czwartek, 9 sierpnia 2012

Blaski i cienie „Interkosmosu”


Logo "Interkosmosu"

Stacja Salut-6 (wizja artysty)

Na pokładzie Saluta-6

Władimir Grakow

Na początku w ZSRR kosmonautów nazywano astronautami.[1] Ale w 1960 roku zdecydowano, że termin kosmonauta jest bliższy większości, i od tego czasu w oficjalnych dokumentach zamiast pilot-astronauta pisano pilot-kosmonauta.
W lipcu 1976 roku, zaczęto realizować program „Interkosmos”, idea którego została wysunięta przez premiera ZSRR – Aleksieja Kosygina. Kosmonauci z obozu państw socjalistycznych latali na wokółziemską orbitę. Było to szeroko rozpropagowane w prasie i TV w radosnych barwach. Ale jak zawsze to bywa, była także łyżka dziegciu z beczce miodu – ta druga, mniej jasna strona medalu.

Ech, przekażę!

Program „Interkosmos” narodził się w odpowiedzi na propozycję USA wystosowaną do krajów Zachodniej Europy, by ich kosmonauci latali także w składach załóg amerykańskich wahadłowców – space shuttle. Statki te jeszcze były w budowie, pierwszy taki lot miał mieć miejsce w 1978 roku, ale zrealizowano go dopiero w 1981 roku.
Oczywiście pierwsze skrzypce w tym programie grał Związek Radziecki – jedyny kraj z Bloku Wschodniego posiadający kosmodrom, statki Sojuz i stację orbitalną Salut-6. Na jej pokładzie „gwiezdni bracia” mogli żyć i pracować przez tydzień – tyle bowiem trwały loty w ramach „Interkosmosu”. Ze wszystkich krajów socjalistycznych, z wyłączeniem Jugosławii – ówczesnej SFRJ – spośród pilotów wojskowych wybrano po dwóch kandydatów do lotu – kosmonautę i jego dublera.
Konkurencja była bezlitosna – radzieccy dublerzy kosmonautów mieli wreszcie szansę polecieć w kosmos, zaś obcokrajowcy doskonale rozumieli, że dla nich drugiego podejścia nie będzie. Szczególnie, kiedy ZSRR zaprosi do bezpłatnego pokręcenia się wokół Ziemi!
Nasi kosmonauci przyjęli wiadomość o międzynarodowych lotach dość chłodno. W tych czasach Sojuzy były statkami dwumiejscowymi i może na orbitę dostać się można było tylko dzięki łutowi szczęścia. Wyglądało na to, że dowódcą lotu będzie doświadczony radziecki specjalista, a kosmonautą-badaczem będzie ktoś z drugiej strony. Radzieccy kosmonauci będą musieli czekać w kolejce przepuszczając przed sobą cudzoziemców.

Czy chce pan zmienić nazwisko?

Nie, to pytanie nie rozległo się w ścianach ZAGS-u. Ale dwóch kosmonautów ze Wschodniej Europy musiało przeżyć transformację swych nazwisk, bowiem dla rosyjskich uszu były one – delikatnie mówiąc – nieprzyswajalne. Bułgar Georgij Kakałow tym sposobem został Georgijem Iwanowem, zaś nazwisko Polaka Mirosława Hermaszewskiego zmieniło się na Germaszewskiego, bowiem w języku rosyjskim nie ma litery „H”…
Kolejność lotów zależała od tego, jaką była „polityczna waga” kraju w Bloku Wschodnim. I tak np. nie mógł polecieć Wietnamczyk przed Enerdowcem[2]. Kogo dopuścić do uczestnictwa w programie – długo o tym dyskutowano na Kubie – białego czy Afroamerykanina? Zdecydowano się na Mulata, żeby nikomu nie było przykro.
W 1976 roku, pierwsza partia zagranicznych kosmonautów: z CSSR – Vladimir Remek i Oldřich Pelčak, PRL – Mirosław Hermaszewski i Zenon Jankowski, NRD – Sigmunt Jähn i Eberhardt Köllner, przybyła do Gwiezdnego Miasteczka pod Moskwą. Trwała ostra rywalizacja – kto poleci jako pierwszy?

