poniedziałek, 16 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (9)

  


8 grudnia, godzina 16:45 EST


Na południowo zachodnim horyzoncie pojawił się wreszcie nieco tylko ciemniejszy pasek lądu. Niemal jednocześnie na ekranie lokatora GPS wyskoczył napis: Northern Eleuthera.
- Nareszcie – usłyszałem za sobą głos Starego – nawet trochę wyrobiliśmy się w czasie.
- Obawiałem się, że się bardziej spóźnimy, ale jak widać… - odrzekłem patrząc na ekran radaru, na którym wyraźnie rysowały się kontury Eleuthery, a właściwie jej dwóch wysepek u północnego brzegu: Harour i Russel Island. Poza tym na północnym zachodzie majaczyły niewyraźne jeszcze kontury Wielkiej Abaco.
- Może pójdźmy bardziej na północ, tam jest głębiej – odezwałem się znowu  - ponad trzy kilometry. Przecież to Wielki Kanion Bahamski…
- Owszem, ale musimy nadgonić jeszcze jakieś pół dnia, panie pierwszy – kapitan Mehner spojrzał przez lornetę w kierunku brzegu.
To mi odpowiadało. Na tle brzegu byliśmy mniej widoczni, a nasi przyjaciele z „Wołgobałta” mogli nas łatwo zgubić nawet na radiolokatorze.
- Co pan myśli o tym statku? – Stary odezwał się znienacka. – Idzie za nami niemal trop w trop. Teraz ma do nas tylko dwie mile…
- Może po prostu robimy im za pilota? – poddałem mu pierwszą lepszą myśl jaka mi przyszła do głowy.
- Nein, idą za nami przez cały czas od Bermudów – kapitan pokręcił głową – nie podoba mi się to, panie pierwszy.
- Ale zniknęli na czas przejścia tego… tej…
- Wiem, czytałem pański wpis – mruknął. – Lokalna burza, khe, khe, ładnie to pan nazwał!
Skwitowałem to milczeniem, które trwało parę sekund.
- A oni – skinąłem głową w stronę rufy. – Piraci?
- Żeby tylko… - mruknął – na pańskim miejscu zacząłbym się modlić, żeby to byli tylko piraci…
- To aż tak? – mruknąłem unosząc brew. – Nie przesadza pan, kapitanie?
Pokręcił głową i wypuścił wonną chmurę dymu.
- Widzi pan, Ruscy pływają na Kubę i do Wenezueli, ale południowymi trasami, omijając Bahamy i Keysy od południa, do Santiago de Cuba i Manzanillo. Nie zapuszczają się tutaj. A oni jak pan widzi…
- Faktycznie, to mi się też nie podoba… - mruknąłem. – Czyli pójdziemy kryjąc  się przy brzegu?
- Ja, natürlich – kapitan zaczął znowu obserwować morze. – Niech pan zobaczy na nasz ładunek, OK.?
- Aye-aye, Captain – powiedziałem i zszedłem z mostka.

Szybko pokonałem zejściówkę i znalazłem się przed włazem do ładowni numer jeden. Wprowadziłem szyfr i zamek odskoczył. Wszedłem do środka i sięgnąłem do włącznika światła. Pstryknąłem nim i ładownię zalało ostre światło.
- Ochżesztykurwatwojamać! - wyrwało mi się po polsku.
Pojemniki z głowicami leżały porozrzucane po całym pokładzie. Stalówki popękały, a parciane pasy przetarły się od ruchu statku spowodowanego wysoką falą. Ale nie to było najważniejsze. Jeden z pojemników pękł i ze środka wysunął się stożkowaty przedmiot z rosyjskimi oznaczeniami. Zdrętwiałem. Janta miała rację, to były głowice neutronowe, ale nie francuskie tylko rosyjskie!

Naraz kilka faktów połączyło się w przerażającą całość…

Podniosłem słuchawkę telefonu.
- Panie kapitanie, mamy tu poważny problem – powiedziałem spokojnym głosem – czy mógłby pan przyjść na dół?
Przez moment panowało milczenie.
- My też tutaj mamy problem – Mehner wycedził to do mikrofonu – to niech pan tu przyjdzie.
Powiedział to spokojnie, ale takim tonem, że ciarki przeze mnie przeszły. Zrobiłem jeszcze pomiar radioaktywności, na szczęście nie przekraczała normy, tylko trójka promieniowała jak zwykle.

