środa, 29 lutego 2012

Tajemnica atomowych samolotów (2)

Tu-95 Bear w eskorcie amerykańskiego Horneta nad Arktyką

818-tka nie odpowiada…

Andriej Bystrow

W latach 30. w ZSRR istniał projekt zbudowania latającego okrętu podwodnego. Amerykanie w latach 60. zbudowali samolot, będący w stanie zanurzać się w wodę. Jednak nie mógł on startować spod wody…

Drodzy Czytelnicy – niektóre imiona, daty i miejsca wydarzeń w naszym materiale są zmienione, a to dlatego, że wiele danych na ten temat jest wciąż utajnionych. Szereg niejasności w tym doniesieniu jest niezamierzony…

Zniknięcie 818-tki

Wiadomo, ze w roku 1976 lotnik Wiktor Bielenko uciekł do Japonii sekretnym radzieckim samolotem MiG-25P.[1] Jednakże jeszcze wcześniej istniał i znikł inny ultrasekretny samolot. W odróżnieniu od tego MiG-a, jego los nie jest znany do końca. Było to latające laboratorium Kometa na bazie samolotu Tu-95, o numerze taktycznym 818. Maszyna ta wystartowała w dniu 20 września 1962 roku, z wojskowego lotniska w okolicach Jakucka i skierowała się na jezioro Bajkał. Na pokładzie znajdowało się 12 ludzi – załogantów i specjalistów. Celem lotu było zbadanie sprawności nowego rodzaju napędu. Na zachód od Irkucka w rejonie góry Biełucha, samolot nagle skręcił na wschód, gwałtownie się zniżył i znikł z ekranów radarowych. Nie było żadnych komunikatów radiowych od załogi. Poszukiwania w górach nie dały żadnego rezultatu.

Historia zagadnienia

Lata 60. XX stulecia charakteryzowały się opanowywaniem lotów na największych prędkościach (rekord 1961 roku wynosił 5832 km/h) i wielkich wysokości (rekordowa wysokość – 107.906 m, a zatem powyżej oficjalnej granicy kosmosu - 100 km, i osiągnięto ją w 1963 roku). Postawiono lotnictwu trzeci rekord do pobicia – rekord odległości lotu przy użyciu… energii atomowej.

Jeszcze w latach 60. w LIPAN[2] - dzisiaj Instytut Badań Atomowych im. Akademika I. W. Kurczatowa pod kierownictwem Igora Wasilewicza Kurczatowa rozpoczęto badania nad reaktorami jądrowymi dla Radzieckiej Floty Wojennej. Wkrótce podobny kierunek prac dla lotnictwa obrał Anatolij Pietrowicz Aleksandrow. Uczonym zlecono opracowanie lekkiego i kompaktowego reaktora jądrowego zamieszczonego w samolocie; atomowego silnika zapewniającego bezpieczny lot samolotu i biologicznych osłon dla załogi i pasażerów.  W 1955 roku wyszła Rozporządzenie Rady Ministrów, w którym zlecono opracowanie i utworzenie Latającego Atomowego Laboratorium (ŁAŁ) na bazie samolotu Tu-95. Konstruktor lotniczy Archip Michałowicz Łjułka pracował nad atomowym silnikiem, w którym w miejscu komory spalania znajdował się reaktor jądrowy. Natomiast Nikołaj Dimitrowicz Kuzniecow pracował nad tajnymi planami silnika, w którym ciepło reaktora atomowego przekazywano poprzez medium, którym był ciekły sód, do wymiennika ciepła znajdującego się w komorze spalania.

Prace nad atomowym napędem

Podobną tematyką zajmował się kolektyw Perspektywicznego Oddziału Biura Doświadczalno-Konstruktorskiego (OKB) Kuzniecowa, którym kierował W. D. Radczenko. Pracował tam także Gienrich Moisiejewicz Goriełow. A oto fragmenty jego wspomnień:

Sformowano grupę wysokiej klasy specjalistów, doskonale znanych ze swych prac w OKB. Zaczynali od zera. W celu nabrania praktyki, grupa ta została skierowana do Instytutu Fizyko-Energetycznego. Przeszkodą była najwyższa tajność doprowadzona do paranoi. Do pracy w OKB przyjęto fizyków absolwentów Uniwersytetu Moskiewskiego i Leningradzkiego Instytutu Politechnicznego. Rezultatem ich pracy był projekt atomowego silnika NK-14A, na bazie silnika NK-12. Poza tym zaprojektowali oni oryginalny turbokompresor z wymiennikiem ciepła. Ostro postawiono pytanie o czynnik roboczy. Zaprojektowano, że będzie nim ciekły sód pod niewielkim ciśnieniem roboczym albo hel. W rezultacie dokładnej analizy, do rozpracowania przyjęto wariant z ciekłym sodem. Zaprojektowano reaktor jądrowy. Szczególne zainteresowanie Aleksandrowa wzbudziła konstrukcja sterów kierunkowych N. A. Markuszina i system TWEL konstrukcji W. P. Malgina. Powstał więc kompaktowy wodno-wodny reaktor (WWER) o mocy 100 kW, który wywołał zachwyt Aleksandrowa. Nie mógł on uwierzyć, że to działające urządzenie, a nie makieta. Przygotowano trzy reaktory. Jeden od razu zamontowano na samolocie, drugi przygotowano do prób na hamowni w Semipałatyńsku, gdzie badano albedo (odrzut). Z reaktora zdejmowano część osłony biologicznej i montowano go w coraz to inne części samolotu (skrzydła, część ogonowa, itd.) na różnych wysokościach lotu. W roku 1959 udał się pierwszy rozruch reaktora na hamowni. Udało się osiągnąć zadany stopień mocy. Samolot 818 Kometa z trzecim trakcyjnym reaktorem jądrowym zaliczył 22 udane loty doświadczalne, zanim znikł w tajemniczych okolicznościach.

Niema scena

Według mniemania prowadzących głównych instytutów, w OKB Kuzniecowa w tym czasie skoncentrowano wszystkich najlepszych fizyków wśród lotników i najlepszych awiatorów pośród fizyków z całego kraju. Rezultaty badań natychmiast analizowano i wysyłano do Moskwy.

(…)
Mikroreaktor jądrowy do samolotu Tu-119

Anglicy i Amerykanie

Analogicznie jak Tu-95 (w kodzie NATO Bear), Amerykanie wykorzystywali swe latające laboratorium z jądrową jednostką napędową zamontowana w samolocie bombowcu B-36. W tym czasie w „Daily Mail” pojawił się artykuł o tym, że przy lądowaniu został uszkodzony angielski samolot z napędem atomowym. Wypadek ten mogli widzieć członkowie przebywającej w Wielkiej Brytanii delegacji radzieckiej, w której składzie znajdował się fizyk – I. W. Kurczatow. Poproszono go o skomentowanie sytuacji, i uczony odpowiedział, że nie był on świadkiem katastrofy, ale zwrócił uwagę na to, ze delegacja została bardzo szybko wywieziona z lotniska, a o detale należy zapytać służby specjalne.

W czasie dopracowywania naszego ŁAŁ udoskonalono system osłony biologicznej, co pozwalało na loty o długości 48 godzin! Jednakże idea atomowego samolotu była zbyt dziwna dla ministra lotnictwa P. W. Dimitriewa, którego słowa długo wspominano na jednym z zebrań: „Samoloty spadają, a na dodatek jeszcze wokoło będą latać neutrony!”

