Katastrofa w CzEJ
wydarzyła się w ponad trzy dekady temu i wciąż wokół nie stoją znaki zapytania
i coraz to nowsze tajemnice wychodzą na światło dzienne. Jedną z nich ujawniła
niedawno lubelska witryna internetowa „Się myśli”, która opublikowała
wspomnienia Jacka Wałdowskiego –
artysty-plastyka z Lublina. A oto ten zdumiewający materiał:
Ta przygoda zaczęła się trzy dni
wcześniej, przed 26. kwietnia 1986. Poszedłem do wojska, gdzie powołano mnie na
stanowisko plastyka. Najpierw 3-miesięczne szkolenie w Warszawie. Było nas 12
osób. Potem przydzielono wszystkich do różnych okręgów wojskowych, mnie trafił
się pomorski, ze sztabem dywizji w Koszalinie. Zostałem plastykiem dywizyjnym
na czas pokoju. W czasie wojny natomiast wyznaczono mnie jako dowódcę wozu
chemicznego, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Wóz ukryty w garażu widywał
jedynie mechanik, ja się na tym nie znałem.
Którejś pięknej nocy (była
akurat przysięga młodego rocznika) miałem 3-dniowy okres pracy, bo trzeba było
przygotować uroczystość. Zbudził mnie mój dowódca, którego zobaczyłem pierwszy
raz na oczy, choć służyłem już rok. Zakomunikował mi, że czym prędzej muszę
przeszkolić się w obsłudze wozu chemicznego. Gdy spytałem, co się stało,
okazało się, iż sam nie wiedział, o co chodzi. Szkoliłem się półtora dnia, o
godzinie 22:00 w nocy – wyjazd. Ogólny
rozkaz: w stronę Elbląga. Kazali mi badać powietrze, grunt, oczywiście numery
taktyczne ukryte, w dzień musieliśmy kryć się w lesie, pracowaliśmy tylko w
nocy. Zastanawiały mnie te dziwne ćwiczenia, bo promieniowanie było 10 razy
większe, niż normalnie. Na nasze pytania dowódcy nie odpowiadali, podejrzewam,
że nie znali prawdy, sami uważali, iż to kolejne szkolenie. Mój bezpośredni
przełożony był w panice, bo szkolenie dowódców takich wozów trwa ok. pół roku.
W ciągu 2 nocy dojechaliśmy do Elbląga, pod Elblągiem chciała nas zatrzymać
policja[1],
bo pobieraliśmy próbki przy drodze (całkowicie zmechanizowanym sposobem, bez
wychodzenia z maszyny pobiera się próbki gleby itp.). Policja kazała nam
wychodzić. Zadzwoniłem do dowódcy: co mam zrobić, bo policja chce nas spisać.
Polecił zignorować ich i odjechać. Z Elbląga jechałem w kierunku Białegostoku.
Promieniowanie było coraz większe. Człowiek, odpowiedzialny za stronę
chemiczną, był przerażony. Wyglądało to według niego, jakby gdzieś wybuchła
bomba atomowa.
Dojechaliśmy do miejscowości, gdzie była baza
przeładunkowa w głębokim lesie, nie pamiętam jej nazwy. Czekaliśmy tam jeden
dzień, w międzyczasie nasz wóz załadowano na eszelon. W nocy ruszyliśmy, ale
nie miałem zielonego pojęcia – dokąd. Jeśli staliśmy, to w szczerym polu, bez
kontaktu z ludźmi. Rosjanie pilnowali nas, jakbyśmy jechali na Sybir. Na
miejsce dojechaliśmy w nocy. Mieszkaliśmy w szkole, spaliśmy w sali lekcyjnej.
Na drugi dzień przyjechał łazik,
zawieźli nas do jakiegoś miasteczka. Podszedł do nas facet w dziwnym mundurze –
okazało się, że Francuz. Francuskie oddziały chemiczne były tam od samego
początku – słodka tajemnica Układu Warszawskiego. Opiekowali się nami, dopiero
od Francuzów dowiedziałem się, gdzie jestem i że w ogóle w Czernobylu jest
elektrownia atomowa i że to jest na Ukrainie, czyli wówczas w Związku
Radzieckim.
Mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy.
Głównie dzięki Francuzom, bo przez cały czas, gdy tam byłem, rzadko widywałem
rosyjskich żołnierzy. Na drugi dzień samochód zawiózł nas na teren elektrowni. Dwóch
naukowców pojechało z nami, by wziąć próbki gleby, powietrza, zrobić zdjęcia.
