawet wielkie morza zafalowały, rozpadały się góry, zadęły wiatry. Pociemniał ogień, zaćmiło się promieniste Słońce…

Biały gorący dym, który był tysiąckroć jaśniejszym od słońca podniósł się w bezkresnym blasku i spalił miasto doszczętnie. Woda kipiała… konie i wojenne rydwany spłonęły tysiącami… trupy zabitych były porażone przeraźliwym żarem tak, że nie przypominały one ludzi.

Gurka (jeden z bogów – przyp. aut.) który przyleciał swą szybką i potężną vimaną (latający aparat – przyp. aut.) posłał przeciwko trzem miastom jeden jedyny pocisk, zawierający całą moc Wszechświata. Błyszczący słup ognia i dymu rozjarzył się jak 10.000 słońc… Zabitych ludzi nie można było rozpoznać, a ci co przeżyli niedługo pożyli: wypadły im włosy, zęby i paznokcie.

Słońce, wydawało się, że zadrżało na niebiosach. Ziemia się trzęsła opalona żarem tej straszliwej broni… Słonie zapalały się płomieniem i w szaleństwie biegały w różne strony… Padły wszelkie stworzenia, przyduszone do ziemi, i ze wszystkich stron lały się języki płomieni deszczem nieprzerwanym a bezlitosnym.

No i cóż, można tylko kolejny raz zdumiewać się tymi staroindyjskimi tekstami, które uchroniły się przez wieki i przekazały nam to straszliwe przesłanie. Większą część takich tekstów tłumacze i historycy z końca XIX wieku i początku XX wieku uznawali li tylko za bajki. Przecież do rakiet z jądrowymi głowicami bojowymi było wtedy jeszcze daleko…



Na miejscu miast – pustynia


W Mohendżo Daro znaleziono wiele pieczątek, na których – z reguły – ukazane były zwierzęta i ptaki: małpy, papugi, tygrysy, nosorożce. Jak widać, w tamtym okresie Dolinę Indusu pokrywała dżungla. Teraz mamy tam pustynię. Pod piaszczystymi wydmami pogrzebany leży Sumer i Babilonia. Ruiny dawnych miast skrywają piaski Egiptu i Mongolii. Ślady osiedli odkrywają uczeni i w Ameryce na całkiem nieprzyjaznych dla życia terenach. Zgodnie z starochińskimi kronikami, wysokorozwinięte państwa znajdowały się kiedyś na pustyni Gobi. Ślady zaawansowanych technicznie budowli znajdują się także na Saharze.

W związku z czym pojawia się pytanie: dlaczego te kiedyś tętniące życiem miasta zamieniły się w bezludne pustynie? Czy to zawiniła pogoda i zmiany klimatyczne? Być może. Ale dlaczego przy tym doszło do witryfikacji piasku? Przecież taki piasek zamieniony w zielonkawą, szklistą masę badacze odkryli i w chińskiej części Pustyni Gobi – w rejonie jeziora Łob-nur/Lop-noor, i na Saharze, i na pustyniach Nowego Meksyku. Temperatura potrzebna do witryfikacji piasku czy skał na powierzchni Ziemi nie występuje w stanie naturalnym.

Ale 4000 lat temu ludzie nie mogli mieć broni jądrowej. To oznacza, że je mieli i wykorzystywali bogowie, innymi słowy Kosmici – okrutni Przybysze z dalekiego Kosmosu.


Moje 3 grosze


Okrutna to prawda, ale prawda. Z wynikami pomiarów się nie dyskutuje. Osobiście jednak nie wierzę w tego rodzaju interwencje Kosmitów. Atomowy atak na miasto, które można było zalać napalmem jest – z wojskowego punktu widzenia – bez sensu. Poza tym skierowanie broni jądrowej przeciwko prymitywnym mieszkańcom planety uzbrojonym w łuki i strzały, dzidy, miecze i oszczepy jest użyciem przemocy dla samej przemocy, a jako takie bezsensownym aktem wojennym, który niczego nie dawał Kosmitom, poza wątpliwą satysfakcją zamordowania kilku tysięcy ludzi… Dlatego nie sądzę, by byli w to zamieszani jacyś Kosmici.