Chruszczow się miesza

W Kubince miała miejsce wystawa techniki lotniczej, na którą zaproszono N. S. Chruszczowa. Pierwsze ŁAŁ z Semipałatyńska została błyskawicznie dostarczona do Kubinki. Przed demonstracją naszych osiągnięć, do Kuzniecowa podszedł zastępca Przewodniczącego Rady Ministrów ZSRR marszałek D. F. Ustinow:
- Powiedz, że nie da się zrobić atomowego samolotu.
I na to usłyszał:
- Ja tak nie powiem – odrzekł Kuzniecow.
Ustinow nic się nie odezwał. Potem przyprowadzili Chruszczowa. Dowiedziawszy się, że moc silnika NK-12 wynosi 12.000 KM, gensek wykrzyknął” – Toż to cały tabun koni! Pote,m w dalszej rozmowie z Chruszczowem Kuzniecow stwierdził, że można zbudować silnik atomowy, który pozwoli samolotowi na nieprzerwany lot przez 48 godzin, dzięki czemu taka maszyna będzie w stanie przerwać przerzut wojsk nieprzyjaciela z każdego kierunku.

Wkrótce potem, wskutek w rezultacie ścisłej współpracy dwóch znakomitych konstruktorów – N. D. Kuzniecowa i R. E. Aleksiejewa – zrodziła się idea wyposażenia w atomowe silniki ekranoplanu.[3] Analiza wykazała, że taka zmiana pozwoli na osiągnięcie przez nie ogromnych prędkości przy praktycznie nieograniczonym zasięgu. No i byłby to pojazd o wiele bezpieczniejszy w przypadku poważnych awarii. Niestety, Aleksiejew wkrótce zmarł, a w raz z nim idea atomowego silnika.

To stało się także grobem dla lotnictwa strategicznego, bowiem Chruszczow dał zielone światło dla rozwijania technik rakietowych, co zlecono OKB. Temat nuklearnych samolotów zamknięto także w USA.

Jednakże w roku 2003, w Ameryce sfinansowano prace nad atomowym silnikiem dla bezpilotowego samolotu szpiegowskiego, który mógłby utrzymywać się w powietrzu przez kilka miesięcy. (!!!)

Los Komety

A co właściwie stało się z 818-tym? Odpowiedzi na to pytanie nie ma do dziś dnia. Bez wątpliwości, gdziekolwiek by się on nie rozbił, to wcześniej czy później zostałby on namierzony (a raczej jego szczątki) dzięki zmianie tła radioaktywnego Ziemi. Jednakże – nie stwierdzono żadnych śladów tego rodzaju. Uciekł za granicę? Mało prawdopodobne – na jego pokładzie był nie jeden lotnik – jak w przypadku Bielenki – ale aż 12 osób. Gdyby to była ucieczka, to prędzej czy później informacja o niej pojawiłaby się tu i ówdzie. Ale informacji o niej nie było i nie ma do dziś dnia. Być może jest tak, jak w przypadku Kurczatowa: „o detale trzeba zapytać służby specjalne…”

I już na ostatek:

Mój komentarz

Poszperałem w Wikipedii na temat Tu-119 i oto, co znalazłem:

Tu-119 (Tu-95LAL), zmodyfikowana wersja bombowca Tu-95 Bear posiadająca na pokładzie reaktor jądrowy. Pierwsze testy sprawdzające praktyczność napędu jądrowego w bombowcach dalekiego zasięgu rozpoczęły się w roku 1965.

Niektóre źródła mówią że samolot wyposażony był w zewnętrzne silniki Kuzniecow NK-12 oraz wewnętrzne elektryczne silniki Kuzniecow NK-14 zasilane energia z reaktora. Sam reaktor nie pomagał w faktycznym locie samolotu.

Najprawdopodobniej samolot był w stanie utrzymywać się w locie około 48 godzin, lub tak długo jak załoga była w stanie wytrzymywać promieniowanie.

Niektóre zachodnie agencje podawały że próby Tu-119 zakończyły się pomyślnie jednak sam samolot nigdy nie wszedł do produkcji seryjnej. (Wikipedia)

Los Komety jest rzeczywiście interesujący, bo wygląda na to, że lecąc z Jakucka w okolice Bajkału – a dokładniej to chyba do Irkucka, znalazł się w okolicy góry Biełucha (4506 m n.p.m.) w byłej Tuwinskiej ASRR, przy granicy z Kazachstanem, a to oznacza, że samolot zboczył z drogi o 1100 km! Dziwne – prawda? Potem, w okolicach Biełuchy – to najwyższy szczyt w okolicy, więc doskonały punkt nawigacyjny – samolot wykonuje skręt na wschód i leci wzdłuż 50°N w kierunku Bajkału, przy okazji wlatując nad terytorium Mongolii.

Ten ostatni fakt jest bez znaczenia, bo Mongołowie i tak nie mieli tu nic do gadania… Samolot potem zaczął szybko obniżać lot i znikł z radarów. A teraz coś dla miłośników równoległych cywilizacji na Ziemi. Gdyby samolot leciał nieprzerwanie wzdłuż 50. równoleżnika, to przeleciałby nad południowymi brzegami Bajkału – tam, gdzie znajduje się górskie pasmo Arszanów. Według polskiego pisarza Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego – to właśnie tam znajduje się jedno z wejść do podziemnego państwa Agharty…
Założona i hipotetyczna trasa lotu 818-tki...
...i domniemane miejsce katastrofy w rejonie jeziora Bajkał. W oznaczonym obszarze ma znajdować się wejście do mitycznego, podziemnego państwa Agharty...

CDN.     

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 48/2011, ss.26-27

Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©       


[1] Zob. „Tajny XX wieka” nr 42/2010.
[2] Laboratorium Przyrządów Mierniczych Akademii Nauk ZSRR.
[3] Rodzaj pojazdu poruszającego się na niewielkiej wysokości nad powierzchnią wody. Szczegóły na - http://wszechocean.blogspot.com/2011/05/ekranoplan-prawdziwy-potwor-morza.html

wtorek, 28 lutego 2012

Tajemnica atomowych samolotów (1)

 Bombowiec Convair B-36 Peacemaker w locie...
 ... i doświadczalny samolot z napędem atomowym X-6


Atomowy samolot nad USA

Zimna Wojna jest fascynującym okresem w powojennych dziejach świata. Trwająca do 1945 roku aż do 1990 ma ona wiele tajemnic, które dopiero teraz wychodzą na światło dzienne. W tym czasie rodziły się niezwykłe konstrukcje, które stanowią o kształcie dzisiejszego świata. tworzyły się też legendy – UFO są jedną z nich. A jeżeli idzie o jej sekrety, to jednym z nich jest tajemnica niezwykłego samolotu z napędem atomowym, o którym  „Fakty i Mity” nr 3/2009 z 22.01.2009 r. s. 14. pisały tak:

Samolot atomowy

Brzmi to nieprawdopodobnie, ale prof. Ian Poll, ekspert w dziedzinie inżynierii i aeronautyki obstaje przy swoim twierdząc, że po roku 2050 będą latać samolotami o napędzie nuklearnym. Poll, naukowiec z brytyjskiego Cranfield University, jest koordynatorem rządowego programu badawczego Omega, studiującego perspektywy awiacji. Podczas wykładu w Royal Aeronautical Society pod koniec października [2008 r.] stwierdził, że eksperymenty przeprowadzone w latach Zimnej Wojny udowodniły, że nie ma przeszkód, jeśli chodzi o konstrukcję atomowego odrzutowca.

