Mars Reconnaissance Orbiter nad Czerwoną Planetą (NASA)
Już po opublikowaniu przekładów na
temat Czarnego Księcia zadzwonił do mnie Pan Jerzy Lebiedziewicz z Olsztyna, który zwrócił mi uwagę, że na temat
Czarnego
Księcia pisał także Mistrz Lucjan
Znicz-Sawicki w naszej ufologicznej biblii „Goście z Kosmosu” – w tomie pt.
„Cywilizacje nieludzkie – czy jesteśmy sami w Kosmosie?”. Fakt – pominąłem zdanie
Mistrza Lucjana, czego nie powinienem był robić. A rozdział pt. „Czarny Książę”
traktuje o dziwnych przygodach ziemskich sond badawczych Marsa, które milkły z
niewyjaśnionych przyczyn. I w tym właśnie kontekście pisze on, że:
(…) Wolne żarty pirat kosmiczny czyhający
na ziemskie sondy? Kto uwierzy w to, że gdzieś w okolicach Marsa żeruje na
niebie Wielki Upiór Galaktyczny, odżywiający się pojazdami kosmicznymi? –
dworowali sobie naukowcy. A tymczasem już w roku 1966 znaleźli się ludzie,
którzy ten żart potraktowali całkiem serio. Z tym tylko, że upiorowi nadali
inną nazwę: Czarny Książę.
Nazwę tą wymyślił Jacques Vallée, w 1966 roku, w jednej ze swych publikacji
zasugerował, że „wokół Ziemi krążą osobliwe, nierozpoznane satelity, z których
co najmniej jeden porusza się w kierunku przeciwnym niż wszystkie inne wysłane
w Kosmos z USA i ZSRR.” Ale co to za wyróżnik: „kierunek przeciwny”? Chodzi o
to, że sztuczne satelity Ziemi są wystrzeliwane w kierunku obrotu Ziemi wokół
osi, tak aby na ich prędkość początkową składały się dwa czynniki: działanie
samego silnika rakietowego oraz prędkość obracającego się wraz Ziemią kosmodromu
(z zachodu na wschód – uwaga R.K.L.) W ten sposób wielekroć mniejszym wysiłkiem
można osiągnąć nieodzowną dla satelity pierwszą prędkość kosmiczną (czyli 7,9
km/s – przyp. R.K.L.) Trzydzieści trzy lata temu jednak, gdy Vallée pisał o
swoim Czarnym Księciu, nie chodziło tylko o wysiłek: ówczesna
kosmonautyka nie była w stanie osiągnąć pierwszej prędkości kosmicznej bez
wspomagania silnika prędkością obrotu Ziemi. przy zastosowaniu znanych wówczas
napędów, każdy satelita wystrzelony „w tył” (czyli z wschodu na zachód – uwaga
R.K.L.) natychmiast spadłby na Ziemię. A ten sobie swobodnie krążył. Całkowicie
pod prąd. I w dodatku nikt (a w tym czasie w grę wchodziły tylko dwa mocarstwa kosmiczne:
Związek Radziecki i Stany Zjednoczone) nie chciał się do niego przyznać. Czy
nie zasłużył sobie na w pełni egzotyczną nazwę Czarnego Księcia?
W dodatku doszły jeszcze inne osobliwe
zdarzenia. 15.V.1963 roku, astronauta Gordon
Cooper, który przelatywał właśnie w amerykańskim satelicie załogowym Mercury
czwarty raz nad Hawajami, usłyszał w pokładowym odbiorniku jakieś dziwne głosy.
Głosy te zostały zresztą usłyszane i zarejestrowane również na Ziemi. Kiedy
jednak zabrano się do ich szczegółowej analizy, zaangażowani przez NASA
lingwiści oświadczyli, że „nie są to słowa jakiegokolwiek znanego na naszym
globie języka.” A gdy jeszcze 1.VI.1965 roku zaplanowany na ten dzień lot Gemini-9
trzeba było opóźnić, bo na fale radiowe satelity nałożyły się fale niewiadomego
pochodzenia, które praktycznie uniemożliwiły łączność statku z bazą – powiało
wręcz grozą. Czarny Książę nie tylko się pojawił, ale zaczął działać!
Bzdura! – oświadczyli co trzeźwiejsi
specjaliści w dziedzinie kosmonautyki. To racja: nie udało się wyjaśnić ani
tajemnicy Mercurego, ani Gemini. Ale jak wiele różnych
zagadek spotkaliśmy w toku rozwoju kosmonautyki? (…)
…Ale czy zaraz musimy oskarżać o to jakieś
tajemnicze siły niebieskie? Dlaczego ujawniają się one wyłącznie w destrukcji?