Na samochodzie bojowym zainstalowana była kamera. Byliśmy w najbardziej
zagrożonej strefie ok. pół godziny. Później w książkach opisywali tych
samobójców – komsomolców, którzy w samych fartuchach, bez żadnego
zabezpieczenia, wynosili stamtąd gruz. Było takich trochę. A przecież 3 dni tam
to śmierć. My odkażaliśmy się i badano nas po każdym pobycie. Dostaliśmy
francuskie mundury. Musieliśmy codziennie zjeść tabliczkę czekolady i 2
pomarańcze, obowiązkowo. I tak 50 km od Czernobyla, gdzie była baza, też było
potężne promieniowanie, ale żeby zachorować – trzeba by było siedzieć tam pół
roku. Ja byłem tam 4 dni, nie wiem jednak, czy moje obecne dolegliwości nie są
powiązane z pobytem w Czernobylu. Ale żaden medyk nie umie tego na 100%
potwierdzić. Każdego dnia po powrocie z wypadu, procedura się powtarzała.
Przyszedł jakiś pułkownik rosyjski i zrobił straszną awanturę, że polski
żołnierz ubrany jest we francuski mundur. Na drugi dzień znalazły się polskie
mundury.
Na miejsce katastrofy dotarła
jeszcze inna jednostka chemiczna z Polski, ale tak załogą manewrowano, że nie
wiedziałem o tym, nie spotkaliśmy się. Przyjechali też Holendrzy, ale ich nie
widziałem. Razem zrobiłem 7 wypadów, najbliżej od silosa[2]
byłem ok. 10 metrów. Wóz był bezpieczny, ten typ wytrzymuje wybuch bomby
atomowej, jest szczelny nawet przy fali uderzeniowej. W Układzie Warszawskim
były 4 takie, przygotowane, wozy. Pewnej nocy załadowali nas, dostaliśmy
prowiant od Francuzów na 3 dni i któregoś pięknego dnia obudziliśmy się w
Elblągu. Przyjechał po nas samochód z Koszalina i pojechaliśmy tam. Szkolono
nas przez 3 dni, co mamy mówić, a czego nie, jakie obowiązują nas tajemnice.
Jeszcze z tydzień posiedzieliśmy w jednostce i wysłano nas na urlop. W Polsce
nie interesowano się nami, żadnych badań lekarskich, nic, choć wszyscy –
lekarze, wojskowi, a po nagłośnieniu wypadku przez Szwedów i opinia publiczna –
wiedzieli, co wydarzyło się w Czernobylu. Ale to jeszcze czasy, kiedy wszystko
było podszyte polityką, więcej do powiedzenia miał oficer polityczny, niż
fachowiec. Połowa mojego szkolenia to tyrady jakiegoś pana od polityki.
Po ok. 10 latach zapomniałem o
ukraińskim epizodzie. W rok po wojsku szwagier robił mi badania lekarskie i nie
wykrył żadnych dziwnych nieprawidłowości. Ale po 10 latach, w 1995 chyba,
miałem wezwanie do WKU. Była jakaś dziwna rozmowa, pytali się o mój stan
zdrowia, co teraz robię. Zdenerwowałem się, ale nie chcieli do końca powiedzieć
czy chcą mnie brać do wojska, o co im w ogóle chodzi. Więc wyszedłem, nie
chciałem mieć z nimi nic wspólnego. Poza tym nie interesowali się mną już
później. Utrzymuję kontakt z ludźmi, którzy ze mną tam byli. Różnie się ich
losy potoczyły: jeden jest alkoholikiem (czy to wpływ promieniowana?), inny
jeździ wywrotką (zawsze lubił duże samochody). Nimi też państwo się nie
interesuje i raczej nie mają problemów zdrowotnych, związanym z
promieniowaniem.
O naszej przygodzie nigdy nie
próbowaliśmy informować mediów. To był tylko epizod, jedynie 3 osoby. Druga
grupa chemiczna z Polski składała się 7 osób. Może był ktoś jeszcze. Nasza
trójka chyba pierwsza dotarła do silosa. Widok był zatrważający, silos miał
kolor siny – siny beton, porozrywany i wszędzie ludzie kręcący się tam bez
zabezpieczeń. Widziałem też tego słynnego reportera z Moskwy, którego zdjęcia
jako pierwsze obiegły świat, bo Moskwa je puściła. Był bardzo sympatyczny. Pół
roku później zmarł na chorobę popromienną. On też chodził tam bez zabezpieczeń,
jego kierowca powiedział mu, że nie ma potrzeby. Widziałem akcję wywożenia
miejscowej ludności, autobusy na okrągło ich wywoziły, ale tylko z najbliższej,
tzw. drugiej strefy. A powinny wywozić też mieszkańców 3. strefy (30 km od
centrum wybuchu). Mieliśmy szczęście, bo po awarii spadły deszcze i chmura była
mniejsza, w jeziorach mazurskich rybki pewnie ładnie by świeciły. W Polsce
podawano chociaż jod, ale w Związku Radzieckim nie było żadnej opieki
medycznej. Wiem to od naukowców francuskich. Francuski sierżant Kowalski –
pięknie po polsku mówił – był naszym tłumaczem i opiekunem (pochodził z rodziny
emigrantów).
