wtorek, 3 lutego 2015

I powróci Godzilla... (5)


V

Samolot powoli wspiął się na wysokość 12 kilometrów i poleciał w kierunku na północ północny-zachód, a rychło japońską pstrokaciznę Honsiu zastąpił szary błękit oceanu przerywany tu i ówdzie bielą obłoków. Bez problemów dotarliśmy do Anchorage, gdzie mieliśmy międzylądowanie i tankowanie. Wysiadło kilka osób, dosiadło kilka nowych. Samolot pokołował na pas, a ja zamknąłem oczy i oddałem się błogiemu drzemaniu. Po kilku minutach znowu byliśmy w powietrzu. Samolot skręcił w lewo i nabierając wysokości wziął kurs w kierunku Bieguna.

Śniło mi się, że jestem w moim rodzinnym mieście i uciekam przed biznesmenem-gangsterem, który trząsł nim i najbliższą okolicą. Miał on na swe usługi cała armię zbirów, ale wszystkie swe zbrodnie wykonywał poprzez osoby trzecie nie mające niczego wspólnego z nim i swymi ofiarami. I co jeszcze – wykonywał to tak, by potem można było łatwo wyeliminować niewygodnego świadka w sposób także nie rzucający nań żadnego cienia…

Udało mi się go zdemaskować i wykazać jego parszywe zamiary, ale na drodze stanął mi jeden z jego drabantów i wpakował mi cały magazynek w pierś. Umierając zastanawiałem się, jak to możliwe, że ów profesor zbrodni, jak go w myślach nazwałem, dowiedział się, że go zdemaskowałem. Ktoś pochylił się nade mną, usłyszałem jakiś świdrujący krzyk. Poczułem potężne szarpnięcie (więc to tak się umiera? – pomyślałem) i … otworzyłem oczy.

W tej samej chwili poczułem potężne szarpniecie i zanik grawitacji. Wiedziałem, co to oznacza. Samolot przepadał w jakiejś cholernej dziurze powietrznej. Odruchowo zapiąłem pas i rozejrzałem się dookoła. W kabinie rozległo się wycie silników, stewardessa mówiła coś, czego nie rozumiałem. Znowu szarpnęło nami, ale łagodniej, jakby potężna dłoń złapała spadający samolot i łagodnie utrzymała w powietrzu. Wyjrzałem przez okno – na zewnątrz widziałem tylko jednolitą biel. A przecież powinno było widać morze? – pomyślałem.

Jeszcze kilka potężnych wstrząsów i samolot dotknął kołami lodu. Usłyszeliśmy wrzask dartego metalu, zatrzęsło nami febrycznie, wreszcie coś huknęło i szarpnęło nami do przodu, ale to tak, że myślałem, że do końca życia będę miał osią talię, albo że pas przetnie mnie na połowę. Jeszcze dwa szarpnięcia i nastała cisza. Światła pogasły, ale i tak było jasno, bowiem trwał długi, polarny dzień. Ludzie powoli zbierali się z foteli, oddychali z ulgą i brali się w garść. Niektórzy płakali, niektórzy śmiali się histerycznie. A my milczeliśmy. W pewnym momencie poczułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. Dwa wypadki lotnicze w ciągu paru tygodni, to było za wiele nawet jak na nas.
- Żyjemy? – Krystyna powiedziała to tonem twierdzącym.
- Żebyś wiedziała – odparłem – nie uważasz, że historia się powtarza?
- Uważam – skinęła głową – jak się czujesz?

Jak zawsze sprowadziła mnie na ziemię. Zastanowiłem się na chwilę. Trochę bolał mnie brzuch przyduszony pasem, ale poza tym było właściwie wszystko w porządku.
- OK. A ty?
- Też w porządelu – mruknęła. – Ciekawa jestem, jak reszta?
Rozpięła pas i wstała rozglądając się po kabinie. Otworzyła schowek i wyjęła z niego nasze puchówki. Włożyła na siebie swoją i podała mi drugą, poczym zatrzymała przechodzącą właśnie obok nas stewardessę.
- Kaiko-san, kochanie – powiedziała swym najbardziej uspokajającym głosem – powiedz mi, czy piloci żyją?
- Hai – Japonka skinęła głową – to w ogóle jest cud, że nikomu nic się nie stało…
- A czy został nadany sygnał wezwania o pomoc? Mayday?
- Zapewne tak – Kaiko-san uśmiechnęła się do nas.
Miała nerwy. Nie wiem, jak ja bym się zachował na jej miejscu…
- Chcemy rozmawiać z kapitanem – powiedziała Krystyna znanym mi hipnotyzującym tonem – zaprowadź nas do niego, bardzo cię proszę... Chcemy wam pomóc.
- OK., proszę za mną – Kaiko odwróciła się i ruszyła w stronę kokpitu, a my za nią.