Czemu ten wysłannik wyśnionej wyższej cywilizacji zawsze tylko wszystko psuje,
a nigdy nic nie naprawi?
Ach tak? To czym wobec tego wytłumaczymy
niezwykłe zachowanie satelitów ANNA i Transit 4B, które
zamilkły w pierwszych dniach roku 1962, a po pół roku… same się ponownie
włączyły i nawiązały kontakt z Ziemią? Albo historię wystrzelonego na początku
1963 roku satelity Telestar 2, który przerwał pracę 16 lipca, ale tylko na
miesiąc, poczym jakby nigdy nic samodzielnie znów podjął swe obowiązki? Czy
wreszcie zachowanie się stacji kosmicznej EOL, która przez kilka miesięcy
przerywała pracę na jeden dzień (w dodatku podobno zawsze w niedzielę)? „Wszystko
to wygląda tak, jak gdyby aparatura tych stacji kosmicznych była rozmontowywana
i później montowana ponownie” – skomentował w końcu te wypadki (przezornie
anonimowo) jeden ze specjalistów NASA.
A tymczasem przykłady ingerencji mnożyły
się bez przerwy. W roku 1971, amerykańska wyprawa księżycowa Apollo-14
pozostawiła na powierzchni naszego naturalnego satelity samoczynnie działająca
stację naukową, która automatycznie rejestrowała i przekazywała na Ziemię
różnego rodzaju pomiary. Poczynając od marca 1975 roku, stacja przestała
przyjmować rozkazy z Ziemi, wreszcie wyłączyła się zupełnie. Ale kiedy ziemscy
naukowcy ostatecznie przestali już na nią liczyć, po 32 dniach całkowitego
milczenia, nagle 19.II.1976 roku sama podjęła pracę i kontynuowała ja przez
miesiąc, zanim ponownie zamilkła. Jeszcze dziwniej zachowywał się amerykański
satelita Pegasus. Wystrzelony w roku 1965 bezbłędnie działał do 1968,
poczym Ziemia wydała mu rozkaz wyłączenia się. Narowisty Pegaz rozkaz ten
honorował tylko przez dwa tygodnie, poczym samorzutnie się włączył i… zaczął
zakłócać komunikację z innymi satelitami. Po wielu staraniach techników z
ośrodka dyspozycyjnego NASA udało się go wreszcie wyciszyć, ale zaledwie minęło
kilka tygodni, uparty Pegaz znów się odezwał. I tym razem
nie dał się uśpić do roku 1978. A tu już amerykańskim specjalistom kosmicznym z
Pasadeny zwalił się nowy kłopot na głowę. Wystrzelona we wrześniu 1977 roku
sonda kosmiczna Voyager-1 w marcu następnego roku minęła Jowisza, przysłała na
Ziemię z tej okazji całą serię pamiątkowych zdjęć, poczym skierowała się ku
Saturnowi i… nieoczekiwanie zaczęła się jąkać. (…) Cztery dni dyspozytorzy sondy
trwali w rozterce, ale po tym czasie sonda samorzutnie się naprawiła (???) i
podjęła niezakłóconą rozmowę z Ziemią.
Wszystkie rekordy jednak pobił amerykański
satelita geofizyczny Pioneer-6. Wystrzelony 16.XI.1965
roku przez 6 miesięcy badał pola magnetyczne, zjawiska plazmowe i
promieniowanie korpuskularne w przestrzeni międzyplanetarnej, poczym z braku
energii zamilkł i wyłączył się. (…) Minęło 21 lat i wszyscy już o Pioneerze-6
dawno zapomnieli, gdy w pierwszych dniach stycznia 1986 roku, wyczerpany
satelita nieoczekiwanie odzyskał siły i przez godzinę bombardował Ziemię nikomu
już niepotrzebnymi informacjami.
Nie mniej zagadkowo wygląda historia
wystrzelonej 6.X.1990 roku z pokładu wahadłowca Discovery sondy
kosmicznej Ulysses, która minąwszy Jowisza
14.II.1993 roku, zamilkła z niewyjaśnionych przyczyn na pięć godzin, a potem – z równie
niewyjaśnionych przyczyn – ponownie nawiązała kontakt z Ziemią. Również wystrzelona
w lutym 1996 roku sonda NEAR, 23.XII.1998 roku na 27 godzin
zerwała kontakt z Ziemią i samowolnie zmieniła w ciągu tego czasu trajektorię,
po czym – jak gdyby nigdy nic – połączyła się z Pasadeną i poddała się rozkazom
z Ziemi.
Czy rzeczywiście wszystkie te sondy słuchają
tylko i wyłącznie rozkazów z Ziemi?