„Długich lat życia!”

Wreszcie zdecydowano – pierwszym w kosmos poleci Polak. Przed wyjazdem do Gwiezdnego Miasteczka, Mirosława i Zenona przyjął I sekretarz KC PZPR – Edward Gierek.
- Jak to dobrze, że Rosjanie budują takie wielkie statki kosmiczne – powiedział on – w których mogą latać tacy rośli Polacy.
Ten rosły, to dwumetrowy Hermaszewski. Za to Jankowski niewysoki, ale krępy. Poleciał Hermaszewski i ponoć nie umocniło to przyjaźni polskich kosmonautów.
Przygotowania do lotu były surowe. Kandydaci na kosmonautów wstawali o godzinie 06:00, a capstrzyk mieli o 23:00. Mirosław pracował jak wszyscy w ekipie. Kosmonauci wymyślali sposoby na walkę ze zmęczeniem. Oto co opowiada Piotr Klimuk – dowódca Hermaszewskiego:
- Na przerwę obiadową przyszliśmy szybko, zjedliśmy i Mirosław położył się na stole, a na krzesłach i tak odpoczywaliśmy.
Na trzy miesiące przed startem – nieoczekiwana niespodzianka. W grudniu 1977 roku w medycznej karcie Hermaszewskiego znalazła się niepokojąca informacja: przyszły kosmonauta ma chronicznie chore gardło.
Opowiada Hermaszewski:
- Powiedzieli mi – chcesz lecieć? Musisz wyleczyć gardło. Próbowałem wyjaśnić, że nigdy nie chorowałem na gardło czy na grypę, ale nikt mnie nie słuchał.
Przed Nowym Rokiem w klinice im. Burdenki Hermaszewskiemu wykonano operację, która trwała… 40 minut. Ale to jeszcze nie wszystko. Chirurg operował ostatni raz chyba w czasie II Wojny Światowej… Ale to nie był koniec medycznych matactw. Okazało się, że u Mirosława są problemy z sercem i na dodatek złe wyniki badań krwi. Polaka znów położono do szpitalnego łóżka. Na czas nieokreślony. Tam ze zdumieniem dowiedział się, że zmieniono kolejność lotów. Marzec 1978 roku zbiegł się z 10. rocznicą tzw. „Praskiej wiosny” – która w CSSR zakończyła się wejściem radzieckich czołgów.
I dlatego właśnie zdecydowano: pierwszym w kosmos – wraz z Aleksandrem Gubariewym – poleci Czech – Vladimir Remek na znak okrzepłej przyjaźni dwóch narodów. A potem stał się mały cud! – analizy stanu zdrowia Mirosława polepszyły się na tyle, by mógł lecieć. Dzięki temu zrodził się taki kawał, którego autor pozostał nieznany: „Rosjanie polecieli jako pierwsi w kosmos, Amerykanie pierwsi stanęli na Księżycu, zaś Polacy w kosmos posłali Czecha”.
I wreszcie, w dniu 27 lipca 1978 roku Hermaszewski został pierwszym (i jak dotąd jedynym) kosmonautą z Polski.