W zamian daję trzy możliwości:
1.    Być może mamy tutaj do czynienia z czymś, co było np. awaria jakiegoś „urządzenia jądrowego” – niekoniecznie ładunku nuklearnego, ale np. elektrowni jądrowej, która eksplodowała jak ta w Czarnobylu czy Fukushimie. Oczywiście była to elektrownia pozostała po wielkim konflikcie bogów-astronautów z czasów imperiów Atlantydy, Lemurii czy Mu. Elektrownia ta była położona nieopodal miasta i eksplozja reaktora mogła spowodować efekty podobne do skutków wybuchu głowicy nuklearnej. Aby sprawdzić tą hipotezę wystarczy przeszukać dobrze brzegi Indusu – w przypadku awarii elektrowni powinna pozostać po niej radioaktywna plama zawierająca długookresowe izotopy i izomery pierwiastków powstałych po rozpadzie 235U* czy 238-240Pu*

2.    Mogły to być także jakieś kosmiczne pozostałości orbitalnych central energetycznych, które spadły dosłownie z nieba powodując ogromne zniszczenia jak Tunguskie Ciało Kosmiczne w dniu 30.VI.1908 roku na Syberii (zob. R. Leśniakiewicz - „Bolid Syberyjski” - http://hyboriana.blogspot.com/2012/01/bolid-sybreyjski-0.html - przyp. tłum.)       

3.    Kolejną możliwością jest eksplozja jakiejś bojowej głowicy – niewypału czy niewybuchu – z czasów Atomowej Wojny Bogów. Możliwość taką opisał Daniel Laskowski w powieści hipotetycznej pt. „Bractwo Zielonego Smoka”. Akcja tej powieści toczy się w świecie już literacko istniejącym – w świecie Ery Hyboryjskiej wymyślonym przez Roberta E. Howarda w jego osiemnastu kanonicznych opowiadaniach o królu-barbarzyńcy Conanie Cymeryjczyku, a także innych bohaterach: Czerwonej Sonji i księciu Halidorze. Świat Ery Hyboryjskiej, to świat po Kataklizmie, który pogrążył w oceanie platońską wyspę Atlantydę 20.000 lat przed narodzeniem Chrystusa. Nasz bohater żył w osiem tysięcy lat po wydarzeniach, które zmieniły na trwale oblicze Ziemi i ludzkiej cywilizacji, która była trzecią z kolei cywilizacją ludzką na naszej planecie. A bohaterem i narratorem powieści jest Lestko z Vislanii zwany Kusznikem, z racji mistrzowskiego władania tą bronią, której jednak nie nadużywa w swych przygodach i nie tylko. Najczęściej używa on swej wiedzy i przemyślności w walce z przeciwnikami i przeciwnościami losu. Nie jest również obojętny na wdzięki kobiet, które stają na jego drodze. Ale jest on nie tylko wędrownym awanturnikiem szukającym sławy, złota i przygód – spełnia on także w ich trakcie pewną sekretną misję likwidowania pozostałości po tej wielkiej wojnie i innych niebezpiecznych „pamiątek” po Atlantydach. Być może książka ta ujrzy światło dzienne w przyszłym roku.

Oczywiście takich możliwości jest znacznie więcej, ale większość z nich oscyluje wokół złowrogich pozostałości po cywilizacji Atlantydy, Lemurii i Mu. I gdyby dzisiaj doszło do takiego konfliktu, jaki opisuje „Mahabharata” i „Ramajana”, to jego pozostałości byłyby dla ocalałych z jego płomieni równie niebezpieczne, jak dla mieszkańców Mohendżo Daro.

