sobota, 22 października 2011

PEWNEGO PIĘKNEGO POPOŁUDNIA...









Jerzy Strzeja 

Pięknego popołudnia, latem 2000 r. wyruszyłem na poszukiwanie skamielin w nieczynnym kamieniołomie z okresu triasu datowanego na 213 – 248 mln. lat. Odwiedzam te kamieniołomy regularnie od kilku lat i chociaż są już od wielu lat nieczynne ciągle potrafią zaskoczyć jakimś cackiem. Wielokrotnie znajdowałem tam różne okazy triasowej fauny morskiej. Jednak często się zdarza, że okaz jest już mocno zerodowany. Niemniej zgromadziłem niezłą kolekcję, na którą składają się małże, liliowce, korale, fragmenty kości. Zdarza się, że znajduje się kompletne kręgi i żebra, prawdopodobnie plezjozaurów,  zdarzają  się ślady żerowania. Jak przystało na amatora mam wzrok wyostrzony na wszystkie możliwe formy. Gdy „odkryłem” te kamieniołomy kompletnie nie wiedziałem czego się można spodziewać. Wtedy byłem z geologii i paleontologii zupełnie zielony. Jednak parę lat praktyki eksploratorskiej spowodowały, że idąc na poszukiwania wiem z grubsza czego się można spodziewać. Tym razem jednak było inaczej. Wśród osuwiska kamieni znalazłem okaz z wyraźnym wgłębieniem śladu stopy człowieka. No, tak to przynajmniej wyglądało, choć nie powinno. Byłem przecież w kamieniołomie TRIASOWYM, a wtedy obecność człowieka była co najmniej nie na miejscu...

Złapałem za krawędź i podniosłem. „Ciężkie” – pomyślałem i uzupełniłem to spostrzeżenie paroma kwiatkami, które do druku się nie nadają. Tu wyjaśnienie: standardowo chodzę na poszukiwania bez młotka i dłuta. Doświadczenie nauczyło mnie, że nie warto. Natura deszczem bardzo ładnie preparuje okazy. Trzeba tylko brać „fant” we właściwym momencie. Skała wapienna jest bardzo wrażliwa na deszcz który wypłukuje okazy i mróz, który rozsadza strukturę skały odkrywając nowe jej tajemnice lub niszcząc nieodwracalnie ślady przeszłości. Gdy znajdzie się okaz na właściwym etapie obróbki mamy sukces. Młotek i dłuto biorę tylko wtedy, gdy wiem, że czeka na mnie okaz ukryty podczas poprzedniej wyprawy, na którym „coś” jest. Jednak ta skała była zbyt ciężka i trzeba to „coś” odkuć. Zawsze robię to z duszą na ramieniu bo nie trzeba wiele by piękny okaz diabli wzięli. Teraz miałem właśnie taki problem. Ten okaz wymagał radykalnego „odchudzenia”. Nawet nie usiłowałem go dźwignąć, tylko zarzucając bokami zataszczyłem w krzaki.

Kamieniołom służy miejscowej ludności za darmowy podręczny magazyn kamieni do ogródków skalnych. Szkoda by było, gdyby moje nowe „coś” zostało nieopatrznie pokawałkowane do przydomowego skalniaka. Zabrałem rower i pojechałem do domu. Postanowiłem, że ten „fant” czymkolwiek jest będzie ozdobą mojej kolekcji. Wracającego zobaczył mnie sąsiad. „Co tam nowego?” zagadnął. (Sąsiad wie o moim hobby.) „Ach” – stwierdziłem z możliwie beztroskim uśmiechem – „trafiła mi się noga człowieka w kamolu”. Myślę, że taką minę jak sąsiad, miał Niewierny Tomasz, gdy mu gadali o zmartwychwstaniu. „No to dalej, na co liczysz, dawaj po niego!” podjudził mnie do czynu. Był już wieczór i korciło mnie aby to „coś” wydobyć nazajutrz, jednak jego kpiący wzrok podziałał na mnie jak płachta na byka. „Dobra, za jakieś dwie godziny będę z powrotem.” Wziąłem plecak, sprzęt i zostawiłem go z jego wątpliwościami. Po przyjeździe na miejsce wytargałem kamol z krzaków i obejrzawszy go dokładnie zacząłem skuwać co zbędne. Skały w tym kamieniołomie bywają różnej twardości. Od takich, co można rzeźbić scyzorykiem, po takie co można je tłuc młotkiem ile wlezie, a one tylko dzwonią. Ta właśnie dzwoniła. Dobrze. jeśli idzie jakieś większe pęknięcie i można przewidzieć, co odpadnie. Ograniczyłem kucie do takiej właśnie linii pęknięcia, bojąc się, że jeden fałszywy ruch rozwali mi to cudo. Stratę jakiejś tam z kolei małży czy kości można zaryzykować, jednak tu miałem coś, co mi się nigdy nie przydarzyło znaleźć. Więc szansę powtórki oceniałem na bliską zeru. Załadowawszy zdobycz na grzbiet wygramoliłem się z kamieniołomu. Jak by nie było plecak załadowany sprzętem turystycznym nosi się wygodniej niż z kamolem o nieregularnym kształcie, a ciężar rośnie wprost proporcjonalnie do przebytej odległości.