- Co ty jej zrobiłaś? – zapytałem Krystyny.
- Nic, lepiej popatrz na nasze kurtki to zrozumiesz, dlaczego.
Spojrzałem – na lewej piersi mieliśmy naszyte logo japońskiego programu antarktycznego… - co wynikało z napisu wykonanego katakaną i po angielsku otaczającego sylwetkę zarysów Szóstego Kontynentu. Ktoś zapomniał je odpruć, zanim nam je sprezentował. Zrozumiałem – Kaiko wzięła nas za jakichś polarników.

Przeszliśmy przez całą długość samolotu aż do kabiny pilotów. Kaiko powiedziała coś do mikrofonu i masywne drzwi otworzyły się. Stanął z nich niewysoki mężczyzna w mundurze z czterema złotymi paskami na pagonach. Kapitan tego Airbusa. Przedstawiliśmy się mu i powiedzieliśmy, z czym przyszliśmy. Chodziło nam przede wszystkim o nasze położenie geograficzne.
- Ostatni odczyt z GPS mieliśmy parę minut temu – rzekł kapitan – i jesteśmy niemal dokładnie na 77˚ N i 150˚ E. Nadałem sygnał Mayday i czekamy na pomoc – uśmiechnął się niewesoło.
- To było wspaniałe lądowanie – powiedziała Krystyna – mało brakowało, a byśmy…
- Dziękuję – Japończyk skinął jej głową – ale padło nam całe zasilanie. Nadawaliśmy, póki samolot był w powietrzu, a potem… No jednym słowem nikt nie potwierdził odebrania sygnału.
- Aha, to jest ten ból – pomyślałem. – Oczywiście po kilku godzinach ktoś się zorientuje, że nasz lot nie odpowiada i zaczną się poszukiwania, ale w tym czasie może się zdarzyć wszystko.
- Panie kapitanie – rzekłem – musimy wyjść na lód i zobaczyć, jak przedstawia się sytuacja. No i w razie czego wezwać pomoc przy pomocy flar. Jak wyglądało morze z góry?
- Była tylko ta kra na której usiadłem – odpowiedział – i tyle o niej wiem, a dalej wokoło było czyste morze. Pan wie, efekt szklarniowy – uśmiechnął się samymi oczami.
- Niezła kra – uśmiechnąłem się także – raczej małe pole lodowe.
- Owszem, ma pan rację Daniel-san, ale nasz samolot już stąd nie odleci – rzekł z determinacją w głosie – oberwałem koła. Inaczej toczylibyśmy się trzy-cztery kilometry… A tutaj są także góry – wskazał w głąb kokpitu.

Rzuciłem tam okiem. Za przednią szybą widoczne były ostre, lodowe wzniesienia. Kapitan musiał być dobrym pilotem, skoro udało mu się zatrzymać samolot przed nimi. Zimno mi się zrobiło na myśl, co by się stało, gdyby nie zahamował. Byłaby masakra, z której nikt nie wyszedłby żywy. Powiedziałem mu to. Skłonił głowę ze skromnością.
- Co się właściwie stało? – zapytała Krystyna.
- Coś, o czym tylko słyszałem w opowiadaniach moich kolegów po kilku ciawdanach sake – rzekł. – Odwrócony komin. Silny prąd zstępujący ze stratosfery. Taki powietrzny wodospad. Zdarza się bardzo rzadko, ale się zdarza, co mieliśmy na załączonym obrazku.
Wymieniliśmy z Krystyną spojrzenia. To mogło tłumaczyć także katastrofę Italii 2...
- A jednak zasługuje pan na wszelkie pochwały! – powiedziałem z emfazą.
Uśmiechnął się znowu.
- Lata wprawy i… fart – odparł i zmienił temat. – A zatem idziecie na zwiady? To dobrze, za to my zabieramy się za przegląd generatora i akumulatorów, może uda się uruchomić choć radio.

Wyszliśmy z kabiny pilotów, a Kaiko odprowadziła nas do wejścia. Po krótkim mocowaniu się z zamkami udało się jej otworzyć drzwi samolotu. Kapitan mówił prawdę – do lodu pozostało tylko półtora metra. Kadłub maszyny wrył się w miękki w tym miejscu lód i można było wchodzić na niego i schodzić bez problemu. Po chwili zeskoczyliśmy na podatną powierzchnię i spojrzeliśmy w górę. Kaiko stała w otwartych drzwiach samolotu. Pomachaliśmy jej rękami, a Krystyna pokazała jej pięść z uniesionym kciukiem. Kaiko odpowiedziała jej gestem OK., i zamknęła ciężkie drzwi. W oknach widzieliśmy wystraszone twarze ludzi. Pomachaliśmy im także i po chwili zostaliśmy sami na lodzie.

