niedziela, 8 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (1)


Daniel Laskowski

GDZIEŚ W ŚRODKU TRÓJKĄTA
(opowiadanie hipotetyczne)


5 grudnia, godzina 08:00 EST


Szara pofałdowana we wszystkie możliwe strony płaszczyzna za panoramiczną szybą mostka, białe grzywacze i szare, okrutne niebo. Pokład kołysze się i wibruje. Sztorm na Atlantyku. Coś, czego nienawidzę jak cholery. Łajbą rzuca jak groszkiem w pudełku, wszystkie wątpia pochodzą pod gardło. Połowa załogi choruje.
- Meine Herren! – słyszę za sobą głos kapitana Helmuta Mehnera – jakie macie dobre wieści w ten piękny poranek?
- Piękny, kurwa, poranek, typowe niemieckie poczucie humoru – myślę.
- Jak pan widzi, panie kapitanie – odpowiadam i podaję mu mapę z wykreślonym kursem. – Znajdujemy się na 30°02’00” północ i 070°00’06” zachód, kurs 265°, idziemy małą naprzód.
Stary był kapitanem ze starej szkoły i przeliczanie dziesiątych, setnych i tysięcznych części stopnia z danych przekazywanych przez GPS wprawiało go w furię. Dla niego czas zatrzymał się na sekstansie i astrolabium…

Nalałem mu kubek kawy i podałem. Podziękował skinieniem głowy.
- Pogoda? - kapitan Mehner zapalił fajkę i rzucił okiem na monitor pokładowego komputera.
- Paskudna panie kapitanie. Wieje coraz mocniej i to od południowego-zachodu – odparłem – fala zapowiada się co najmniej ósemka. A mamy już pięć-sześć. Robimy ledwie pięć węzłów. Idzie huragan i to dziesiątka – jedenastka. 
Stary skinął głową. 
- Co obok nas? – zadał kolejne pytanie pykając z fajki.
Pytał o przepływające obok statki.
- Na północ od nas frachtowiec „John Willmann”, brytyjczyk, piętnaście mil. Na południowym wschodzie wycieczkowiec „Serenade of the Seas”, dwanaście mil, idzie z Nassau do Hamilton. Dwie mile dalej norweski „Nordheim” i jakiś hiszpan „Leonian” też idą do Miami. I za nami dwadzieścia dwie mile rosyjski „Wołgobałt-315” z Hamilton na Kubę.
Stary uniósł brwi.
- Wołgobałt?
Potwierdzam skinieniem głowy.
- Przecież to nie są jednostki oceaniczne.
- Ano nie są – wzruszyłem ramionami – ale jak widać… Zresztą to ich biznes, mogą mieć kłopoty, w razie czego dopłyniemy do nich w cztery godziny.
- Wolałbym nie… - stary pokręcił głową.
- Ja też… - odparłem, bo obaj myśleliśmy o tym samym. Wolelibyśmy nie mieć rozbitków na burcie…
Kapitan pomyślał przez chwilę.
- Niech pan da nieco bardziej na północ, w razie czego…
- Aye, aye – odpowiadam – sternik, proszę dać pięć stopni na prawą burtę.
Sternik kręci kołem.
- Panie pierwszy, jest pięć stopni na prawą burtę.
- Tak trzymać.
- Tak trzymać. 
- Co z lewoburtową pompą? – Mehner rzucił okiem na komunikaty meteo.
- Chief i jego ludzie zrobili ją w nocy. Chodzi jak nowa.
Chief Arthur McArthur był mechanikiem z Glasgow i mistrzem w swoim fachu. Załoga go lubiła za dobry humor i ogromną wiedzę o wszelkich urządzeniach i maszynach, które kochał i pieścił w przeciwieństwie do mrukliwego Mehnera.
- No dobrze – kapitan wyraźnie poweselał. – Musimy się dopchać pod osłonę lądu jak najszybciej. Wolę nie ryzykować katastrofy na pełnym morzu, i obaj wiemy, dlaczego.

Stary obawiał się tego, czego obawiał się każdy z nas wybierając się w ten rejs. Cała załoga musiała podpisać zobowiązanie o zachowaniu milczenia, ale tylko kapitan i ja dokładnie wiedzieliśmy, co wieziemy naszą MV „Caribbean Pearl” z Hamburga do Miami… Załoga mogła się tylko domyślać, że ładunek jest wyjątkowo niebezpieczny. A gdyby wiedziała? Sprawa była TOP SECRET. Hamburg był portem wyjściowym jak Miami było portem docelowym, tylko na papierze, bo w rzeczywistości szliśmy z Brestu do Galveston, gdzie znajdowały się zakłady przetwórcze świństwa, które wieźliśmy.
- Do lądu mamy daleko, a przeczekać sztorm na Bermudach, wolałbym nie – rzekł kapitan. – Poza tym nie mam ochoty odpowiadać na głupie pytania ich celników.
- Ja też panie kapitanie.