Po przyjeździe (rowerem oczywiście) położyłem „fant” na trawniku i przy pomocy węża ogrodowego zmyłem resztki błota. Sąsiad zza płota zauważył te poczynania. Ja z kolei zauważyłem, że dołączył jego brat i obaj są w półdystansie opróżniania kufli z piwkiem. „Hmm..., zobaczymy czy niewielka ilość tego szlachetnego napitku wyostrza, czy przytępia zmysły” – pomyślałem i zaprosiłem obu do zapoznania się z bliska ze znaleziskiem. No cóż, obaj mieli lekki obłęd na obliczu. Wam, Czytelnicy, musi niestety wystarczyć zdjęcie. Szkoda, że nie widzę Waszej reakcji. „Co to jest? Wygląda groźnie!” - stwierdził jeden z nich. „To co widać” – odbiłem bawiąc się ich reakcją. „NO SERIO! CO TO JEST?” – chcieli wiedzieć. Wyłuszczyłem, że podobnie, lecz nie identycznie wyglądają ślady żerowania małży. Jednak małże wyrabiają charakterystyczne esy-floresy i ich ślady nie mają takich ostrych krawędzi. (Gdybym jednak musiał to „logicznie” wytłumaczyć wyszedłbym właśnie od tego). Jednak prawda może być inna.

Znalezisko pokazałem prof. Łukaszowi Karwowskiemu z Wydziału Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego i prof. Andrzejowi Grodzickiemu z Muzeum Geologicznego Uniwersytetu Wrocławskiego. Pan Grodzicki był bardzo zainteresowany, zwłaszcza pozyskaniem tego eksponatu do zbiorów swego muzeum. Do jego przekazania nauce kusił mnie 300 letnią tradycją muzeum i wpisaniem mojego nazwiska do historii tego muzeum.

Obaj profesorowie zgodnie uważali, że jest to formacja przypadkiem powstała przy wietrzeniu skały. Być może poprzez nakreślenie przez „złośliwe” małże zarysu tego co widać. Ja zaś nie lubię słuchać o przypadkach. Życie na Ziemi też według uczonych powstało przypadkiem, statystycznie jednak rzecz biorąc jest to prawie niemożliwe, ale jest. Gdy jednak czytam na temat nieprawdopodobieństw przypadkowego powstania struktury DNA najprostszej formy życia szczypię się w różne części ciała nie wierząc (chwilowo) w swą egzystencję. Wprawdzie i moja wstępna diagnoza była podobna, uważam jednak, iż okaz jest na tyle fajny, że warto było pokazać go innym. Jednym z nich  był Robert Leśniakiewicz, który z kolei stwierdził, że to „coś” warto pokazać światu. To jemu zawdzięcza świat widok tych zdjęć. Ja przywykłem do spokoju, o co nie trudno, bez Internetu w domu.

Na koniec apel do wszystkich: patrzcie pod nogi! Czasami warto!

* * *

Oczywiście! Pan Jerzy Strzeja ma całkowitą rację.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem na własne oczy TEN OKAZ, to przyszło mi do głowy tajemnicze zwierzę zwane Chiroterium - dosłownie „zwierzę z rękami”, które jest znane uczonym z warstw Triasu. Rzecz w tym, że nigdy nie udało się znaleźć jego szkieletu, ba! - nawet pojedynczych kości! Tylko ślady i nic ponad ślady.

Ale nie, Chiroterium pozostawiało ślady podobne do odcisków ludzkich dłoni, tyle że obróconych o 180 stopni. Tutaj zaś wygląda to jak odcisk stopy i to ludzkiej. Ludzkie stopy w Triasie?