A historia kołem się toczy…

Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 7/2014, ss. 10-11
Przekład z j. rosyjskiego i komentarz – Robert K. Leśniakiewicz  ©   

środa, 23 lipca 2014

Maszyny z Przeszłości



Wadim Ilin


W 1885 roku, w Austrii w węglu kamiennym została znaleziona stalowa płytka o rozmiarach 67 x 67 x 47 mm. O znalezisku pisały mnogie media. A przecież tworzenie się warstw węgla kamiennego zaczęło się 345 MA temu i trwało całe 65 MA.


Wedle większości źródeł, człowiek rozumny – Homo sapiens sapiens powstał w Afryce około 200.000 lat temu, zaś pierwsze rozwinięcie techniczne cywilizacyjne i miasta z „z wygodami” pojawiły się na Ziemi w VII tysiącleciu p.n.e. – jednakże badania wielu artefaktów, które wpadły w pole widzenia archeologów i antropologów, liczą sobie – wedle wyliczeń – tysiące, dziesiątki a nawet setki tysięcy lat. A nawet milionów. Do tego w przeważającej większości dokładność datowania artefaktów pozostawia sobie wiele do życzenia. A oto kilka przykładów.


Świeca zapłonowa z bardzo starego samochodu


Mike Miksell, Wallace Lane i Virginia Maxey – troje młodych właścicieli sklepu z pamiątkami i ozdobami z kamieni półszlachetnych (Wikipedia podaje, że byli to robotnicy – przyp. tłum.) w mieście Olancha, CA, w dniu 13.II.1961 roku, wybrali się oni na płaskowyż w okolicy jeziora Owens w celu poszukania geod – wytrąceń mineralnych w próżniach skalnych, niejednokrotnie zawierających kryształy półszlachetnych i szlachetnych kamieni.


Powróciwszy do domu ze swą zdobyczą, młodzież przystąpiła do segregowania zdobyczy. Jedna z geod o rozmiarach gęsiego jaja okazała się być niezwykłą. Mike wreszcie rozpiłował ja przy pomocy diamentowej piły. Kiedy geoda rozpadła się na dwie części, to w środku zamiast kryształów pojawiła się jakaś biała masa przypominająca porcelanę.

Pośrodku tej masy znajdował się wrostek metalu o średnicy jakichś 2 mm, a otaczał go jakiś miękki i kruchy materiał – prawdopodobnie drewno – który się rozkruszył i rozpadł w czasie piłowania. Całość miała kształt sześcioboku. Być może był to „kożuch” czy „fular”. Na rozcięciu pomiędzy „kożuchem” w ceramiką widoczna jest warstewka miedzi. Wyglądało to tak, jakby znajdowała się tam miedziana spirala.

Rentgenogramy dziwnej „geody” pozwoliły na odkrycie jeszcze kilku innych, niewidocznych z wierzchu detali. Badacze doszli do wniosku, że to znalezisko było bardzo złożonym technicznie urządzeniem elektrycznym. Zewnętrznie bardzo ona przypominała… świecę zapłonową silnika samochodowego!

A teraz uwaga. Wiek warstw skalnych wśród których znaleziono tą „świecę” wynosi nie mniej, niż 500.000 lat! (Plejstocen – przyp. tłum.)


Wędkarski kołowrotek z Karbonu


Uczeni z Geologicznego Fakultetu z Uniwersytetu Stanowego stany Tennessee w Chattanooga już nie jedno dziesięciolecie przebywają w stanie kompletnego niezrozumienia po tym, jak w 1979 roku obejrzeli kawałek skały  w wieku około 300 MA (Karbon, epoka Pennsylwan, piętro Gżel – przyp. tłum.) Ten dziwny kawałek kamienia znalazł Dan Jones na brzegu rzeki Tellico (chodzi tutaj o lewy dopływ Little Tennessee River, a nie o zbiornik wodny Tellico Dam – przyp. tłum.) kiedy wybrał się tam na polowanie. Okazało się, że w tym odłamku górskiego krystalicznego kwarcu znajduje się płytko zamurowany… wędkarski kołowrotek! Taki, jakiego używają dzisiaj wędkarze-amatorzy. Skąd się ona tam wzięła, tego geolodzy wyjaśnić nie mogą…

A dziekan fakultetu dr H. Hoornet pewnego razu z filozoficznym humorem stwierdził:
- Ja jako dziekan fakultetu, kategorycznie oświadczam, że ten odłamek skalny nie istnieje. To jest produkt naszej kolektywnej, chorej wyobraźni.


