piątek, 18 stycznia 2013

Przeklęty kosmodrom


Logo 30. Skrzydła US Space Command


Valdis Pejpinsz

W roku 1965 umarła Mary Yee – ostatnia osoba posługująca się czumaszskim językiem. Dzisiaj próbuje się odtworzyć ten język przy pomocy różnych świadectw zebranych przez amerykańskiego językoznawcę Johna Harringtona.

Zachodni Rakietowy Poligon  Doświadczalny (Centrum Testowe - CT) jest drugim co do wielkości i znaczenia kosmodromem w USA. Jest on rozmieszczony na brzegu Pacyfiku w odległości 250 km od Los Angeles (CA) i zajmuje obszar około 400 km2. W skład tego rejonu wchodzą: baza lotnicza Vandenberg AFB, poligony doświadczalne Point Mugu i Point Arguelo i wewnętrzny poligon – wszystkiego 11 kompleksów wyrzutni z 20 stanowiskami startowymi. W czasie wielu lat jego eksploatacji, w Kosmos poleciało kilkaset rakiet. Ze wszystkich kompleksów wyrzutni rakietowych – poza jednym. Pechowy kompleks oznaczony jako SLC-6 wchodzi organizacyjnie w skład Vandenberg AFB otrzymał od miejscowych nazwę Slick Six, co można przetłumaczyć jako śliska szóstka.


MOL i rozgniewany czarownik


Pierwszy lot kosmiczny z CT przeprowadzono w 1959 roku: wystrzelono wtedy aparat Discovery-1. Z biegiem lat poligon powiększał się i w 1966 roku zdecydowano przygotować tam platformę startową dla nowej, potężnej rakiety nośnej Titan-3M. rakieta ta miała wynieść na orbitę wojskowe laboratorium orbitalne MOL (Manned Orbiting Laboratory). W tym czasie w USA była popularną koncepcja dwóch stacji orbitalnych. Jedna stacja – duża – planowana była do celów naukowych; druga – mała – do wykonywania zadań wojskowych, przede wszystkim szpiegowskich. MOL zaprojektowano na bazie dwumiejscowego statku kosmicznego Gemini z dobudowanym do niego blokiem mieszkalnym. Pierwszy start zaplanowano na koniec 1968 roku, dlatego budowa platformy startowej przebiegała w ekspresowym tempie.

Start rakiety Titan


Rząd odkupił wszystkie grunty przyległe do budowy. Ich właściciele nie targowali się, ziemia na tych terenach była licha, a poza tym komu chciałoby się mieszkać w okolicy platformy startowej? Na dzień 12 marca 1966 roku wszystkie formalności zostały zakończone i buldożery zaczęły równać plac pod budowę. W trakcie tej pracy odkryto zapomniany cmentarz Indian Czumaszów. To niewielkie plemię indiańskie zamieszkiwało na południu Kalifornii. Zajmowało się ono myślistwem, rybołówstwem i zbieractwem, a po przybyciu białego człowieka zaczęło stopniowo wymierać wskutek epidemii. W połowie lat 60. Indianie utracili już swój rodzimy język, ale w dalszym ciągu uprawiali swoje wierzenia. I oto bezduszna technika białego człowieka otworzyła ich cmentarz… W rezultacie tego, na powierzchni ziemi znalazły się kości ludzkie. Jak tylko o tym dowiedzieli się Indianie, to natychmiast zasypali władze protestami i żądaniami pozostawienia ich przodków w spokoju. Argumentowali to tym, że nie wolno zakłócać spokoju zmarłym i naruszać ich święte miejsca. Ale argumenty Indian dla władz brzmiały nieprzekonująco. Budowę przedłużano i rozgniewany plemienny czarownik rzucił klątwę na SLC-6 i wszystkie związane z nią projekty.


Przebudowa pod wahadłowce


Z początku wszyscy w bazie lotniczej się z tego podśmiewali. To oczywiste, że współczesnym ludziom trudno było zrozumieć takie atawizmy. A jednak… - okazało się, że śmiali się na próżno. Budowa samej platformy startowej skończyło się w 1969 roku, ale projektowanie modułu MOL, wokół którego to wszystko się kręciło, opóźniało się. Pierwszy start tej małej wojskowej stacji orbitalnej odłożono do 1972 roku, a następnie prezydent Richard Nixon całkiem zmienił ten ambitny program. Nie było potrzeby umieszczania MOL na orbicie, bowiem jej szpiegowskie zadania doskonale wypełniały satelity zwiadowcze, które dziesiątkami umieszczano w przestrzeni wokółziemskiej. Startowy kompleks numer 6, na który wydano niejeden miliard dolarów został zakonserwowany.

W 1984 roku, ten złowrogi projekt narodził się ponownie. Tym razem SLC-6 postanowiono przebudować na potrzeby statków kosmicznych wielokrotnego użytku. Miejsce to okazało się wręcz idealnym, wszak Slick Six z trzech stron otaczały góry a z czwartej strony było morze. Prawomyślni obywatele USA i szpiedzy mogliby zobaczyć cały kompleks tylko przez kilka sekund jadąc linia kolejową, która przebiegała nieopodal.