Zarówno w USA jak i w ZSRR pracowały nad projektem nuklearnych bombowców w latach 50. ubiegłego wieku. Mogły one przebywać w powietrzu przez bardzo długi czas w pobliżu potencjalnych celów ataku. Amerykanie przeprowadzili nawet testy bombowca B-36 wyposażonego w reaktor nuklearny. Samoloty, których kokpity oddzielone były ołowianymi ścianami, aby wytłumić promieniowanie z położonego w pobliżu reaktora, latały nad pustkowiami zachodniego Teksasu i Nowego Meksyku. Reaktory miały tendencje do przegrzewania się, ale że silniki były napędzane benzyną, więc do katastrof nie dochodziło. Każdemu bombowcowi jądrowemu towarzyszyły transportowce wypełnione komandosami, gotowymi w przypadku katastrofy wyskoczyć ze spadochronem i odseparować skażony teren. Testów zaniechano w latach 60., gdy opracowano rakiety balistyczne.

Za 30 lat jednak, kiedy rozwiąże się problem zabezpieczenia pasażerów przed promieniowaniem nuklearne samoloty będą przewozić podróżnych - twierdzi prof. Poll i przypomina, że nuklearne okręty podwodne pływają od pół wieku bez większych skażeń i napromieniowania załogi. Reaktory będą rozmieszczone na skrzydłach i wyposażone w spadochrony. Jeśli dojdzie do awarii, odłącza się od samolotu i wylądują. Będą silnie opancerzone, więc w najgorszym razie dojdzie do skażenia terenu o powierzchni kilku kilometrów kwadratowych. 

CS  

Czy pamiętasz Czytelniku powieść czeskiego pisarza i naukowca Františka Běhounka pt. „Na dwóch planetach” (Poznań 1967), której akcja toczy się na Ziemi i na Marsie? Inteligentni Marsjanie wysyłają swych zwiadowców na Ziemię, a ci latają nad obszarami Ameryki w kosmolocie z napędem nuklearnym zamaskowanym jako samolot. W literaturze science-fiction lat 50. co chwile przewija się motyw samolotów i statków kosmicznych z napędem nuklearnym. Temat był na topie za sprawą powieści fantastyczno-naukowych Stanisława Lema, Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki.

Bombowiec   

Według Wikipedii - Convair B-36 Peacemaker - to amerykański, ciężki bombowiec dalekiego zasięgu, zdolny do przenoszenia bomb jądrowych. Prototyp oblatano już 8 sierpnia 1946 roku - a zatem w czasie słynnego „rakietowego lata '46” nad Skandynawią. Pierwsze seryjne egzemplarze trafiły do SAC (Strategic Air Command - Dowództwo Lotnictwa Strategicznego) w roku 1948. Początkowe problemy i olbrzymia jak na owe czasy cena (3,6 mln USD ) nie pozwoliły na wprowadzenie ich do służby przed rokiem 1951. Produkcja B-36 zakończyła się w 1954 roku - zmontowano ogółem 388 egzemplarzy. Do końca roku 1959 wszystkie B-36 zostały zastąpione przez nowocześniejszy odrzutowy bombowiec Boeing B-52 Stratofortress. Tyle podaje polska Wikipedia. Amerykańskie jej wydanie pisze już o samolotach atomowych. Brzmi to dosłownie tak:

Samolot Convair X-6 był proponowanym samolotem eksperymentalnym, z którego miał powstać nuklearny samolot odrzutowy. Podstawą do jego stworzenia był bombowiec Convair B-36 i chociaż jeden samolot NB-36H został zmodyfikowany we wczesnym stadium projektu, program ten został zakończony zanim powstał aktualny prototyp X-6 i jego nuklearne silniki zostały ukończone. Samolot X-6 był częścią większej serii programów, kosztujących 7 mld ówczesnych USD od roku 1946 do 1961. Ich zasięg nie byłby limitowany potrzebą tankowania paliwa lotniczego, więc planowano tygodniowe dyżury powietrzne tych bombowców w pobliżu potencjalnych celów. W maju 1946 roku, USAF zapoczątkowały projekt NEPA (Energia Atomowa do Napędu Lotniczego). Prace koncepcyjne tego programu rozpoczęto od maja 1951 roku, kiedy NEPA została zastąpiona przez program ANP (Lotniczy Napęd Atomowy). Program ANP zawierał plany modyfikacji dwóch samolotów B-36 przez zakłady Convaira wedle planów Projektu MX-1589. Jeden z B-36 został użyty do opracowania systemu ochrony przeciwpromiennej lotniczego reaktora jądrowego, zaś drugi został zamontowany na X-6.

Pierwszy ze zmodyfikowanych B-36 został nazwany NTA (Nuclear Test Aircraft - próbny samolot atomowy) B-36H-20-CF (nr seryjny: 51-5712) został zniszczony przez tornado w Carswell AFB, 1 września 1952 roku. Samolot ten zmienił nazwę na XB-36H, kiedy NB-36H został przystosowany do przenoszenia chłodzonego powietrzem reaktora jądrowego o mocy 3 MW w komorze bombowej. Reaktor ten nazwany ASTR działał, ale nie zasilał samolotu. Woda działała tam jako moderator i chłodziwo, była przepompowywana przez rdzeń reaktora, a następnie do wymiennika ciepła, który usuwał ciepło do atmosfery. W tym eksperymencie chodziło o zbadanie działania promieniowania na systemy samolotu.   

By ochronić załogę przed promieniowaniem, zmodyfikowano przednią część samolotu, wyposażając ją w 12-tonową osłonę z ołowiu i gumy. Standartowe szkło okienne zostało wymienione na grube na 15,2 cm szkło akrylowe. Ilość wody i ołowiu w osłonach była zmienna. Przeprowadzone pomiary pozwalały na dobranie grubości osłon tak, by były one optymalne w stosunku do wagi i payloadu bombowca.

NTA zaliczył 47 lotów doświadczalnych trwających łącznie 215 godzin, w czasie 89 godzin reaktor był w stanie aktywności, pomiędzy lipcem 1955 a marcem 1957 roku nad Nowym Meksykiem i Teksasem. Jest to tylko jeden znany latający działający reaktor jądrowy na pokładzie amerykańskiego samolotu. A dalej było tak, że NB-36H został przebazowany do Ft. Worth AFB, kiedy w 1958 roku porzucono i zamknięto program Nuclear Aircraft Program. Po wymontowaniu ASTR z NB-36H, został on przeniesiony do National Aircraft Research Facility.

Na podstawie badań nad NTA, program X-6 i inne programy atomowego bombowca zostały zamknięte w 1961 roku. Program ten jednak mógł być rozwinięty w następny projekt, którym była budowa samolotu o zmiennej geometrii skrzydeł Convair B-60. Linia rozwojowa przedstawiałaby się następująco: X-6 byłby napędzany silnikami General Electric X-39, wykorzystującymi reaktor P-1. W silnikach tych rdzeń reaktora był używany jako źródło ciepła dla powietrza wykorzystywanego jako czynnik roboczy (masa odrzutowa) zamiast spalin ze spalania lotniczego paliwa ciekłego. Pewna niedogodnością tego projektu było użycie strumienia powietrza do chłodzenia reaktora, ten strumień musiał być wykorzystany, kiedy samolot lądował lub parkował na ziemi przez czas dłuższy. General Electric zbudowała dwa takie silniki, które można sobie obejrzeć przed Experimental Breeder Reactor I w Arco, ID. 

