wtorek, 11 marca 2014

Hiperboloida SS-Gruppenführera Kammlera

SS-Obergruppenfuhrer Hans Kammler

Tajemnicze urządzenie Die Glocke - Dzwon



Iwan Barykin

Hitler, będący Gefreitrem, nosił wąsy à la Keiser Wilhelm II. Ale przyszło mu je zgolić na rozkaz dowódcy, więc zostawił sobie tylko „szczotkę” pod nosem, tak więc te wąsiki nie przeszkadzały w noszeniu maski p.gaz. …

Każde spotkanie z ex SS-Obersturmbannführerem Walterem Schulkem uznaję za dziennikarską przygodę, bowiem ten właśnie człowiek kiedyś znalazł się w samym centrum niezwykłych i tajemniczych wydarzeń.


Ważne spotkanie


- W roku 1944 nasz batalion SS został skierowany do czeskiego miasteczka Plzeň/Pilzno do zakładów Škoda – rozpoczął swoje opowiadanie Schulke. – Byłem przekonany, że tam robią tylko samochody. To, co zobaczyliśmy tam po zjeździe głęboko pod ziemię, było jak z powieści fantastycznej. Wprost pod budynkami Škody znajdowało się całe podziemne miasto z dziesiątkami laboratoriów, infra- i ultrastrukturą badawczą, szybami i sztolniami i wielokilometrowymi tunelami. Nie można było postąpić kroku bez kontroli dokumentów.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nas wysłano do Pilzna. Pewnego razu usłyszałem, jak przechodzący obok mnie naukowcy w białych kitlach mówią o czymś, co nazywali oni die Glocke – czyli Dzwon. Co to za dzwon – zdziwiłem się i naraz usłyszałem:
- Sam Kammler do nas się pofatygował.
Potem stanąłem na baczność przed zbliżającym się do nas generałem SS z Rycerskim Krzyżem. Ten przez moment zmierzył mnie wzrokiem i znikł za drzwiami gabinetu.

Po upływie kilku minut do korytarza wyszedł adiutant adiutant Kammlera i rzekł:
- Herr Sturmbannführer, jest pan proszony do generała.
Na stole, za którym siedział Kammler ujrzałem miniaturową kopię dzwonu i książkę o ekspedycji hitlerowców do Tybetu po dawną wiedzę.
- Schulke? – nieoczekiwanie na powitanie zwrócił się do mnie Kammler – jak się ma pański ojciec? Czy wie pan, że nasi ojcowie służyli razem w Reichswehrze?
- Mój ojciec cieszy się doskonałym zdrowiem panie Gruppenführer!
- Doskonale! A zatem skończył pan wydział geodezyjny Uniwersytetu Berlińskiego? To ojciec skierował pana do tego batalionu SS?
O wszystkim wiedział.
- A teraz do rzeczy – głos Kammlera nabrał metalicznego brzmienia. – Wezwałem tutaj wasz batalion specjalnie. Doskonale daliście sobie radę w Normandii i dostaliście za to skierowanie do Peenemünde. Mam nadzieję, że się tam jeszcze spotkamy… Powierzam panu zadanie państwowej wagi, Schulke. Musimy się jak najszybciej przebazować w rejon Bodensee, daleko od teatru działań wojennych. A żeby pan się zorientował, nad czym tutaj pracujemy, pokażę panu to i owo. Ale o tym nie powinna wiedzieć żadna żywa dusza.


Tajny obiekt w Pilznie


Przejechaliśmy kilka kilometrów elektrycznym wózkiem w tunelu i znaleźliśmy się w ogromnej komorze. Pośrodku tej komory stało coś podobne do dzwonu. Obiekt wydzielał dziwne biało-fioletowe światło i wydzielał on dźwięk podobny bo bzyczenia roju pszczół. Poczułem nieopisaną trwogę. Chciałem stąd uciec. To urządzenie (nazwałem je hiperboloidą) o wysokości 5 m i średnicy 3 m, zdumiewało mnie swym wyglądem.

Najwidoczniej rozumiejąc moje uczucia Kammler odezwał się w te słowa:
- Ta „cudowna broń” pozwoli trzymać w strachu cały świat. Właśnie to trzeba będzie przebazować. Rosjanie w panice uciekną od naszego „dzwoneczka”, oczywiście jak któryś pozostanie żywy… Niech się pan nie denerwuje, Schulke – uspokoił mnie Kammler – to nie wy będziecie transportować tą maszynę. Od tego są służby techniczne. Waszym zadaniem jest ewakuacja uczonych, 60 osób. Odpowiada pan głową za każdego z nich. Czy to jest jasne…?

Potem, już znajdując się w niemieckiej kolonii w Argentynie spotkałem adiutanta Kammlera:
- A wie pan, Schulke, że nawet jestem zadowolony z tego, że Kammler nie zdążył zabrać swego Dzwonu? To cholerstwo wywaliło elektryczność w promieniu kilku kilometrów, a wszyscy więźniowie obozu koncentracyjnego, których użyto w tym eksperymencie jako króliki doświadczalne zginęli co do jednego!