- Gdzie idziemy? – zapytała Krystyna.
- Przede wszystkim zobaczyć, co z maszyną – odparłem.
Obeszliśmy dookoła wrak Airbusa. Poza urwanymi kołami i uszkodzonymi płatami z gondolami silników kadłub wydawał się szczelny i nieuszkodzony. Przekazałem tą wiadomość pilotom przez kieszonkowe walkie-talkie. To ich najwyraźniej ucieszyło, bo zwiększało naszą przeżywalność w razie dłuższego pobytu na krze. Naszą i stu siedemdziesięciu osób na pokładzie stratolinera.
Potem skierowaliśmy się w stronę z której przylecieliśmy. Jaskrawe polarne słońce świeciło całą dobę, więc mieliśmy z głowy jeden problem – oświetlenia. Dobre i to. Temperatura wynosiła jakieś pięć stopni poniżej zera i nie czuło się zimna. Nie było też dokuczliwego, arktycznego wiatru, co uznałem za dobry omen. Nie grozi nam śmierć z wychłodzenia. Przynajmniej na razie…

Ruszyliśmy w kierunku, który wskazał nam ogon samolotu. Po przejściu kilometra zauważyliśmy, że ślady rycia się skończyły. A zatem to tutaj nastąpiło zetknięcie się kadłuba Airbusa z lodem. Spojrzeliśmy w kierunku przylotu. Krawędź pola lodowego była kilkadziesiąt metrów od nas. Podeszliśmy szybko ku niej i…

Krawędź nie była krawędzią, ale wysoką przepaścią urywającą się dzikimi skokami ku granatowym wodom Oceanu Arktycznego. Właściwie granatowe, to one były jakieś pół kabla od lodowego brzegu, bliżej woda miała wszystkie odcienie turkusa i akwamaryny.
- O jasna dupa – wyrwało się Krystynie.
- Będzie z jakieś trzydzieści metrów, no nie? – zapytałem.
- Obojętnym bykiem – odparła Krystyna z podziwem lustrując biało-niebieski klif.
- No, a to jest tylko jedna dziesiąta tego, co jest pod wodą. Tu jest co najmniej trzysta metrów lodu w głąb.
- Ale też głębokość sięga tutaj czterech i pół tysiąca metrów – Krystyna wzruszyła ramionami.
- Wniosek stąd taki, że jesteśmy na ogromnej stołowej górze lodowej – stwierdziłem.
- A zatem trudno będzie podjąć stąd ludzi – podsumowała. – Trzeba będzie użyć helikopterów. Wracajmy powiedzieć pilotom, żeby ostrzegli ratowników.
- O ile mają łączność – dodałem.
- O ile mają łączność… - westchnęła.

Objąłem ją i przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
- Dobrze mieć w takiej chwili przy sobie kogoś takiego, jak ty – powiedziałem i pocałowałem ją w usta.
Uśmiechnęła się.
- Wiesz co? Jak to wszystko się skończy, to zaszyjemy się na jakimś zadupiu i nie wypuszczę cię z łóżka przez tydzień. Będziesz miał przerwy tylko na jedzenie i kąpiel – od czasu do czasu. Zgadzasz się?
- Chorego pytają – odpowiedziałem i roześmialiśmy się, jakby niebezpieczeństwo nagle znikło. 
Naraz jej twarz spoważniała.
- Spójrz tam – wskazała na coś ręką za moimi plecami – a cóż to takiego?
Odwróciłem się i powiodłem wzrokiem wzdłuż jej ramienia, które wskazywało na coś znajdującego się na wodzie jakieś dwieście, może dwieście pięćdziesiąt metrów od lodowego brzegu.

Wyglądało to, jak przemykający się tuż pod powierzchnią wody grzbiet jakiegoś bardzo długiego stworzenia. Drobne fale rozbijały się o to coś, ale ten przedmiot nie zostawiał za sobą ani odkosów ani kilwateru, a mimo to poruszał się tuż pod wodą…
- Okręt podwodny? – Krystyna rzuciła przypuszczenie niepewnym tonem – albo stado delfinów.
- Odpada – odparłem – podobnie jak foki, morsy czy wieloryby.
- Ławica ryb?
Pokręciłem głową. Gdyby była to ławica ryb, to z pewnością towarzyszyłyby jej ptaki czy inne zwierzęta się nimi żywiące.
Tymczasem tajemniczy obiekt dalej gładko przesuwał się pod wodą.
- Teraz wiem, skąd się wzięła gadka o wężu morskim – stwierdziła.
- Albo o Godzilli… - powiedziałem ze śmiechem i naraz wesołość mi przeszła. Spojrzeliśmy sobie w oczy.

- Idę o zakład, że to właśnie tego poszukują w tych wodach nasi japońscy przyjaciele z S³ - powiedziałem tonem absolutnej pewności. – Przecież oni poszli śladami Juliusza Verne’a!  Według niego, to właśnie w polarnych morzach rosyjscy, amerykańscy, kanadyjscy i japońscy ludzie morza widywali te stwory!

CDN.