piątek, 6 maja 2016

Promień z nieba



Wulkan Wiluczynskij na Kamczatce (zdjęcie autora)


Konstantin Riszec (Norymberga, Niemcy)


Nawet w naszych oświeconych czasach zdarzają się czasami cuda, czyli coś takiego, czego nie jesteśmy w stanie wyjaśnić. Z takim właśnie zjawiskiem przyszło mi się spotkać w 1986 roku. Rzecz miała miejsce na Kamczatce, w pierwszej dekadzie września – było wtedy prawdziwe babie lato… 

Byłem wtedy na wyjeździe służbowym w mieście Wiluczinsku, rozmieszczonym nad Buchtą Kraszennikowa (N 52°56'00,0" - E 158°24'00,0"). Doskonale zagospodarowana przez wojskowych zatoka, stanowi część Zatoki Awaczyńskiej, od której jest oddzielona dwoma wąskimi półwyspami.

W jeden z jasnych, słonecznych dni, o godzinie 16-tej wraz z moim kolegą Jurijem poszliśmy na spacer do wybrzeża oceanu (jakieś 4 km od miasteczka). Jak zwykle zabrałem za sobą aparat fotograficzny Smiena załadowany kolorowym filmem. Nie spiesząc się szliśmy po dróżce wijącej się wzdłuż niewielkich pól i wyrębów leśnych, nie napotkawszy ani żywej duszy.

W odległości jakiegoś kilometra od brzegu oceanu, po prawej stronie od drogi ujrzeliśmy średnich rozmiarów jezioro, które od drogi oddzielał wąski pasek ziemi porosły trawą i rzadkimi drzewkami. Daleko za jeziorem widoczny był stożek wulkanu Wiluczynskij – który w swoim czasie dał nazwę „miastu numerowanemu” (wtedy Pietropawłowsk Kamczacki 50, bowiem znajdowała się tam tajna baza Floty Pacyfiku – przyp. tłum.) 

Kiedy zbliżyliśmy się do jeziora, Jurij trącił mnie w bok i pokazał gestem coś, co znajdowało się w górze i na prawo. Spojrzawszy w górę stwierdziłem, że z góry, z absolutnie bezchmurnego nieba spadał w dół wąski promień stożkowatej formy. Najpierw był on seledynowym i prawie przeźroczystym, ale intensywność barwy się zwiększała. Promień padał na pasek lądu pomiędzy drogą a jeziorem, kilka metrów od naszych nóg. (Analiza incydentu wskazuje na to, że miało to miejsce w okolicy punktu opisanego współrzędnymi: N 52°53’49,29” – E 158°37’16,15” – przyp. tłum.) 

Wokół panowała cisza. Żeby korony drzewa nam nie zasłaniały nam widoku, podeszliśmy do samej wody, starając się nie wchodzić na plamę światła rzucana przez promień. Patrzyliśmy z uwagą w niebo, usiłując znaleźć źródło światła. Na niebie nie było żadnych latających aparatów czy sond meteorologicznych. Promień po prostu padał z punktu na sferze niebieskiej w pobliżu zenitu. 

Tajemniczy promień z nieba (zdjęcie autora)

Udało mi się zrobić zdjęcie. Potem promień zaczął blednąć, a potem znikł, jakby ktoś go wyłączył. Wszystko to trwało parę minut.

Poszliśmy do miejsca, gdzie promień padał na ziemię i dokładnie obejrzeliśmy grunt, ale nie znaleźliśmy na nim żadnych śladów. Niewysoka, szorstka trawa na tym miejscu nie była ani przygnieciona czy zwarzona. Natura widzianego przez nas zjawiska pozostaje dla nas zagadką. 

Pod wieczór wróciliśmy do miasteczka i opowiedzieliśmy o zjawisku naszym miejskim towarzyszom w nadziei, że znajdzie się jakieś wyjaśnienie tego fenomenu. Niestety, nikt nie mógł powiedzieć nam czegokolwiek, co wyjaśniłoby naszą obserwację – a pokazać zdjęcia jeszcze nie mogliśmy, film wywołaliśmy dopiero po powrocie do Leningradu (dziś Sankt Petersburg). Prawdę powiedziawszy, to wątpiliśmy w to, że na filmie coś się utrwaliło, ale na szczęście zdjęcie wyszło czysto i ostro. 

Później pokazałem to ufologom. Ci dokładnie zbadali zdjęcie, przeprowadzili ekspertyzę negatywu, ale niczego konkretnego mi nie powiedzieli. Jednakże, oczywiście, tradycyjnie powiedzieli, ze to sprawka UFO i Ufiastych sondujących naszą planetę – szczególnie w rejonach naszych baz wojskowych.
Tak więc może to wszystko było prostsze i miało swe technogenne wyjaśnienie – tego się już nie dowiemy. Może należało przyjąć ten fenomen, który widzieliśmy, za jakiś Znak z Nieba?  


Moje 3 grosze




Oczywiście ufologia zna takie fenomeny i obserwowano je niejeden raz. Oczywiście mogło to być UFO – albo czasolot albo kosmolot, który sondował naszą planetę przy pomocy jakiejś technologii promienistej. Wydaje mi się, że sprawa ma prostsze rozwiązanie. 


W latach 80. ubiegłego stulecia następuje apogeum prac nad broniami kosmicznego bazowania w ramach obłąkańczych planów tzw. wojen gwiezdnych. Jednym z ich filarów była LBR – laserowa broń radiacyjna, która miała razić cele naziemne, nawodne i napowietrzne z wysokości orbity wiązkami ścieśnionego i skolimowanego światła o wysokiej energii. Osobiście jestem zdania, że obaj wojskowi byli świadkami właśnie takiego eksperymentu z tego rodzaju bronią. Oczywiście działała ona „na pół gwizdka”, bo gdyby to ustrojstwo działało na cała moc, to zostałyby z nich tylko skraweczki… Proszę pamiętać, że niedaleko znajdowała się baza Floty Pacyfiku, a poza tym poligon broni jądrowych i rakietowych w Kura (N 57°20’00” – E 161°50’00”). 


Tak więc uważam, że ten incydent mógł mieć takie właśnie wyjaśnienie.


Opinia z KKK


Czyż ten słup światła nie był tylko Unidentified Aerial Pnenomenon, ergo UAPem?
Z początku cały fenomen skojarzyłem z tak zwanym orgonem, ponieważ widziałem zdjęcia (internetowe), na których widnieją i proste, i krzywe słupy - i jednolitego, i spiralnie skręconego światła -  które wyglądają jak klatka ze spojlera kolejnego filmu Star Trek.
O broni laserowej czy maserowej też można pomyśleć...
Na tym świecie cudów jak mrówków. (Smok Ogniotrwały)


Jaka szkoda, że nie ma wśród nas prof. Zbigniewa Schneigerta! Myślę, że on dałby sobie radę z tą zagadką. Pomysł z LBR może być bardzo bliski prawdy! Chyba że to była jakaś emisja cząstek, też w celach wojskowych? (Daniel Laskowski)


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 35/2015, s. 24
Przekład z j. rosyjskiego – ©Robert K. Leśniakiewicz