Ogromny hangar o szerokości 106,7 m został wybudowany na Test Area North przy National Reactor Testing Station (teraz część Idaho National Laboratory) w Montview, ID, w celu zamaskowania projektu X-6, ale projekt zamknięto zanim wybudowano długi na 4572 metry pas startowy dla tych maszyn. Taka długość była niezbędna dla bezpiecznego startu i lądowania tych ciężkich samolotów. 

Rosyjską odpowiedzią na X-6 była w latach 60. XX stulecia podobna konstrukcja opracowana przez biuro konstrukcyjne Tupolewa, którego efektem był samolot Tu-119, zbudowany na podstawie bombowca Tu-95 przystosowanego do przenoszenia mikroreaktora jądrowego.

Bombowiec na orbicie?

Na temat tego rodzaju wykorzystania energii jądrowej w statkach, samolotach, statkach kosmicznych i nawet lokomotywach pisało się w latach 50. w polskich periodykach w rodzaju „Wiedza i Życie”. Oczywiście ma to swe odzwierciedlenie także w marzeniach dzieci z roku 1959, kiedy to „Płomyczek” rozpisał wśród swych czytelników konkurs literacki pt. „Jak będzie wyglądał świat za 100 lat”, którego pokłosiem jest arcyciekawa książka pod redakcją Stanisława Aleksandrzaka pt. „Przygody z tej i nie z tej Ziemi, czyli świat za wiele, wiele lat” (Warszawa 1961), a która stanowi pewien dokument epoki niesamowitego optymizmu, podsumowujący trendy panujące w latach 50. - wszak te dzieci nie brały swych pomysłów z powietrza, tylko z tego, co słyszały w radiu i widziały w TV, co mówiło się do nich w domu i szkole. I tu chciałbym postawić jedno ważkie - jak mi się wydaje - pytanie, a mianowicie: czy opisywane tutaj projekty mogą mieć coś wspólnego z wydarzeniami, które rozegrały się w Gdyni w dniu 21 stycznia 1959 roku? Może tak, a może nie...

I jeszcze jedno - taki samolot z napędem nuklearnym mógłby - po pewnych modyfikacjach - bez trudu wejść nawet na średniej wysokości orbitę wokółziemską i stać się sztucznym satelitą Ziemi. Dodajmy - satelitą z aktywnym napędem jądrowym. Czy nie byłoby to pewne wytłumaczenie dla obserwacji wszystkich Nieznanych Obiektów Orbitalnych, które odnotowano na Ziemi przed pamiętnym dniem 4 października 1957 roku, kiedy to o godzinie 19:28 GMT w kosmos poleciał radziecki Sputnik-1? Warto by się było nad tym zastanowić...

Także Aurora?

Nie tak dawno, bo na początku tego roku, kilku ufologów, na marginesie serii incydentów z UFO w Anglii, (gdzie doszło do zderzenia NOL-a z turbiną wiatrową pewnej farmy wiatrowej w Lincolnshire) stwierdziło, że próby z samolotami z napędem jądrowymi prowadzi się do dziś dnia.

I co więcej, są to samoloty – czy może bardziej pojazdy atmosferyczno-kosmiczne – właśnie w rodzaju amerykańskiej osławionej, legendarnej Aurory czy mitycznego rosyjskiego Uragana. Najczęściej mówi się, że te supersamoloty są pędzone mieszaniną metanu i tlenu, zaś jego silniki pracują pulsacyjnie. Jest to możliwe, ale sądzę, że silniki te pracują tylko w czasie startu i lądowania – natomiast w wyższych warstwach atmosfery i w kosmosie pracują silniki atomowe… I tym można wytłumaczyć obserwacje silnych błysków na niebie, które od czasu do czasu widuje się na całym świecie, o czym już pisałem na łamach „Nieznanego Świata”.

Czy te super-samoloty znajdują zastosowanie? Oczywiście – przede wszystkim jako samoloty zwiadu i rozpoznania. Rządy wszystkich krajów zaprzeczają ich istnienia, co jest oczywiste – kto się przyzna, że dysponuje taką maszyną, która jest w stanie latać na wysokości 100 km z prędkościami 6 – 10 Ma?  Na pewno nie!

CDN.

Śmiercionośne doświadczenia

Step w okolicach Semipałatyńska

Aleksander Kursakow

Stal dla satelitów mierzących promieniowanie kosmiczne, NASA wydobywała z zatopionego w 1919 roku okrętu SMS Kronprintz Wilhelm, bowiem radioaktywne tło stali wyprodukowanej po roku 1945 jest zbyt duże!

9 kwietnia 1960 roku, amerykański samolot szpiegowski U-2 wystartował z lotniska w Peshawar w Pakistanie, wzbił się na wysokość około 20.000 m i przeleciał nad granicą ZSRR nieco na południe od miasta Andiżan. Potem „Amerykanin” zwiedził cztery szczególnie ważne obiekty ZSRR: kosmodrom Bajkonur, poligon rakietowy w Sary-Szagan, poligon atomowy w Semipałatyńsku i lotnisko w Czaganie, na którym stacjonowały samoloty dalekiego zasięgu. Latający szpieg sfotografował wszystkie obiekty i bezkarnie uciekł za granicę. Kierownictwo ZSRR zdecydowało zablokować ten kierunek i zabezpieczyć go od podobnych przypadków.

Z Barnaułu – w step

19 kwietnia, pułk zenitowych rakiet plot. WOPK – JW-62872 – został postawiony w stan alarmu. Otrzymawszy rozkaz zmiany swej dyslokacji, pułk pozostawił swoje lary i penaty w okolicach miasta Barnauł i załadował się do eszelonu. 21 kwietnia, technika i część obsługi przybyła na stację Czagan pod Semipałatyńskiem. Sztab zainstalował się w miasteczku wojskowym lotników, a dywizjony poszły w step i rozlokowały się na oznaczonych na mapie miejscach.
Mapa Kazachstanu i atomowego poligonu Semipałatyńska

Zenitowo-rakietowe kompleksy zostały ustawione w położeniu bojowym i zabezpieczyły przestrzeń powietrzną nad semipałatyńskim poligonem nuklearnym i bazą bombowców strategicznych w Czaganie. W pierwsze dni po przybyciu żołnierze i oficerowie przygotowywali technikę do działań bojowych, nocowali w kabinach stacji naprowadzania pocisków rakietowych ziemia-powietrze i samochodów. Potem zamieszkali w namiotach.
Ruiny budowli Semipałatyńskiego Poligonu Atomowego

O godzinie 05:30 MSD, dnia 1 maja 1960 roku, w pułku ogłoszono alarm bojowy. Stacje radiolokacyjne zwiadu i wynajdywania celów wychwyciły zbliżający się wysokopułapowy samolot-naruszyciel granicy ZSSRR. Był to samolot szpiegowski U-2 pilotowany przez kpt. pil. Francisa Gary’ego Powersa (którego w roku 1962 w Berlinie wymieniono na radzieckiego agenta płk Rudolfa Abela). Samolot przeleciał 300 km na zachód od poligonu atomowego i wleciał głęboko w terytorium ZSRR i został zestrzelony w okolicach Swierdłowska. Amerykanie po tym wydarzeniu zrezygnowali z lotów szpiegowskich nad Związkiem Radzieckim, zaś rakietowcy pozostali na swych nowych pozycjach. Przez wiele lat ochraniali oni przestrzeń powietrzną nad poligonem semipałatyńskim i nad bazą bombowców strategicznych w Czaganie.