Tak właśnie wyglądał tajemniczy Dzwon - a właściwie jego "serce"... 


Gdzie przepadł Kammler?


- Już po przyjeździe do USA – kontynuował Walter Schulke – założyłem Muzeum II Wojny Światowej i zacząłem doń ściągać eksponaty ze wszystkich stron świata. I wtedy w ręce wpadła mi książka pewnego czeskiego uczonego. Pisał on, że w podziemnym mieście pod zakładami Škody, w mózgowym centrum SS, uczeni zebrani z całej Europy wypróbowali broń o niewyobrażalnej sile, będące w stanie roznieść na pył i popiół wszystkie wrogie armie. Hitler do ostatka miał nadzieję, że to właśnie Kammler uratuje Niemcy. W dniu 29.IV.1945 roku, berlińskie radio przerwało program ważnym komunikatem: W najbliższym czasie „cudowna broń” spopieli wrogów Führera!

Ale cudu nie było, bowiem coś stało się w podziemnych instalacjach. Gwałtowny atak Armii Czerwonej nie pozwolił Niemcom, na zrealizowanie swojego planu. W dniu 5.V.1945 roku, Kammler uciekł do Pragi na spotkanie wojsk amerykańskich, wraz z cała dokumentacją, ale w Pradze rozpoczęło się powstanie.

Dalej jego ślady się urywają. Według jednej z wersji, on wpadł pod ostrzał artyleryjski i zginął. Według drugiej, został on wywieziony samolotem do Norwegii, skąd okrętem podwodnym dostał się do Argentyny.

Ale najbardziej prawdopodobnym – na mój rozum – jest to, że Kammler został przejęty przez wywiad amerykański i dostarczony ciupasem do USA. Jego zastępca – SS-Standartenführer Wilhelm Voss na przesłuchaniu starał się dowieść Amerykanom bezcenności projektu Die Glocke, ale oni chłodno odnieśli się do jego rewelacji. I to pozwala przypuszczać, że mieli oni już Kammlera w swych rękach.

O ile dobrze zrozumiałem, to superbroń, o której pisał czeski uczony, to był właśnie Dzwon. W jego środku znajdowały się dwa ołowiane obciążniki wirujące w przeciwbieżnych kierunkach. Znajdujące się wewnątrz jego wypełnienie przypominające rtęć, nadawało mu prędkość wręcz niewiarygodną. Ale clou tego urządzenia polegało na tym, że Dzwon wytwarzał jakąś nieznaną energię i paliwo do latających dysków. Służąc do końca wojny na poligonie rakietowym w Peenemünde, sam widziałem, jak latający talerz jakby nie chciał się podnieść, ale potem zrobił podskok i znikał w niebie. Takich właśnie dyskoplanów zamierzano użyć do zniszczenia wrogich samolotów i ataku odwetowego na Londyn, Nowy Jork i Moskwę.

Teraz też rozumiem, dlaczego Kammler tak się ukrywał. Przecież poza Dzwonem, był on zainteresowany także konstrukcją laserowej OPLOT, dział powietrznych wytwarzających sztuczne tornada, a także działa solarnego. Wyniesione na wokółziemską orbitę, było ono w stanie wyżarzyć cele na Ziemi przy pomocy 200-metrowego zwierciadła. Mało tego, Hitler zamierzał wysłać pilotowany statek kosmiczny na Księżyc. Start takiej rakiety księżycowej planowano na 1946 rok. Kosmonauci na Ziemię powróciliby na pokładzie rakietoplanu albo dyskoplanu…

Dnia 24.I.1945 roku, Niemcy wystrzelili z poligonu w Peenemünde (a ja właśnie tam się znajdowałem) pilotowaną rakietę Amerika z 350 kg TNT na pokładzie. Oni chcieli rozwalić najwyższy wieżowiec w Nowym Jorku. Ale pilot Rudolf Schreder widząc, jak eksplodowała po starcie w listopadzie 1944 roku podobna rakieta, nie wykonał zadania. Po 10 sekundach lotu w głośnikach rozległ się jego głos:
- Ona się pali! Mein Führer, ja umieram!
Do końca życia nie zapomnę tego krzyku…

W tym czasie znajdowałem się w centrum kontroli lotów i doskonale wszystko słyszałem. Schrederowi najwidoczniej puściły nerwy i przegryzł ampułkę z trucizną. Rakieta kontynuowała lot, ale niekierowana rychło zmieniła kierunek lotu i wpadła do oceanu.

Nieopodal obiektu, gdzie znajdowało się stanowisko testowe, Niemcy wznieśli takie żelbetonowe Stonehenge... 
(Jest tzw. "muchołapka" w Ludwikowicach. W jednym ze swych artykułów skojarzyłem ją z tajemniczymi konstrukcjami znanymi z Anglii, Niemiec i Skandynawii, które mogły mieć coś wspólnego z produkcją energii np. na Atlantydzie - uwaga tłum.)


Kim pan jest Gruppenführerze?