Niejednokrotnie odkrywano różne dziwne ślady w warstwach skalnych sprzed milionów lat. Najstarsze z nich pochodzą z Prekambru - sprzed jakichś 650 mln lat temu. Dr Miloš Jesenský badał ludzkie ślady sprzed 50-55 mln lat, a zatem z wczesnego Trzeciorzędu. Teraz ten ślad sprzed 230 mln lat... Szkoda tylko, że to coś nadepnęło piętą prawej nogi na ślad palców lewej i nie widać tego, ile palców ma ta stopa: trzy czy pięć? Jeżeli trzy, to ślad należy do gada, zaś jeżeli pięć, to... NB, odniosłem wrażenie, że coś takiego już kiedyś widziałem. Przejrzałem pliki graficzne w pamięci mojego komputera i...
...no i proszę - znalazłem trzy zdjęcia, które dostałem z Włoch, od naszych kolegów-ufologów. Pierwsze i drugie przedstawiają gipsowe odlewy tajemniczych śladów znalezionych przez wieśniaków i rybaków zamieszkałych nad rzeką Pad (Po), wykonane przez włoskich badaczy we wczesnych latach 90. ubiegłego stulecia! Trzecie zdjęcie przedstawia ich samych z rezultatami swych badań - są to dr Sebastiano di Gennaro, Alfredo Lissoni i Vittorio Crosa - wszyscy z Mediolanu. Badali oni doniesienia o lizzardmen widzianych wzdłuż biegu Padu. Ślady zazwyczaj były ostro wyciśnięte w piaskach i iłach rzecznych, a na dodatek lekko radioaktywne! I nader podobne do odcisku stopy znalezionego przez Jerzego Strzeję w jednym z górnośląskich kamieniołomów...

Jakie mogą być implikacje tego odkrycia? Albo mamy do czynienia z odciskiem stopy triasowego gada i oznaczałoby, że jakiś jego daleki potomek pałęta się na brzegach i pławi się w wodach włoskich rzek, karolińskich, florydzkich i georgiańskich bagien oraz kilku innych miejsc na kuli ziemskiej. Jeżeli zaś mamy do czynienia z odciskiem ludzkiej stopy - to oznaczałoby, że rodzaj ludzki jest o wiele starszy, niż to mówią uczeni, lub są to ślady stóp naszych dalekich potomków, którzy podróżując w czasie plażowali sobie na piaskach wybrzeży Oceanu Tetys... - prawdę rzekłszy, to osobiście nie wyobrażam sobie astronauty z innej planety, który biega sobie na bosaka po triasowych piaskach, chociaż oczywiście mogę się mylić. Nie ma mowy o jakichś „złośliwych” małżach, które dzięki swemu kaprysowi ułożyły się akurat w odcisk stopy czy łapy. Prawdopodobieństwo takiego właśnie ustawienia się małży istnieje, ale jest niesłychanie nikłe - prędzej wygrałbym w totka sześć razy pod rząd. Takie - pożal się Boże - „wyjaśnienie”, jakie podali ci uczeni dowodzi braku wyobraźni u tych skądinąd szacownych luminarzy nauki. Nie pierwsze to i nie ostatnie zarazem. Obawa przed losem Beringera paraliżuje u tych ludzi wolę odkrywania Nieznanego i dlatego racjonalistyczna nauka w tej chwili przypomina psa, który drepce w kółko usiłując pochwycić własny ogon...

* * *
       
 Te słowa napisałem na początku I dekady XXI wieku, a życie poszło do przodu. W tej chwili można sobie obejrzeć rekonstrukcję Chiroterium w Muzeum Przyrody i Techniki Ekomuzeum w Starachowicach – vide http://www.ekomuzeum.pl/?t=1 oraz w parkach jurajskich, których w tym kraju jest już 18. Jak się okazuje – jego szczątki znalezione zostały właśnie na terenie Polski – w Górach Świętokrzyskich!

Polska ma swe dinozaury, jak się okazuje, i choć nie tak spektakularne jak na innych kontynentach, to także ciekawych i godnych zobaczenia. Natomiast Włochom i Amerykanom nie udało się pochwycić „lizzardmena” czy „człowieka-jaszczura” znad Padu, co dla mnie stanowi kolejny dowód na prawdziwość hipotezy o związku tych UMH/UMA z przemieszczaniem się w czasie aparatów znanych nam pod pojęciem UFO – a co wyjaśniłem w mej pracy pt. „UFO i Czas” (Tolkmicko 2011).