Z góry widzę wszystko

 Kosmonauta-badacz Sigmunt Jaehn...
...i jego kamera MKF-6 w porównaniu ze zwykłym aparatem fotograficznym Exacta

Loty „Interkosmosu” były polityką czystej wody. Kosmonauci z „demoludów” przede wszystkim badali wpływ nieważkości na organizm człowieka. Dla radzieckiej kosmonautyki te loty niczego nowego nie wnosiły i wnieść nie mogły. Za wyjątkiem NRD, oni dostarczali aparaturę pomiarową i doskonałą zeissowską optykę, np. MKF-6 – wieloogniskowy kosmiczny aparat fotograficzny. Przy jego pomocy, w sierpniu i wrześniu 1978 roku Sigmunt Jähn w czasie tygodnia wykonał 300 zdjęć. I w rezultacie doszło do politycznego skandalu. No bo okazało się, że powierzchnia upraw bawełny w Uzbeckiej SRR były o wiele większe, niż to meldowano do Moskwy. To znaczy, że sztucznie zawyżano urodzajność pól bawełnianych, a to z kolei impuls do antykorupcyjno-bawełnianego śledztwa. Rezultat – samobójstwo I sekretarza KC KPZR Uzbeckiej SRR Raszidowa i aresztowania licznych urzędników w Uzbekistanie. Jähn nawet nie domyślał się, do czego doprowadziła jego praca na stacji kosmicznej!   

Podsumowanie

Należy oddać sprawiedliwość przyznając, że latający w kosmos kosmonauci z „demoludów” pracowali tak jak nasi, z pełnym oddaniem ramię w ramię ze swymi radzieckimi kolegami z załogi. Żaden z nich nie spasował przed niebezpieczeństwami Wszechświata. I za nic mieli ambicje polityków. Ci ludzie chcieli zobaczyć swoja rodzinną planetę w iluminatorze. I ich marzenia się spełniły.

26 lipca 1978 roku…

…tego dnia na apelu wieczornym dowódca odczytał nam rozkaz o locie pierwszego polskiego kosmonauty. Pamiętam, jak ogarnęło mnie wzruszenie – oto spełniło się moje młodzieńcze marzenie: dożyłem do dnia pierwszego lotu Polaka w kosmos.
Dzisiaj różnie się na to patrzy. Generała Hermaszewskiego opluwano i mieszano z błotem za to, że został włączony do WRON i wziął udział w stanie wojennym po „niewłaściwej stronie”. No cóż – był żołnierzem i siłą rzeczy jego obowiązkiem było wykonywać rozkazy przełożonych. A te obowiązują wszystkich – w tym generałów. Stan wojenny był koniecznością, przykrą i gorzką jak każde lekarstwo…

 Kosmonauta-badacz gen. Mirosław Hermaszewski przed lotem w kosmos...
...i wśród swych czytelników na spotkaniu autorskim w 2012 roku (foto Patrycja Kruczek)

I jeszcze jedna refleksja. Jak dotąd, to tylko jeden Mirosław Hermaszewski był w kosmosie, jako jedyny Polak. Poleciał w składzie międzynarodowej załogi na Saluta-6. Kawalarze opowiadali potem, że wrócił z opuchniętymi dłońmi, bo kiedy chciał czegoś dotknąć w kabinie, Klimuk walił go po łapach mówiąc „nie trogaj!”… Ale poleciał i był. A dzisiaj? A dzisiaj o Polaku w kosmosie, to sobie możemy jedynie pomarzyć. Nasz „ukochany” i „wypróbowany” sojusznik zza oceanu jakoś – pomimo 22 lat „odwiecznej przyjaźni i współpracy” pomiędzy narodem polskim i amerykańskim -  nie wpuścił ani jednego Polaka na pokład STS, o ISS już nie mówiąc. Czyżby trzeba było zapłacić przedtem za wizę do USA dodatkowo i opłatę za lot STS? To beznadziejni polscy politycy zatrzasnęli nam drzwi w kosmos i jak widzę, robią wszystko by Polak znowu w Kosmos nie poleciał.
Może to i lepiej…? 

Źródło – Tajny XX wieka nr 21/2012, ss. 4-5
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] To widać choćby z tytułu drugiej powieści Stanisława Lema pt. „Astronauci” wydanej w 1951 roku.
[2] Obywatelem Niemieckiej Republiki Demokratycznej, NRD – tzw. Niemiec Wschodnich.