Żelazne rury we wnętrzu skały-piramidy


Na północnym-zachodzie Chin, w pustynnej miejscowości na prowincji Tsinghai/Qinghai, nieopodal (40 km – przyp. tłum.) miasta Ih-Cajdam/Delingha znajduje się góra Baigong-Szan. Obok niej znajdują się dwa „jeziora zakochanych” – słodkowodne i słone. Na południowym brzegu słonego jeziora Toson na wysokość 60 m wznosi się samotna skała (Mt. Baigong – przyp. tłum.), podobna do piramidy. Są na to dowody, że ta piramida jest sztucznego pochodzenia i że wykonano ją z metalu. Przed tą skałą-piramidą znajdują się trzy zagłębienia w kształcie trójkąta. To są wejścia do jaskiń. Dwie z nich już się dawno zapadły i wejść tam się nie da, ale ta trzecia, średnia jest całkiem obszerna – ocalała. Wejście do tej jaskini znajduje się na wysokości 2 m nad poziomem gruntu, a jej głębokość dosięga 6 m. Spąg jaskini jest przykryty warstwą piasku, a jej ściany są równe i gładkie, i wygląda na to, że jest sztucznego pochodzenia. W dalszej części jaskini, z górnej części ściany ukośnie wychodzi żelazna, pokryta rdzą rura, o średnicy 40 cm. Druga taka sama rura wchodzi pod ziemię, a nad spągiem jaskini widoczna jest jedynie jej górna część. A na dodatek u wejścia do jaskini w skałę wmontowano jeszcze 12 rur o średnicy od 10 do 40 cm. One są rozmieszczone dokładnie w prostej linii, co świadczy o wysokim poziomie technicznym montażu. (zob. także: A. Fleming – „Atlantyda i Agharta [18] - Chińscy naukowcy na tropie kosmodromu Pozaziemian” - http://wszechocean.blogspot.com/2011/09/atlantyda-i-agharta-18.html - przyp. tłum.)








Na brzegu Tosonu i w jego okolicy można zobaczyć wiele żelaznych rur wystających z warstw skalnych i piaszczystego gruntu. Te rury o średnicy 2 – 4,5 cm są zorientowane na kierunku wschód – zachód, a niektóre z nich maja dziwny kształt przekroju. Są tam także rurki o średnicy kilku milimetrów, ale żadna z nich nie jest zapełniona w środku, bez względu na ciągłe przemieszczanie się piasków tym rejonie. Rury o tych średnicach znaleziono w samym jeziorze, część z nich wychodzi nad jego powierzchnię, a część jest schowana w głębinie.

Wedle oceny specjalistów, wiek tych rur wynosi od 30.000 do 20 MA!

Ślady osiedli ludzkich w tym rejonie znajdują się tutaj i nazywa się je „ruinami miasta Pozaziemian”. Ale jako pierwsi o tej strefie zameldowali miejscowym władzom w 1998 roku amerykańscy uczeni z ekspedycji poszukujących skamieniałych szczątków dinozaurów. Jednakże chińskie media doniosły o tym dopiero w końcu czerwca 2002 roku.