(Lucjan Znicz-Sawicki – „Cywilizacje nieludzkie:
czy jesteśmy samotni w Kosmosie?”, Warszawa 2002, op. cit. ss.168-170.)
Wygląda zatem na to, że albo jeden
z badaczy czegoś nie zauważył, albo chodzi o zupełnie inny obiekt, który też
pałętał się na wokółziemskiej orbicie w latach 50. i 60. XX wieku – zob. I. Wojciechowskij – „Co to było?” w http://hyboriana.blogspot.com/2012/02/bolid-syberyjski-12.html.
Swoją drogą ja też miałem szczęście widzieć przelot obiektu o jasności porównywalnej
ze stacją kosmiczną Mir czy ISS, który leciał w kierunku ze
wschodu na zachód! Było to w październiku 1996 roku, krótko po zachodzie
słońca. Na pewno nie był to żaden samolot, bo obiekt leciał prostoliniowo nie
zostawiając smug kondensacyjnych i z taką prędkością, z jaką przemieszczał się
po niebie Mir czy ISS. Może był to jakiś ICBM
wystrzelony na Zachodzie czy USA i lecący w stronę WNP, może był to jakiś test
czy przypadkowy odpał – historia Zimnej Wojny zna kilka przypadków omyłkowego
odpalenia rakiet międzykontynentalnych. Mógł to być wreszcie jakiś
eksperymentalny samolot kosmiczny w rodzaju SCREMAR czy jemu podobnych
konstrukcji testowany nad Europą.
Kolejna sprawa à propos Mira – otóż w kontekście dziwnych
przerw w pracy sond kosmicznych przypomina mi się incydent, który miał miejsce
właśnie na tej stacji. Parę lat temu, kiedy na Mirze nikogo nie było, a
sama stacja była pilotowana przez automaty, ni z juszki ni z pietruszki wyłączyły
się wszystkie komputery. Rosjan ogarnęła panika, bo obawiali się, że Mir
może spaść ludziom na głowy i już rozważali możliwość wysłania tam ekipy naprawczo-interwencyjnej,
kiedy po upływie 24 godzin komputery same włączyły się z powrotem i Mir
spokojnie kontynuował orbitowanie wokół Ziemi…
Od tego czasu upłynęło już kilka
lat, Mir
wreszcie spłonął w atmosferze w czasie kontrolowanego zejścia z orbity… ale
pasjonująca tajemnica niepokoi i cały czas jestem pod jej złowieszczym urokiem.
Złowieszczym dlatego nie wiemy, co działo się na Mirze w ciągu tych 24
godzin. Kto lub co wyłączył komputery stacji, a nade wszystko po co? Po to, by się
im dokładniej przyjrzeć? I co tego „ktosia” interesowało – hardware czy
software tego ludzkiego obiektu kosmicznego?
I jeszcze jedna dziwna konstatacja.
Patrząc na zdjęcia Marsa wykonane z Ziemi i z Kosmosu wciąż zdumiewa mnie różnica,
która je dzieli. Z Ziemi widzimy kolorową planetę na której być może istnieje
życie w strefie równikowej, co powoduje zmiany jej barw – z Kosmosu widzimy
suchą, niemal pozbawioną atmosfery i wody planetę, na której życie być może
ukryło się do planetarnego podziemia… Kiedyś, jeszcze w czasie studiów,
zastanawiałem się w gronie kolegów nad tym, czy marsjańskie sondy można by było
przechwycić i przy ich pomocy przekazać nie to, co widziały obiektywy ich
kamer, ale to co chcieli nam przekazać Marsjanie, Kosmici, Obcy, Ufiaści… - po
prostu zafałszowany obraz Marsa. Rzecz nie jest trudna technicznie – wystarczy znać
częstotliwość radiową na których pracują nasze sondy wygasić ich sygnał i
wprowadzić swój niosący mylną informację. Dlaczego i po co? Bo być może nie
życzą sobie naszej wizyty. Ot i cała paskudna prawda o Wielkim Upiorze Galaktycznym
i Czarnym
Księciu vel Czarnym Baronie alias Czarnym Rycerzu vulgo Ciemnym
Rycerzu – który jest po prostu statkiem szpiegowskim Obcych wykonującym
misję zwiadowczo-dezinformacyjną na orbicie wokółziemskiej. A jak ktoś chce
wiedzieć, jak to wygląda w wersji sci-fi, to polecam powieść Gieorgija Martynowa pt. „Gianeja” (Warszawa
1972).
I to byłoby na tyle – jak mawiał Jan Tadeusz Stanisławski. Będę dalej śledził
wszystkie co ciekawsze doniesienia o tym obiekcie/obiektach, więc nie zamykam
tematu.