Kratery po wybuchach jądrowych z lotu ptaka... 
Weteran Poligonu na tle zrujnowanego bunkra
Krater po wybuchu jądrowym...
... i jeziorko stepowe w kraterze

Pole Doświadczalne i Strefa „Sz”

Miejsca dyslokacji kompleksów rakietowych miały ścisły związek z koniecznością ochrony i obrony tych obiektów. Dla pododdziałów WOPK dookoła znajdował się zwyczajny step, a dla dowództwa poligonu – nie step, ale pole doświadczalne próbnych wybuchów atomowych broni nuklearnej. Wszyscy wykonywali tam swoje zadania, jakby nigdy nic, ale nikt nie raczył poinformować ludzi o niebezpieczeństwach dla ich zdrowia i życia z nimi związanych.

Jesienią wojskowi budowlani wznieśli w dywizjonach domy i koszary dla dywizjonów rakiet. Oficerom polecono przywieźć tutaj rodziny, a potem ożywił się poligon atomowy. Rakietowcy szybko dowiedzieli się, co to oznaczało.

Mój ojciec służył w 5. dywizjonie rakiet plot. Najpierw był oficerem naprowadzania, potem dowódcą baterii i zastępcą dowódcy dywizjonu. 5 dyon rozmieszczono w 13. Sektorze semipałatyńskiego poligonu. Znajdował się on w odległości 30 km na południowy-zachód od Kurczatowa i w odległości 18 km od Strefy „Sz” (ros.: Ш), a zaraz za nią znajdowało się słynne Pole Doświadczalne. To właśnie na nim miały miejsce naziemne i napowietrzne wybuchy jądrowe. Strefa „Sz” była dla nas bliskim i zamieszkanym miejscem, ale przed wybuchem wywożono z niej ludzi, zostawali tam tylko obserwatorzy w specjalnych schronach.

Mieszkańców w 13. Sektorze do przybycia przeciwlotników nie było, znajdowała się tam tylko aparatura dozymetryczna do rozpoznania skażeń promienistych. Rodziny wojskowych stały się tam pierwszymi cywilnymi mieszkańcami. Dzisiaj to wygląda strasznie: czy cywilizowany kraj mógł osiedlić swych obywateli na atomowym poligonie? Ale wtedy państwo twierdziło, że wszystko jest OK., a po upływie kilkunastu lat wyparło się wszystkiego.

Światło, ogień i grzyb atomowy

Dywizjon rakiet zenitalnych to 60 żołnierzy, 10 oficerów i dziesiątki cywilów – kobiet i dzieci. Ponadto – baza rakietowa: stacja naprowadzająca plus stanowiska startowe, skład amunicji, boksy dla samochodów, cztery cztero-mieszkaniowe bloki dla oficerów, koszary, kilka budynków gospodarczych. Wszystko otoczone płotem z drutu kolczastego – a wokół po horyzont – step. W języku rakietowców coś takiego nazywa się „punktem”.

W latach 1961-62, tuż przed zamknięciem testów jądrowych w atmosferze, na poligonie w Semipałatyńsku przeszła seria najsilniejszych w świecie wybuchów, a szczególnie zdetonowano tam łącznie 72 „urządzenia termojądrowe” i czasami się zdarzało, że po kilka dziennie![1]

Czym jest wybuch atomowy, to wie każdy. Ale to trzeba zobaczyć. By zrzucić bombę, samolot-wektor broni jądrowej leciał w asyście dwóch myśliwców. Rakietnicy kontrolowali ten moment. Na ekranie radiolokatora widać było, jak cel – samolot bombowy – rozdzielał się na dwie części – samolot i bombę. A to oznaczało, że bomba była zrzucona. W tym momencie wyłączało się całą aparaturę – potężny, wysokoenergetyczny puls elektromagnetyczny bliskiej eksplozji nuklearnej mógłby ją uszkodzić. Epicentra eksplozji szerokim łukiem otaczały Strefę „Sz” – bliższe miały miejsce 18 km od nas, dalsze 40-50 km, co potwierdzało się przy pomocy urządzeń radiolokacyjnych naszych „punktów”.
Radioaktywne ruiny w stepie

Rodzinom w czasie testów atomowych zalecało się otwierać wszystkie drzwi i okna, opuścić wszystkie pomieszczenia i wyjść z budynków na bezpieczną odległość. Staliśmy z daleka od domów i czekaliśmy. W oznaczonym czasie, niebo nad Strefą „Sz” zapalało się. Step zalewało oślepiająco jasne światło, które potem zmieniało się w obłok kłębiącego się ognia. Z ziemi ku obłokowi zmierzała kolumna pyłu. Wybuch narastał i jego pozostałości osiągały monstrualne rozmiary. W grzybie powybuchowym wciąż tkwiła gigantyczna siła. Potem nadlatywała fala uderzeniowa. Potężny wiatr uderzał w pierś, z dzwoniącym hukiem rozlatywało się w pył szkło w domach. A my, dzieciaki wraz ze swymi mamami staliśmy i patrzyliśmy na to. A potem docierał do nas potężny, niski i przewalający się grom eksplozji.

Trzęsła się pod nami ziemia

Klasyczny grzyb atomowy nie stoi długo: nóżka opada, obłok jaśnieje i odpływa pchany wiatrem rozwiewając się pośród innych obłoków.

Pod ścianami naszych domów leżała warstwa stłuczonego szkła. Dzieci zbierały go do wiaderek i odnosiły dalej w step. Okna zaszkliło się, ale po miesiącu wszystko powtarzało się od nowa. W niektóre dni eksplozje szły jedna za drugą.

Promieniowanie w naszym „punkcie” było duże, ale państwowe dozymetry u rakietowców niczego nie pokazywały i dla wojskowych badań one nie istniały. Teraz ludzie panikują przy dawkach promieniowania jonizującego liczonych w mikrorentgenach (na godzinę - μR/h) – milionowych częściach rentgena. Państwowe dozymetry w ZSRR pokazywały tylko rentgeny (!!!), więc 1000 czy 10.000 μR/h dla nich po prostu nie istniało. (!!!) No i po co ta panika? Trzeba ze stoicyzmem znosić codzienne trudy służby wojskowej.

Promieniowanie czuło się we wszystkim. Ulubione potrawy traciły smak i zapach. Pracujący w stepie żołnierze często tracili przytomność. Częstym zjawiskiem był krwotok z nosa. Wielu ludzi mieszkający w „punktach” pożegnało się na zawsze ze swoim zdrowiem. I do dziś dnia przychodzi do głowy taka myśl: obecność ludzi na poligonie oczywiście jeszcze można jakoś wyjaśnić, ale po co tam były kobiety i dzieci?