Wyszedłem z ładowni i biorąc po dwa stopnie pognałem do góry. Wpadłem na mostek i przypadłem do kapitana.
- Jestem – wydyszałem – co się dzieje?
- Niech pan spojrzy – powiedział podając mi lornetę i skinieniem głowy wskazał mi w kierunku rufy. – Nasi przyjaciele mają gości.
- I to wprost z nieba – stwierdził Loic Breitone stojący przy sterze. 

W polu widzenia lornety zobaczyłem jak „Wołgobałt” stanął w dryfie, a nad nim uwijają się trzy duże helikoptery, ciemne i bez jakichkolwiek oznaczeń. Helikoptery stały w zwisie, a z nich na pokład zjeżdżały na linach malutkie sylwetki…
- Wygląda na atak komandosów z SAS czy SEAL – mruknąłem.
- Nie wygląda, bo to JEST atak komandosów – stwierdził kapitan – i co najgorsze zamierzają i nam złożyć wizytę.

Faktycznie, jeden z helikopterów ruszył w naszym kierunku i szybko zbliżał się do naszego statku. Patrzyliśmy na niego i…
- Scheisse – Mehner wysyczał to przez zaciśnięte zęby – to ruski szturmowy „Mi-8” albo „Mi-10” w wersji morskiej. To Kubańczycy, Wenezuelczycy…
- …albo Rosjanie – dokończyłem za niego.

Helikopter zawisł nad nami i po linie szybko zjechało trzech uzbrojonych ludzi. Spojrzałem na ich broń – były to pistolety maszynowe AKS-74U o kalibrze 5,45 mm.
- Jednak Rosjanie – pomyślałem z satysfakcją.
Coś jeszcze zwróciło moją uwagę – wiszący helikopter był bardzo cichy, niemal nie słyszało się pracy jego silników, a przecież powinien hałasować jak wszyscy diabli… Najwidoczniej Rosjanie wynaleźli jakiś sposób wyciszania pracy silników niemal do minimum.

Tymczasem trzej komandosi wpadli na mostek i dwóch z nich od razu wzięło nas na muszkę. Trzeci ku naszemu zdumieniu podszedł do Starego i elegancko zasalutował.
Tego się nie spodziewaliśmy.
- Jestem kapitan drugiej rangi Siergiej Porszniew z Marynarki Wojennej Federacji Rosyjskiej – powiedział bezbłędną angielszczyzną – i żądam wydania rzeczy, które macie w waszych ładowniach. Należą one do Federacji Rosyjskiej i są własnością naszego rządu. Zostały nam skradzione, a Matuszka Rossija nie lubi, kiedy się ją okrada. Nie mówiąc już o tym, że nasz batiuszka Putin był bardzo rozbazylony, kiedy się o tym dowiedział…
 
Zatkało nas.

- Skąd wiedzieli? – tłukło mi się w głowie. – Może złapali Jantę?

- Witam na pokładzie komandorze – powiedział spokojnie Stary. – Możecie opuścić broń, tu nie macie wrogów. A co do ładunku, to bierzcie go sobie. Aha, bardzo proszę o pokwitowanie, jeżeli nie sprawi to panu kłopotów.
Porszniew skinął głową.
- Dziękuję – rzekł – mam nadzieję, że wszystko pójdzie sprawnie. A co do pokwitowania, no cóż, nie wystawiamy. Nie jestem uprawniony do ich wystawiania, ale skoro pan nalega…

Wyjął z kabury pistolet i dwukrotnie wypalił w kopułkę kompasu magnetycznego. Dmuchnął w lufę i schował go z powrotem do futerału.
- Powiecie, że podli Rosjanie was sterroryzowali i zabrali swoje igruszki – uśmiechnął się jakoś przepraszająco.
Staliśmy bez ruchu. Od huku wystrzałów zadzwoniło nam w uszach.
- No dobrze, Wołod’ka bierzemy co nasze i zabieramy się stąd! – powiedział to do mikrofoniku swojego walkie-talkie i dwaj jego towarzysze trzymający nas na muszce wyszli z mostka.


Z helikoptera opuszczono sieć, do której załadowano zawartość pierwszej ładowni. Drugi helikopter, który przyleciał znad „Wołgobałta” szybko zabrał zawartość drugiej. Po kwadransie zostaliśmy sami. Nie mogliśmy uwierzyć, że Rosjanie zabrali swe zabawki i wynieśli się nie robiąc nam krzywdy… 

CDN.