- Od dawna mnie jako badacza historii III Rzeszy interesowała postać Kammlera, ale wszystkie próby uzyskania danych biograficznych spełzły na niczym – powiedział Schulke. – To się udało dopiero dziennikarzom ze „Sterna”. I według nich Hans Kammler urodził się w 1901 roku w Szczecinie w rodzinie oficera Reichswehry. Skończywszy Wydział Inżynieryjny Uniwersytetu Berlińskiego i po obronie pracy doktorskiej, Kammler pracował w Pruskiej Dyrekcji Budownictwa i Finansów. Wstąpiwszy do NSDAP, a potem do SS, został szefem Oddziału Budownictwa w Cesarskim Ministerstwie Lotnictwa. W kwietniu 1940 roku, już jako dyrektor biura 2. Dowództwa Lotnictwa podlegał już tylko samemu Göringowi. Nowatorskie projekty Kammlera interesowały nie tylko Göringa, ale także Himmlera. To on właśnie zlecił mu zajęcie się programem rakietowym III Rzeszy.

Hitler od razu zauważył „szczecińskiego geniusza” i obsypał go medalami i nagrodami. W 1944 roku, Führer wyznaczył Kammlera na kierownika programu A-4/V-2, odpowiedzialnym za powodzenie rakietowych ataków na Wielka Brytanię i Niderlandy.
- On zbawi Rzeszę od wstydu kapitulacji. W ostatecznym przypadku, odchodząc mocno trzaśniemy drzwiami – powtarzał Hitler w te dni. W dniu 1.III.1945 roku awansował on swego ulubieńca na SS-Obergruppenführera.[1] I Hitlerowi nawet nie przyszło do głowy, że Kammler zamierza poddać się Amerykanom!


Złamany „miecz odwetu”


- I taka to jest ta historia, Herr Journalist. Gdyby Niemcom się udało, to nie wiadomo, jak skończyłaby się ta wojna. Rosjanie i ich sojusznicy złamali „miecz odwetu”.
- Ale wam się udało wtedy wywieźć uczonych pod Monachium? – zadałem Schulkemu ostatnie pytanie.
- Nie wszystkich. Pięcioro z nich zmarło od promieniowania jonizującego. Jak już mówiłem, znajdowałem się w Argentynie, zaś SS-mani otrzymali rozkaz zlikwidowania wszystkich uczonych. Kilku z nich cudem ocalało, wśród nich Walter Gerlach i Kurt Debuss. Obaj później zostali dostarczeniu Wernherowi von Braunowi i pracowali w jego programie księżycowym dla Amerykanów. Ale o Dzwonie milczeli do końca swego życia. Nie wiadomo, czy przemówili oni do rozumu Amerykanom. Daj Boże, żeby nie – Ludzkość jeszcze nie jest gotowa do pojawienia się nowego rodzaju energii, który zaczął produkować Die Glocke


Moje 3 grosze


Wydaje mi się, że to już ostatni odcinek tego cyklu wywiadów z byłym esesmanem, który pracował w hitlerowskim programie broni „V”. Wszystko to, co opowiada ten człowiek brzmi niezwykle sensacyjnie i rzeczywiście zmieniałoby historię II Wojny Światowej. Gdyby – rzecz jasna – były zgodne z prawdą. Może się czepiam drobiazgów, ale odnoszę niejasne wrażenie, że ten stary esesman mówi dokładnie to, co autor tego artykułu, a zarazem także Czytelnik, chciałby usłyszeć. Wszak – według Goebbelsa – dobre kłamstwo tylko o włos mija się z prawdą i powtórzone tysiące razy nią się staje! Poza tym tych ludzi z programów broni „V” obowiązywało Prawo Burdego, więc skoro już zdecydowali się mówić, to wcale nie musieli mówić prawdy!

Zakładam, że jednak starego Niemca ruszyło sumienie i otworzył swe serce przed Iwanem Barykinem, który wiernie przekazał jego słowa, to oznaczałoby, że Niemcy istotnie pracowali nad takimi konstrukcjami i że przejęli je Alianci. Ale w takim razie powstaje pytanie: dlaczego ich nie wykorzystali w czasach Zimnej Wojny, kiedy istniała paląca potrzeba wzięcia góry nad swoimi rywalami ze Wschodu i Zachodu? I póki nie znajdziemy odpowiedzi na to pytanie, póty relacje Schulkego i jemu podobnych pozostaną tylko jako „prawdopodobne”…      


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 46/2013, ss. 28-29
Przekład z j. rosyjskiego - Robert K. Leśniakiewicz ©  



Komentuje Luboš Šafařik:

Opowiedzcie o tym w Pilznie, to ludzie tam umrą ze śmiechu. W dniu 26.IV.1945 roku zakłady Škody zostały zrównane z ziemią przez USAF. Nikt do dziś dnia nie wie, dlaczego. Wojska amerykańskie znajdowały się 100 km  od miasta. No, ale teraz jest to dla mnie już jasne! Oni chcieli zniszczyć te podziemne zakłady, w których wyrabiano nazistowskie latające talerze!                    




[1] Odpowiednik - generał broni – trzy liście dębowe i dwa romby na patce kołnierza.