Według opinii niektórych uczonych, i jaskinie i rury są ruinami jakichś instalacji zbudowanych w dalekiej Przeszłości przez przedstawicieli nieznanej cywilizacji, a sama zaś wysokogórska miejscowość z czystym powietrzem i przejrzystością atmosfery mogła służyć za miejsce do badań astronomicznych. Właśnie dlatego, w odległości 70 km od tego miejsca, na szczycie Fioletowej (Purpurowej) Góry/Zijinshan ustawiono potężny radioteleskop Obserwatorium Astronomicznego AN Ch.R.L. Wkrótce po opublikowaniu tej informacji, z dziennikarzami spotkał się Tsin Huanwen  rzecznik prasowy administracji prowincji Qinghai. Wedle jego słów – próbki metalu z tych rur zostały wysłane do analizy w laboratorium jednego z najbliższych zakładów metalurgicznych. Okazało się, że materiał ten zawiera 30% tlenku żelaza, a także znaczną ilość dwutlenku krzemu, zaś pozostałych 8% składu chemicznego nie udało się ustalić.
- Duża ilość dwutlenku krzemu i tlenku wapnia – oświadczył inż. Liu Shaolin, który przeprowadził analizy – to rezultat długotrwałego przebywania żelaza w środowisku piaszczystym, a to wskazuje na dawny okres wyprodukowania tych rur.
- Rezultaty analiz – dodaje Tsin Huanwen – powodują, że rejon znalezisk jest jeszcze bardziej tajemniczy.

Według niego, ruiny te mogły być pozostałością po obserwatorium astronomicznym, a także… kosmodromem zbudowanym przez przedstawicieli bardzo starej, w pełnym sensie przedpotopowej, a być może innej niż ludzka cywilizacji, która istniała na Ziemi w dawnej Przeszłości.

[Rzecz ciekawa, ale właśnie w Chinach prof. Iwan Jefriemow – znany radziecki paleontolog i pisarz-fantasta – umieścił punkt startowy swej noweli „Gwiezdne okręty” (Warszawa 1949), w której rzuca on myśl o paleokontakcie, który miał miejsce już 70 MA temu! Czy to właśnie takie ruiny natchnęły tego pisarza do postawienie tak śmiałej hipotezy w 1947 roku? Uważam bowiem, że takie tajemnicze ruiny i znaleziska znajdują się nie tylko w Chinach czy Rosji, ale także i w Europie i innych kontynentach. Mogą to być np. systemy tuneli pod Europą czy tego rodzaju artefakty w górach – jak np. Księżycowa Jaskinia na pograniczu polsko-słowackim czy tajemnicze tunele i sale pod Mt. Untersberg w Austrii… - uwaga tłum.]  


Kilka chronologicznych zagadek


W końcu lat 50., Instytut Fizyki Stosowanej AN Ch.R.L. wydał oświadczenie, że niektóre elementy z ornamentu grobowca wodza Chzhou-Dzhu, który zginał w roku 297 n.e. składają się w 85% z glinu. Ale jak wiadomo, metal ten otrzymuje się przy zastosowaniu elektrolizy. A to z kolei oznacza, że ponad 1700 lat temu w Chinach znano alternatywny sposób otrzymywania aluminium, o którym współczesnej nauce niczego nie wiadomo, chyba że już wtedy chińscy metalurdzy stosowali elektrolizę i co za tym idzie – stosowali elektryczność na skalę przemysłową!



My zwyczajowo mówimy: „Czerpak Wielkiej Niedźwiedzicy” nie zdając sobie sprawy z absurdalności tego powiedzenia. Skoro gwiazdozbiór ten jest podobny do czerpaka, to skąd tam Wielka Niedźwiedzica? Ale astronomowie przekonali się, że dzięki zmianom rysunku gwiazdozbiorów poprzez ruchy własne gwiazd, faktycznie kiedyś konstelacja ta przypominała niedźwiedzicę a było to… 80.000 lat temu. Co ciekawsze – tak nazywa się ten gwiazdozbiór nie tylko na półkuli północnej nie tylko dzisiaj – tak nazywano go także w prekolumbijskiej Ameryce.

Uważa się, ze pierwsze państwa w Dolnym Egipcie powstały jakieś 6000 lat temu. Jednakże ojciec historii – Herodot i jego współcześni w V wieku p.n.e. opowiadali do zachowanych do ich czasów źródłach pisanych Egipcjan, które sięgają w Przeszłość do 17.000 lat! Egipski historyk i kapłan Manethon (III w p.n.e.) napisawszy historię Egiptu do IV w p.n.e. zaczął swoją chronologię od 30.627 roku p.n.e. Bizantyjski historyk Snellus przekazał informację o jakichś „dawnych kronikach”, które egipscy kapłani jakoby prowadzili już od 36.525 lat. A Diogenes Laertios, grecki historyk w III w n.e. twierdził, że egipscy kapłani mieli zapisy uchodzące w Przeszłość aż na 48.863 lata!