Wybuchy na obrazkach wyglądają jak puszyste grzyby, jednakże wybuch naziemny, to podnosząca się ku niebu ściana ziemi i ognia, zaś wysokościowy – daleki obłok. Ale najważniejsze jest to, czego nie widać na fotografiach – wszystkie wybuchy były straszne. W czasie wybuchu naziemnego ziemia trzęsła się tak iż odnosiło się wrażenie, że zaraz zostanie ona po prostu zmieciona. Być może to było tylko złudzenie – reakcja na potok radiacji. Może to tylko wyostrzone dziecięce postrzeganie, ale poczucie narastającego niebezpieczeństwa, które jest nieodwracalne narodziło się w mojej świadomości właśnie tam. Na miejscu tych wybuchów znajdują się porosłe sitowiem stepowe jeziorka. Na ich brzegach cały czas terkoczą dozymetry, a w gruncie można od czasu do czasu znaleźć kawałki roztopionej ziemi.
 Przeciwlotnicy z Poligonu
 Kanał próżniowy odprowadzający energię wybuchu nuklearnego
Autor artykułu w wieku 5 lat w 30. Sektorze poligonu

W „punktach” Semipałatyńskiego Poligonu Atomowego przeżyliśmy 9 lat. Widzieliśmy surową, ale po swojemu piękną przyrodę przyirtyszskiego stepu, widzieliśmy wielu ludzi o różnej narodowości i profesji, widzieliśmy naziemne, podziemne, napowietrzne i wysokościowe wybuchy nuklearne. Ale rakietowców służących w różnych „punktach” poligonu nie zalicza się do osób o podwyższonym ryzyku. Nie zalicza się ich także do poszkodowanych wskutek użycia energii jądrowej.[2] Tych żołnierzy jakby w ogóle nigdy nie było. Władza schowała przed społeczeństwem nasze „punkty”. I kiedy my mówimy o odpowiedzialności państwa przed ludźmi, którzy na poligonie stracili zdrowie, a nawet życie, urzędnicy zawiadujący poligonami albo nie chcą nas słuchać, albo się śmieją: „Czegoś takiego nie mogło być!”

Od tłumacza

Doskonale rozumiem rozżalenie i gorycz autora, bo sam przez to przeszedłem. Po 20-letniej służbie wojskowej i policyjnej w ochronie granic Polski dowiedziałem się od urzędasów i stojących za nimi polityków, że jestem „katem narodu Polskiego”, „komunistycznym zbrodniarzem”, „zdrajcą stanu” i najcięższy zarzut „wrogiem kościoła katolickiego”, itd. itp. – a najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że do dziś dnia żaden trybunał ani mnie nie osądził, ani nie skazał. Ale odebrano mi 55% emerytury, bo w pojęciu urzędasów i polityków była za wysoka. No cóż – niech się nią udławią, czego życzę im z całego serca. Przecież tylko o pieniądze tutaj chodziło. Zadłużony na ponad 800 mld. PLN kraj potrzebuje moich pieniędzy, więc trzeba było znaleźć pretekst, by mi je odebrać…

Tak było zawsze, jest i tak będzie – żołnierze wojowali, narażali się, przelewali krew, a potem władza dała im kopniaka w dupę, kiedy nie byli jej już potrzebni. Słucham wrzasków tych, którzy twierdzą, że żołnierzom nie należą się wysokie emerytury i chce mi się śmiać. Czy ci ludzie zdają sobie sprawę, że przechodzimy na wcześniejsze emerytury, bo nie jesteśmy w stanie służyć dalej? Oddam resztę mojej okrojonej emerytury Tuskowi, Kaczyńskiemu, Pawlakowi i reszcie popaprańców, ale niech oddadzą mi moje zdrowie, które sterałem na granicy Polski. Oddadzą? – akurat! Już to widzę… Więc czy warto służyć takiemu krajowi i bronić takiej władzy…? Swoją drogą chciałbym widzieć 67-letniego policaja uganiającego się za 20-letnim bandziorem. Tego nie wymyśliłby Mrożek z Iredyńskim.

Polscy politycy chcą uszczęśliwić Polskę i Polaków elektrowniami jądrowymi, które temu krajowi są tak potrzebne jak świni siodło. Oczywiście zakupimy francuskie dezele za ciężką kasę, do których będziemy musieli zakupywać francuskie paliwo jądrowe i przestarzałą technologię za jeszcze większą kasę. Nie mówiąc, że gdzieś trzeba będzie składować silnie radioaktywne „popioły”, na co nie ma żadnego pomysłu, a co kosztuje też ciężkie pieniądze. A najbardziej wkurza mnie to, że chcą je postawić w najpiękniejszych zakątkach kraju. Niechże je sobie postawią w Warszawie, przy Wiejskiej! Tylko że w przypadku awarii, a znając jakość polskiego budownictwa, bylejakość wykonania i lichotę budulca jestem pewien, że pierwsza awaria nastąpi po miesiącu eksploatacji, i dostanie się Bogu ducha winnym mieszkańcom stolicy, a nie politykom i biznesmenom, którzy tak jak polski „bohaterski” rząd w 1939 roku przez Zaleszczyki, też dadzą dyla w bezpieczne miejsca i będą się mądrzyć gadając dużo, głupio i nie na temat. Jak zwykle!

Zabawa z atomem ma tą wadę, że atom potrafi być nieprzewidywalny, czego dowiodły katastrofy w Harrisburgu i Czarnobylu. Technologia potrafi być zawodna, co pokazały wypadki w Fukushimie. A mamy w Polsce niedostatek wody – gdyby tak wybudować kilka elektrowni wodnych na rzekach takich, jak Skawa i Raba, to już poprawiłoby to stosunki wodne w Małopolsce i jednocześnie dałoby to kilkadziesiąt megawatów prądu więcej do sieci. Można popracować z geotermią. Można zrobić wiele rzeczy, ale trzeba chcieć, a tej chęci u naszych polityków i decydentów nie było, nie ma i jeszcze długo nie będzie. Po prostu Francuzi lepiej płacą za swój złom… - proste i oczywiste?

Tak będzie do pierwszej poważnej awarii, kiedy posypią się ofiary w ludziach. Ale i wtedy zwali się to na siłę wyższą, a pan prezydent z panem premierem pojadą do Częstochowy, by ukoronować obraz Matki Boskiej. Niech Ona zajmie się bezpieczeństwem atomowym kraju, bo oni są stworzeni do wyższych celów: niesienie wolności Białorusinom i Koreańczykom Północnym, Kubańczykom i Syryjczykom i oczywiście Tybetańczykom! A Polacy niech wybierają sobie jedzenie ze śmietników. Najważniejsze, że są wolni…

Głównie od rozumu.

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 48/2011, ss.8-9

Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©


Foto - Internet i "Tajny XX wieka"      


[1] Łącznie na tym poligonie zdetonowano 468 głowic nuklearnych i termonuklearnych.
[2] Są to tzw. hibakusza

niedziela, 26 lutego 2012

Reportaż z… Atlantydy

Czy w tych lazurowych wodach, na ich dnie, znajdują się ruiny Imperium Atlantydzkiego 
opisanego przez Platona? (Foto - A. Milewska)

Wadim Ilin

Miasto Mohendżo Daro (miasto umarłych), które liczy sobie ponad 5000 lat, zostało odkryte w roku 1922 na jednej z wysp na rzece Indus. Istnieje domniemanie, że miasto te zostało zniszczone 3700 lat temu przy użyciu… broni jądrowej!

