czwartek, 19 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (12)



10 grudnia, godzina 16:00 EST


Obudziłem się z wysuszonym gardłem i potwornie bolącą głową. Monstrualny kac dawał się we znaki. Półprzytomny z bólu i ogólnej słabości znalazłem Alka-zeltzer i wodę mineralną. Wrzuciłem do szklanki dwie tabletki, zalałem mineralką i rozbełtałem je, a potem wypiłem duszkiem. Po paru minutach poczułem, jak zawarta w nich kofeina i witamina C zaczyna działać i szalejący pod czaszką huragan powoli zmniejsza swoją siłę i mogę myśleć w miarę normalnie…

Wstałem, ubrałem się i powlokłem się na mostek. Starego nie było – może odsypiał hulaszczą noc, a może tłumaczył się przed władzami portowymi. Na mostku był Frank Bannister.
- Kiepsko pan wygląda, panie pierwszy – zauważył na mój widok – ale panu się należało po tym wszystkim, co się tutaj działo.
Potrząsnąłem głową i poprosiłem o kawę na mostek. Po paru minutach steward przyniósł mi cały dzbanek.
- Jak tu dotarliście? – zapytałem krzywiąc się na dźwięk własnego głosu.
- Zwyczajnie, naszą łodzią. I co najciekawsze, na kei stała jakaś dziewuszka i powiedziała, że pan ją przysłał, bo nie ma łączności ze statkiem i żebyśmy wszyscy czekali na nabrzeżu. Stary się wściekł, poszedł z awanturą do kapitanatu. W kapitanacie powiedzieli, że nic nie wiedzą o nas… Normalnie czeski film.
- I co dalej?
- A dalej to Stary wracając zobaczył Zodiaka i ślady krwi. Zrobił raban na policji portowej i kazał szukać was wszystkich, bo nie wiedział, kto przypłynął. Myślał, że to pan, ale wtedy przyszedł Ferro i wszystko się wyjaśniło.
- A właśnie, co z Loicem?
- Przeszedł dwie operacje i żyje. Stan ciężki, ale stabilny.
- Wyliże się – mruknąłem.
- A co z tą dziewczyną, co was zatrzymywała?
- Znikła. Jakby skoczyła do wody.
- To znaczy się skoczyła, czy nie?
-Nooo… jakby to powiedzieć – trzeci zaplątał się – ona poszła wzdłuż nabrzeża, a kiedy znikła, to z tamtej strony usłyszeliśmy plusk…
- A jak ona wyglądała? – zapytałem, bo wreszcie do mnie dotarło, co opowiadał Bannister.
- Blondynka, na oko dwadzieścia pięć lat, zielone oczy, wysoka, bardzo ładna…
Janta! – pomyślałem. – To ona uratowała załogę…
- No to ciekawie tam było.
- A jak pan sobie dał tu radę? Zatłukł pan dziesięciu zbirów…
- Tylko pięciu… - burknąłem.
- Jak to? – zdziwił się – przecież…
- No właśnie – odparłem – pięciu pozostałych rozwalili ruscy komandosi. SPECNAZ ichniego marwoju. Tak dobrzy jak chłopcy z SEAL… Wyrównywali porachunki za swoich chłopaków z „Wołgobałta”. Szkoda, że Thor nie przeżył… Ale – ale, gdzie kapitan?
- Na lądzie, tłumaczy się glinom i przedstawicielom firmy.
- Co robimy dalej? Chyba płyniemy do domu?
- A Bóg raczy wiedzieć. Chyba stary przywiezie jakieś dyrektywy z firmy, to się zobaczy.

W tej chwili usłyszeliśmy odgłos pracy silników i pod trap dobił Zodiak z kapitanem. Po kilku minutach wpadł na mostek.
- Panie trzeci – zaczął bez wstępów – posprzątać ten burdel na pokładzie.
Frank skinął głową i zaczął poganiać załogę do roboty.
- O, pierwszy! – zawołał Stary na mój widok – czy jest pan zdatny do czegokolwiek?
- Jawohl! Jestem – odpowiedziałem podnosząc się z krzesełka nawigatora.
- No to sehr gut! – odparł – przygotować statek do wyjścia w morze. Idziemy do Tampa po jakieś gorące świństwo i przez całą drogę powrotną do Bahamów mamy eskortę Straży Przybrzeżnej.
- O, na Florydę – ucieszył się trzeci – kaducznie dawno tam nie byłem!
- No to niech się pan nie cieszy – mina kapitana była chmurna – bierzemy ładunek i idziemy do… do Hawru. Tam nas przesłucha co najmniej pięć francuskich wywiadów i na dodatek komisja z firmy. O wywiadzie NATO nie wspominam…


10 grudnia, godzina 24:00 EST


Odbijaliśmy równo o dwunastej w nocy. Statek oddał cumy i przy dość niskiej jak na grudzień fali szliśmy w kierunku Florydy. Cieszyłem się na Miami, ale Amerykanie z jakichś powodów wybrali Tampa – port leżący po zachodniej stronie półwyspu. Najwidoczniej ładunek paliwa jądrowego miał przybyć lądem, a następnie miał zostać załadowany na statek Firmy i popłynąć do Europy. W czasie przelotu przez Atlantyk nic nam raczej – poza paskudną pogodą – nie groziło.


12 grudnia, godzina 22:30 AST


Dobijamy do kei portu w Tampa. Przygaszone światła, na kei żywego ducha. Cumownicy odchodzą jak najszybciej mogą. Nie wiem, co im powiedziano, ale zapewne nic pochlebnego… Patrzę przez lornetkę na nabrzeże i stwierdzam, że jest dokładnie obstawione przez MP. To dlatego nie było żadnego komitetu powitalnego celników i klarków. Nawet oficerów imigracyjnych. Potraktowano nas jak statek zadżumionych!


Załadunek pojemników z plutonem trwał równie szybko i sprawnie. Najwidoczniej nikt nie chciał się z nami stykać i statkiem też – może bali się promieniowania, a może jakichś terrorystów z Costaricany? Diabli wiedzą…


CDN.