Transport wahadłowca Discovery "na plecach" samolotu Boeing 707

Szybko okazało się, że montować promy kosmiczne na otwartym powietrzu się nie da, a istniejące od lat 60. budynki się do tego celu nie nadają. Dlatego też zbudowano wieżę o wysokości 76 metrów, na który to cel wydano niemal 80 mln USD w miejsce 40.000.000 USD zaplanowanych na ten cel. Ale kłopoty dopiero się zaczęły. Okazało się, że przez stojące tam mgły istnieje ryzyko oblodzenia głównego zbiornika paliwa wahadłowca. Żeby zmniejszyć to ryzyko, skonstruowano agregat z dwoma silnikami turboodrzutowymi dającymi strumień ciepłego powietrza poprzez dyfuzor nad zbiornikiem. Jednakże uczeni doszli do wniosku, po wydaniu dalszych 13.000.000 USD, że system ten nie gwarantuje pełnej ochrony przed olodzeniem i nie rozwiązuje problemu do końca…

Problemy narastały zgodnie z zasadą kuli śnieżnej. Meldunki o budowie mówią o sabotażu, nadużywaniu przez robotników narkotyków i alkoholu, o 16-godzinnym dniu pracy spawaczy. Doszło do tego, że kłopotami tymi zainteresowało się FBI. Dochodzenie ujawniło masę szokujących faktów, a mianowicie: na SLC-6 stwierdzono ponad 8000 nieprawidłowych spawów, przewody rurowe były już to poprzecinane już to zgniecione czy uszkodzone w inny sposób, a ważne kanały zatkane przez śmieci i odpady budowlane! Stwierdzono nieprawidłowo zaprojektowane gazociągi przeznaczone do transportu ciekłego wodoru, który ściekał z silników w czasie prób startu, zaś transport wahadłowców na miejsce startu okazywało się niemożliwie trudnym. W ten sposób możliwość awarii przy starcie wahadłowca wzrastała do niebotycznej wysokości 20% prawdopodobieństwa! Prezydent Ronald Reagan i dowództwo USAF wciąż pilili na zakończenie prac na SLC-6, ale skończyło się na tym, że kompleks, którego wartość doszła do 8.000.000.000 USD został ponownie zakonserwowany.


Pechowi najemcy


Ale nie dano tej budowie długo rdzewieć pod słonecznym niebem Kalifornii! W 1994 roku, Slick Six wzięła w arendę znana firma Lockheed, która miała zamiar dokonać tam odpaleń nowej rodziny rakiet nośnych Atena. W dniu 15 sierpnia 1995 roku, ze startowego kompleksu nr 6 wystartowała niewielka rakieta LLV-1 z komercyjnym satelitą łączności VitaSat-1. Przez jakiś czas sądzono, że przekleństwo rzucone przez starego czarownika utraciło swoją moc. Start przebiegł pomyślnie, ale w czwartej minucie lotu rakieta zaczęła ostro zmieniać kurs i skierowała się z powrotem ku brzegom Kalifornii. Służbie kierowania lotem nie pozostało nic innego, jak zdetonować ładunek autodestrukcyjny rakiety nad bezdennymi wodami Oceanu Spokojnego…

Start rakiety Atena

Badanie przyczyn tej awarii doprowadziło do wprowadzenia wielu zmian i poprawek w konstrukcji tej rakiety. kolejny start rakiety został zamówiony przez NASA. 22 sierpnia 1997 roku, lockheedowska rakieta nośna pomyślnie wyniosła na orbitę nasowskiego satelitę Lewis/SSTI-1. Niby wszystko było OK., ale po czterech dniach satelita stracił orientację. Lewis zaczął chaotycznie obracać się, szybko wyładował sobie akumulatory, i nie zwracając uwagi na próby ustawienia go we właściwej pozycji, pod koniec września spłonał w atmosferze ziemskiej nad południową częścią Oceanu Atlantyckiego. (Tym niemniej zaliczono ten start jako „powodzenie” – uwaga tłum.)

Po dwuletnim postoju kompleksu, nowopowstały aero-kosmiczny gigant Lockheed-Martin postanowił złamać złą passę wywołaną klątwą starego Indianina. I historia się powtórzyła. 27 kwietnia 1999 roku, rakieta Atena-2 już – już wyniosła na orbitę komercyjnego satelitę IKONOS-1, który był przeznaczony do fotografowania w dużej rozdzielczości powierzchni Ziemi, kiedy naraz z rakiety nośnej przestały docierać dane telemetryczne, zaś naziemna stacja śledzenia na Alasce nie była w stanie namierzyć satelitę. Wnioski komisji badającej przyczyny kolejnego fiasko supernowoczesnej techniki przed dawnymi przesądami, były takie, że satelita nie oddzielił się od ostatniego stopnia rakiety i nie mógł on osiągnąć orbity…



Samolot orbitalny X-37B przed startem i po lądowaniu

W roku 2000, SLC-6 przeszedł w ręce drugiego aero-kosmicznego giganta, firmy Boeing Aircraft Corporation. Nowi najemcy przebudowali kompleks do odpalania nowych rakiet nośnych Delta-4. Ale sądząc ze wszystkiego, specjalnych sukcesów nie odnotowano. W każdym razie swój najnowszy kosmolot X-37B i jego silnie utajniona misja orbitalna, firma Boeing zamierza przeprowadzić z platformy startowej SLC-41 z Cap Canaveral AFB. Za to ten statek wyląduje na pasie startowym Vandenberg AFB po zakończonym locie.  (I tak też się stało. Lot X-37 – lot OTV -1 trwał 224 dni – od 22.04.2010 do 03.12.2010 r., zaś lot OTV-2 trwał aż 486 dni w dniach 05.03.2011 – 16.06.2012 r. ponownie OTV-1 wystartował w dniu 11.12.2012 r. – przyp. tłum.)


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 36/2012, ss. 30-31
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz © 
Fot. NASA