Realność istnienia i zagłada Atlantydy jest wałkowana przez najtęższe ludzkie umysły już przez 25 wieków. Najpierw o tym hipotetycznym państwie w swych dialogach „Timajos” i „Kritias” grecki filozof Aristokles vel Platon (427-347 r. p.n.e.), który żył w V w. p.n.e.

Atlantyda Platona

…Istniała wyspa, która znajdowała się przed wejściem do cieśniny, którą wy nazywacie Słupami Heraklesa. Nazywała się Atlantydą, a była większa od Libii i Azji razem wziętych… Władza sojuszu królów tej wyspy rozpościerała się na inne wyspy i na część leżącego po drugiej stronie oceanu kontynentu, a także po drugiej stronie cieśniny – w kierunku Egiptu i Tyrrenii (Italia). No, ale kiedy 9000 lat temu zdarzyły się niewidziane nigdy trzęsienia ziemi i powodzie, Atlantyda zginęła w ciągu jednej strasznej doby, pogrążając się w głębinach…

W „Kritiasie” Platon dokładnie opisuje Atlantydę:

Ziemia Atlantydy była żyzna, wyspa zdumiewała swym pięknem i bogactwem. Nawet żyły tam słonie w wielkiej ilości. Korzystając z darów ziemi, królowie Atlantydy pobudowali świątynie, pałace, drogi i miasta i podporządkowali sobie całą wyspę… Królowie wspierali rozwój rzemiosła, nauki i kultury, które na wyspie doszły do niespotykanie wysokiego poziomu.

Prawa na wyspie były ustanawianie zgodnie z wolą i prawem boga Posejdona i spisane one zostały na marmurowej steli (kolumnie), która stała pośrodku królestwa – we wnętrzu świątyni Posejdona.

Następcy Platona, w tym także największy uczony Antyku – Arystoteles ze Stagiry (384-322 p.n.e.), z biegiem stuleci poddawali pod wątpliwość przytoczone przez Platona relacje i świadectwa. Z nastąpieniem epoki Średniowiecza wzmianki o Atlantydzie znikają. A po odkryciu kontynentu amerykańskiego w 1490 roku, Atlantyda znowu staje się przedmiotem sporów filozofów, historyków, kosmo- i geografów.

Poszukiwania Atlantydy

W roku 1535, w Sewilli wychodzi księga Gonzalo Fernandesa de Oviedo y Valdesa (1478-1557) pt. „Historia general y natural de las Indias, islas y tierra-firme del mar oceano” (1526)[1], w której pisze on o bogactwie narodów zamieszkujących odkryte przez Kolumba „Indie”. Autor wyraża w niej przypuszczenie, że „Indie” te są właśnie platońską Atlantydą.

W ciągu ostatnich trzech stuleci próbowano znaleźć Atlantydę w różnych punktach ziemskiego globu – także w Atlantyku (Morze Sargassowe), Morzu Śródziemnym, Skandynawii, Afryce, a także… w ujściu rzeki Ob![2]

Na początku XX wieku, niemiecki uczony Leo Frobenius (1873-1938) odkrył w Nigerii, na ziemiach plemienia Joruba, terrakotowe rzeźby i brązową głowę boga oceanu Olokuna[3], wykonane ze znacznym mistrzostwem. Także tam odkryto ruiny dawnego miasta Ife (Ifè), o cyklopowych murach z kamienia, których ściany pokrywały płaskorzeźby z terrakoty. Frobenius założył, że Olokun to Posejdon, a Jorubowie w swych ciemnoniebieskich strojach to potomkowie Atlantydów, którzy – według Platona – nosili odzież właśnie tego koloru.[4]

W roku 1964, wydawnictwo „Myśl” wydało monografię N. F. Żyrowa pt. „Atlantyda”. W tej pracy autor zakłada, że główne Imperium Atlantydy znajdowało się na wyspie na miejscu dzisiejszych Azorów, na zachód od Półwyspu Pirenejskiego.

Pod koniec lat 60. dziennik „Courrier” organ UNESCO pisał o zagadkowych ruinach znalezionych w wodach Atlantyku, na niewielkiej głębokości w okolicach wyspy Bimini i Andros w archipelagu Bahamów. Zdjęcia jednej z podwodnych budowli w swoim czasie pokazano w programie TV „Klub podróżników”.

A w marcu 1979 roku, zachodnie media podały sensacyjną wiadomość: w czasie badań podwodnej góry Ampere (Seamount Ampere – 35˚N – 013˚W) radzieccy oceanologowie z statku badawczego RV Witiaz’ znaleźli Atlantydę! Agencja Reuters przekazała z Lizbony:

Uczeni radzieccy niedawno uzyskali zdjęcia, które najprawdopodobniej potwierdzają istnienie pomiędzy Portugalią a Maderą zaginionego kontynentu Atlantydy. Znany radziecki oceanograf Andriej Aksjenow oświadczył, że na zdjęciach widoczna jest podwodna góra z ruinami murów i ogromnymi schodami.

Potem okazało się, że zdjęcia nie wykonał RV Witiaz’, ale z pokładu RV Moskowskij Uniwiersitiet, i że Aksjenow tylko napomknął o ruinach budowli. Rzecz jasna, zdjęcia nie dawały podstawy do tego, by uważać te formacje za ruiny legendarnej Atlantydy.

Trochę o reinkarnacji

Ludzie wierzący w reinkarnację twierdzą, że ludzie w odpowiednich warunkach są w stanie „przypomnieć sobie” o wydarzeniach ze swych poprzednich wcieleń. Wielu uczonych o znanych nazwiskach zebrało ogromna ilość „faktów” z dalekiej przeszłości, z których wiele jest potwierdzone historycznymi dokumentami, starymi kronikami i rezultatami badań archeologicznych.

Przekonany o realności reinkarnacji lekarz-psychoterapeuta Dick Sutphen z Arizony regularnie pojawia się w programach amerykańskiej TV. Z ust swej żony usłyszał on reportaż o wydarzeniach na Atlantydzie, których jakoby była ona naocznym świadkiem w jednym ze swych poprzednich wcieleń. A poniżej cytuję fragmenty tego reportażu:

Wspomnienia ze Szkoły Filozofii

Mam 18 lat. Jestem na uroczystym zebraniu związanym z ukończeniem pięcioletniej nauki w Szkole Filozofii. Zebranie ma miejsce pod gołym niebem, ale pod ochroną ogromnej kopuły. Jest wieczór i słońce zapada za horyzont. Wszyscy słuchamy mowy znanego profesora. Do tego każdemu z nas kazano zablokować nasz system łączności telepatycznej. Zakończywszy naukę pragnę zająć się nauczaniem prostych ludzi, przekazywać im podstawowe prawdy filozoficzne, objaśniać im, że my wszyscy jesteśmy jednym narodem.

Teraz wraz z moim przyjacielem znajdujemy się w ogromnym budynku, podzielonym na niewielkie pomieszczenia. Profesor sprawdza stan i poziom naszego intelektu. W zależności od wyników tego sprawdzenia, on kieruje nas na ten czy inny rodzaj duchowo-oświeceniowej działalności. Skończywszy, profesor pyta nas, czy zamierzamy zająć się szczególną pracą zbiorową, czy każdy z nas obiera indywidualny kierunek działalności (oczywiście on już o wiele wcześniej odczytał w naszych myślach życzenie pójścia w życie razem). Odpowiedzieliśmy, że będziemy pracować razem tak, by ludzie postrzegali nas jako jedną całość. Profesora takie wyjaśnienie zadowoliło.