Na zdjęciach wykonanych przez NASA z kosmosu, w cieśninie Palk pomiędzy Indiami a Śri Lanką widoczna jest zagadkowa konstrukcja, przypominająca zrujnowany most. Jest to tzw. Most Adama (Adam’s Bridge) albo Most Ramy składający się z łańcucha mielizn ciągnącego się na długość 30 km. Niezwykłe wygięcie „mostu” i jego budowa pozwalają sądzić, że była to sztuczna konstrukcja.


Zgodnie z legendami i badaniami archeologów, pierwsze przesłanki zasiedlenia Śri-Lanki przez człowieka odnoszą się do dalekiej Przeszłości, tj. około 1.750.000 lat temu. I taki jest właśnie wiek tego „mostu”.

Ta właśnie informacja okazuje się być decydującym momentem dla zrozumienia sensu tajemniczej legendy streszczonej w „Ramayanie”, w której opisane wydarzenia przebiegały – jak się uważa – 1,7 MA temu. W eposie tym jest mowa o moście, który łączył Rameshvaram – czyli Indie z wybrzeżem Śri-Lanki, a który wzniesiono pod kierunkiem energicznego i niewidzialnego boga Rama, który jest wcieleniem Najwyższego Bóstwa.

Więcej na temat tego unikalnej budowli – Moście Adama czy Ramy – przeczytacie w najbliższym numerze.

Moje 3 grosze

Zamiast komentarza pozwolę sobie zacytować artykuł z „UFO Magazine” sprzed 11 lat:   

Zagadka starożytnego mostu

Zgodnie z informacją podaną przez „Hindustan Times”, na zdjęciach wykonanych z przestrzeni kosmicznej w dniu 10 października 2002 roku przez NASA, odkryto tajemniczy, starożytny most w Cieśninie Palk, pomiędzy Indiami a Śri Lanką.

Nazwany dzisiaj Mostem Adama – Adam’s Bridge – jest on utworzony przez łańcuch mielizn długi na 30 km. Zgodnie z doniesieniami mediów, wszystko wskazuje na to, że faktycznie był tam kiedyś most i to zrobiony nie przez siły natury, ale ręce człowieka...

Badania archeologiczne pozwoliły stwierdzić, że pierwsze ślady człowieka zamieszkującego Śri Lankę datują się na 1,75 mln lat temu, i że wiek mostu jest z nimi zbieżny. Jest to ważki aspekt i przyczynek do dziwnych, tajemniczych legend z eposu „Ramayana”, które miały swe miejsce akcji w czasie zwanym Tredha Yuga, powyżej 1,7 mln lat temu...



W tym eposie, mówi się wprost o moście, który zbudowano pomiędzy Ramashwaramem czyli Indiami, a wybrzeżami Śri Lanki, pod rozkazami Ramy, który był uważany za wcielenie Najwyższego. Zdjęcie zostało zrobione przez załogę misji STS 59 w dniu 12 kwietnia 1994 roku, i chociaż wykonano je osiem lat temu, NASA ujawniła je dopiero w październiku ub. roku (2002)!

Czy potrzeba lepszego dowodu na to, że jakaś długotrwała i bardzo rozwinięta cywilizacja panowała w zamierzchłej przeszłości na Ziemi?

Odpowiedzi na to i inne pytania a pewno znajdziemy pod powierzchnią naszego Wszechoceanu...


Źródło: „Ancient Bridge Puzzle” w „UFO Magazine” nr 2/2003
Przełożył z angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©


---oooOooo---


I to byłoby na razie na tyle. W najbliższym czasie zapoznam Czytelników z dalszą częścią materiału Wadima Ilina.


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 7/2014, ss. 18-19

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©
Ilustracje: "Tajny XX wieka", "UFO Magazine", Internet