Pociągnąłem potężny łyk kawy i spojrzałem znów za okno. Wiatr tężał, fala powoli podnosiła się. Bujało nami nieźle. „Carribean Pearl” była krótka ale pękata, jak hanzeatycka koga. Była jednym z pierwszych statków zwodowanych przez Norwegów po wojnie, przystosowana do żeglugi po Bałtyku i morzach Północy, a nie subtropikalnych wodach Atlantyku, gdzie trudno było o pola lodowe czy nawet lodowe kęsy kry, które mogłaby kruszyć jej wzmocniona dziobnica. Krótki, pękaty kadłub miał to do siebie, że statek kiwał się na wodzie jak boja. Ale nie rzucał się w oczy w portach całego świata i dlatego idealnie nadawał się do przewożenia ładunków specjalnego przeznaczenia, które przewoziliśmy od pewnego czasu z krajów Unii Europejskiej do Stanów i z powrotem. Oczywiście nie za zwyczajne stawki, ale trzy i czterokrotnie większe. No bo ładunek też był nieciekawy. Bardziej niebezpieczny, niż całe stado wściekłych rekinów. Albo kaszalotów, o orkach nie wspominając…

- Może skręcimy na południe? – poddałem kapitanowi pewne rozwiązanie. – To pozwoliłoby nam zejść z drogi Xavierowi.
Xavier, to był ten tropikalny huragan, który szedł od Zatoki Meksykańskiej na wody Atlantyku. Miał siłę sławetnej Katriny i teraz pchał się przez Cieśninę Florydzką na północ – północny-wschód. Dokładnie w naszym kierunku.
- Myśl niezła, panie pierwszy – kapitan łypnął na mnie z uznaniem w jednym oku. – Tylko że musimy w takim razie sztormować w samym centrum Trójkąta Bermudzkiego.
Spojrzałem na niego ze zdumieniem, a sternik psyknął śmiechem.
- Chyba pan nie wierzy w te bajki, Herr Kapitän, nicht wahr? – zapytałem.
- Bajki i nie bajki, panie pierwszy – odparł z niezmąconym spokojem – morze ma to do siebie, że można znaleźć w nim wszystko. Od bursztynu i buł manganowych aż do Syren i nawet Godzilli, o wężach morskich nie wspomniawszy. 
- Co do pierwszego się zgodzę, co do drugiego… Jakoś ich nie widziałem – mruknąłem patrząc za okno, gdzie przewalały się ciężkie fale – a pływam już nie od wczoraj.
- No to nie zdziw się pan, kiedy jakąś spotkasz – Stary spojrzał na mapę – idziemy za pańską radą pierwszy, w sam środek paszczy potwora i módlmy się, żeby nas nie połknął…

* * *

Kontrola ładunku, to była moja działka. Obijając się po trapach zszedłem do ładowni, gdzie na grubych, drewnianych paletach znajdowało się trzydzieści szarych pojemników przypominających mi ogromne trumny. Na gładkich powierzchniach nie było żadnych napisów czy oznaczeń. Nawet symboli czy ostrzegawczych piktogramów. A przecież powinny być, gdyby to był normalny statek i normalny ładunek. Rzecz w tym, że nie był to ani normalny statek, ani normalny ładunek. Nawet załoga nie była normalna. Zbieranina z różnych krajów, dobrana bardzo dokładnie w jeden zespół. Teoretycznie nie powinna działać, ale działała dobrze i precyzyjnie i to od dwa tysiące drugiego roku, kiedy po raz pierwszy skorzystano z naszych usług – a raczej nie, to nas powołano do tego, byśmy te usługi świadczyli…

„Carribean Pearl” coraz bardziej kołysała się na fali. Obijając się o grodzie obszedłem dookoła ładownię i sprawdziłem każdy pas i każdą stalówkę mocującą ładunek. Niby mówiono nam, że ładunek jest bezpieczny, ale to nie był cukier czy banany. Wyjąłem z kieszeni miernik i znów obszedłem wszystkie pojemniki dookoła. Przy trzecim z kolei licznik zaświergolił. Skończyłem inspekcję i podszedłem znów do „trójki”. Wyjąłem ze skrytki narzędziowej „żelazko” i włączyłem. Po kilkunastu sekundach miałem odczyt. Nie było tego wiele, ale dobrze też nie było.

Podszedłem do telefonu i zakręciłem na mostek.
- Panie kapitanie, mamy niewielki przeciek. W normie, ale… sam pan wie, licho nie śpi – powiedziałem do mikrofonu.
- Ja – przyjął to lapidarnie – ile tego jest?
- Czterdzieści dwie jednostki – odparłem.
- No to nie jest źle – odpowiedział. – Który numer?
- Trójka – odrzekłem.
Milczał na chwilę.
- A pozostałe? – zapyta.
- OK., tres bien and zehr gut – odpowiedziałem.
- No to niech pan zamknie ładownię na głucho i jak najrzadziej tam wchodzi – rzekł wreszcie. – Aha, i niech pan trzyma ludzi z daleka, żeby tam się nikt nie kręcił. Poza tym niech pan idzie spać, póki co, bo najbliższa doba da nam popalić. Komunikat z Nassau mówi o dziesiątce.


Tyle wiedziałem sam. Pokład pod nogami kołysał się coraz bardziej niebezpiecznie. Kazałem rozwiesić sztormliny na pokładzie i dopilnować zamknięcia wszystkich włazów. Pnąc się po stromych trapach do góry myślałem o tym, by walnąć się na koi i odespać swoje osiem godzin. Na kołysanie byłem uodporniony, ale przytępiało mnie i w czasie sztormu zawsze czułem się niedospany. Spojrzałem na barometr – ciśnienie spadało na pysk. Była ósma pięćdziesiąt, kiedy wreszcie przekroczyłem próg mojej kabiny. Zmęczony jak zgoniony pies rzuciłem się na koję i usnąłem nawet nie wiedząc kiedy… \

CDN.