Początek pracy

A potem odziani w białe szaty podobne do tunik przepasanymi w talii złotymi pasami, z lekkimi, białymi hełmami na głowach znajdujemy się w odległej od centrum dzielnicy miasta i rozmawiamy z dużą grupą tutejszych mieszkańców. Oni zadają nam mnóstwo pytań. Naród jest tutaj biedny i nieoświecony. Klasy rządzące uważają go za pożyteczną, ale niższą część społeczeństwa, traktują ich tak, jak traktuje się pszczoły-robotnice w ulu.

Prowadzimy oświatową pracę pośród tych ludzi, staramy się przekonać ich, by zaczęli upominać się o swoje prawa i prawa dla swoich dzieci. Ale temu, kto z pokolenia na pokolenie przebywa w tym wpółmarazmicznym stanie trudno jest zmienić swoje standardy myślenia.

Przywołanie do lojalności

Znowu jesteśmy w szkole, wezwani przez naszego profesora, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność nie tylko za rezultaty nauczania, ale także za charakter naszej późniejszej działalności. Powinien on donosić rządzącym, czy nie robimy czegoś takiego, co mogłoby zaszkodzić naszemu społeczeństwu. I profesor wmawia nam, że nie powinno się wzbudzać w narodzie niezadowolenia, podburzać ludzi do buntu i że należy przekazywać im zwyczajną, naukową wiedzę.

Staramy się wyjaśnić, że przy współczesnym, bydlęcym położeniu ludzi oni po prostu nie są w stanie zastosować w życiu te nauki, które my będziemy się starać im przekazać, i w tym przekazywanym im programie nie ma jakiegokolwiek sensu.

Wraz z tym profesor zdaje sobie sprawę z tego, że kilka burzliwych protestów ludności, które miały ostatnio miejsce, stały się na pewno skutkiem naszej pracy. I jeżeli my będziemy ją kontynuować, to będzie nam groziło niebezpieczeństwo ze strony władz.

Oczywiście, możemy opuścić miasto i udać się na drugą stronę Wielkich Gór. Możemy tam po prostu polecieć. Po tamtej stronie mieszkają bardzo prymitywni ludzie, którym moglibyśmy pomóc. Ale my postanawiamy pozostać i kontynuować naszą działalność. Przecież to absurd, że nasze społeczeństwo jest tak bardzo rozwinięte w jednych dziedzinach, a tak zacofane w innych.

Świadectwo katastrofy

A teraz znajdujemy się na szczycie góry – przy murach Świątyni Posejdona – naszej głównej świątyni, i widzimy jak tłumy ludzi zmierzają w kierunku centralnej, górzystej części naszej wyspy. Z morza w jego kierunku zmierza ogromna fala. (Tsunami???) ale my się nie boimy, a to dlatego, że wiemy iż takie jest nasze przeznaczenie. Nastąpiła chwila Nowego Początku.

Fala spadła na miasto i zburzyła jego większą część. Ludzie wspinają się w górę po stokach góry. Wody przybywa i wkrótce dosięga ona szczytów gór, a to dlatego, że jednocześnie kontynent pogrąża się w oceanie. Oczywiście wiemy, że wkrótce zginą wszyscy i dlatego decydujemy się na pozbycie się naszych ciał. Wyjdziemy z nich i już nigdy do nich nie powrócimy. Dalej będziemy poruszać się i dalej istnieć w świecie duchowym.

Teraz znajdujemy się wysoko nad wyspą. Widzimy jak wszyscy ludzie topią się. Odcinamy się od tego, co dzieje się na dole. Tyle tam było nieprawości we wszystkich warstwach społeczeństwa… - korupcja wśród polityków, bieda, niezadowolenie i niepokoje wśród robotników…

Najwidoczniej nadszedł czas rozpoczynania wszystkiego od nowa.

Od tłumacza

Brzmi to wszystko nadzwyczaj interesująco zakładając, że reinkarnacja rzeczywiście istnieje i  choć część z tego rodzaju rewelacji jest prawdą.  To, co przekazała żona dr Sutphen brzmi jakoś tak współcześnie i amerykańsko…  Z drugiej strony trudno powiedzieć, jaki   n a p r a w d ę  był ustrój społeczny i polityczny Imperium Atlantydów, choć Aristokles dokładnie go opisuje, to jednak Cerne[5] zapewne miała swe slumsy i ciemne zaułki, w które bojno się było zapuszczać po zachodzie słońca.

Najciekawszy jest jednak opis zagłady Atlantydy i budzi zdumienie fakt, że skoro znana była data i czas początku Wielkiego Początku, znano przyczynę tegoż kataklizmu, to nikt nie zrobił czegokolwiek, by uratować choć jakieś wspomnienie po Atlantydzie, a do naszych czasów dotrwała jedynie niejasna legenda, mit przekazany nam (i zapewne upiększony) przez Platona.

Osobiście jestem uprzedzony do wszelkiego rodzaju wizji, majaczeń i transowych relacji dotyczących zdarzeń i ludzi, którzy brali w nich udział. Swe obiekcje wyłożyłem już nieraz, więc nie będę się u powtarzał. Powtórzę tylko jedno – mózg ludzki jest maszyną informatyczną zbyt złożoną i zbyt zróżnicowaną osobniczo, by wychwytywane jakieś telepatemy czy przekazy z innych wymiarów Czasu i Przestrzeni można było uznać za obiektywne na tyle, by stanowiły one pewne źródło informacji.

Owszem – można by w ten sposób uzyskiwać informacje sygnalityczne czy naprowadzające, ale nie potwierdzające. Potwierdzające mogą być tylko i wyłącznie materialne dowody w postaci artefaktów, co do których nie ma jakiejkolwiek wątpliwości, że nie są falsyfikatami.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że znów sobie nagrabiłem u psychotroników i wizjonerów, ale trudno – taka jest cena za luksus bycia racjonalistą. I mogę powtórzyć tutaj za wielkim Stagirczykiem – Amicus Plato, sed magis amica verita est…

A jednak… - a jednak wiele rzeczy wskazuje na to, że jakieś 12 czy nawet 50 tys. lat temu na naszej planecie miały miejsce wydarzenia, które teraz stoją u podstaw naszych religii, mitów i innych podań o Złotym Wieku i czasach, kiedy ludzie latali do gwiazd, a katastrofa Atlantydy była tylko ostatnim aktem dramatu TAMTEJ cywilizacji, o której wspomnienia docierają do nas poprzez Przestrzeń i Czas…         

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 45/2011, ss.16-17

Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] Część druga została napisana w 1535, natomiast całość ukazała się drukiem dopiero w latach 1851-1855. 
[2] Dziewiętnastowieczny pisarz-fantasta J. J. Sękowski umieścił swoją Atlantydę (pod nazwą Barabii) w delcie Leny. Nawiasem mówiąc cywilizacja ta została zmieciona z powierzchni Ziemi przez… impakt komety!
[3] Według innych źródeł imię to brzmiało Olorun.
[4] Kolor ten jest ulubiony także przez Tuaregów i inne rdzennie saharyjskie ludy Afryki, gdzie mogły sięgać wpływy Imperium Atlantydy.
[5] Stolica Atlantydy.