Cały czas były polityczne
naciski, by odizolować nas od Francuzów. Ale Rosjanie nie mogli nam niczego
zaoferować, sami ściągnęli z całym sprzętem dopiero 2 tygodnie po wybuchu,
wcześniej było tylko ich wojsko. Nasz sprzęt? Wóz bojowy: BWP (Bojowy Wóz
Piechoty) – to taki lekki czołg, który również podobno pływa, choć pewnie
poszedłby na dno pod ciężarem
przywiezionej aparatury.
Po powrocie do jednostki – sprzęt
też wrócił, umyty pięknie – zobaczyłem jak stał z powrotem w specjalnym garażu,
zamknęliśmy go i do końca służby go nie widziałem. Nawet, gdy ogłaszano alarmy,
ćwiczenia, tego wozu nie używano. A ja jeździłem jako adiutant mojego dowódcy
politycznego, człowiek od grania w szachy. Potem „Dziadek” nie zabierał mnie
już na poligony.
W wojsku nas, niepoprawnych
moralnie plastyków, uczono musztry, by taki brudny pacyfista jakoś wyglądał i
wpajano nam myśl marksistowsko-leninistowską. Często były zabawne awantury.
Olewaliśmy to, jak mogliśmy, byliśmy tam jak za karę. W wojsku zarabiałem
więcej niż wcześniej, w teatrze, ale nie było warto.
Jeszcze rok służyłem „ku chwale Ojczyzny”.
Nikt już nie zajmował się naszym BWP-em.
Chemik zaczął pić już w wojsku.
A ja dostałem awans na starszego kaprala, byłem podobno strasznie zaawansowany
wojskowo. Przyszła moda, żeby każda żona oficera prowadziła własny modny butik,
robiłem im reklamy, ale nie za darmo. Wróciłem do funkcji wojskowego plastyka.
Trochę kasy się ukręciło.
Potem cywil i tyle. Czernobyl
dawno wymazałem z pamięci. Chociaż…[3]
Jacek J. Wałdowski
Moje
3 grosze
Pamiętam, jak służąc w
GPK WOP Świnoujście, w pierwszych dniach kryzysu czarnobylskiego, mieliśmy polecenie
zbierania wszelkich informacji na temat zasięgu i poziomu radiacji, bowiem –
jak się okazało – nie mieliśmy żadnych swoich źródeł, a te, które były w PRL
podawały różne dane. A to było tak: pamiętam, jak zaraz pierwszego dnia
nadjechała z Ystad wycieczka dzieci z Goeteborga czy Malmö i ich opiekunki
zaskoczyły mnie pytaniem o poziom promieniowania w Polsce. Powiedziałem, że nic
mi o tym nie wiadomo, na co ona pokazała mi „Expressen” i „Svenska Dagbladet” z
mapką skażeń na terenie Europy Środkowej i Północnej. Oczywiście zrobiłem
fotokopię tej mapki i powiadomiłem o wszystkim przełożonych. Jeszcze tego
samego dnia przyszło z Warszawy to właśnie polecenie.
Przebąkiwano także o
tym, że do Czarnobyla pojechali polscy specjaliści wojskowi z Wojsk Chemicznych
z Krakowa, a zatem była to jakaś część prawdy. Ciekawa jest wzmianka o
żołnierzach francuskich i holenderskich, jako że w żadnej książce na temat
katastrofy w CzEJ nie było o tym żadnej wzmianki – nawet po 1989 roku…
Potem przez jakiś czas
myto wszystkie wagony przyjeżdżające na Bazę Promów Morskich PŻB ze wschodniej
granicy i były ładowane na MF Mikołaj Kopernik i MF Jan
Heweliusz, które je woziły do Szwecji. Niektóre z nich
wypromieniowywały nawet 300 mR/h – i te były myte silnym strumieniem wody,
która szła do kanału portowego i do Bałtyku... Podobnie robiono w Ystad. Obawiam
się, że było to robione tylko dla uspokojenia ludności, bo w sumie radioaktywne
paskudztwa i tak wchodziły do ekosystemu…
Opinie Czytelników
Robert, że też
wygrzebałeś taką perełkę! Wątek z wojskiem francuskim zupełnie mnie zaskoczył,
przynajmniej ja nigdy nie słyszałem o czymś takim. Okazuje się, że z polityką
jest jak z duszą - ciało swoje, dusza swoje... a wojsko jeszcze swoje (Avicenna)
Proszę o więcej
takich wiadomości. (Atena)
Udostępniłam u
siebie. Bardzo ciekawe wspomnienia i z "pierwszej ręki". Nikt takich
jeszcze nie publikował. Dzięki Robercie, Twoje wiadomości z wielką uwagą
czytam. (Elżbieta Slubowska)
Rewelacyjne
wspomnienia, bez niepotrzebnych ozdobników, robi wrażenie ! (Zofia Dudek)
Przed 2000 rokiem
czytałem w polskiej prasie artykuł na temat katastrofy w Czarnobylu. Podzielę
się z Panem, o tym co pamiętam z tego artykułu. W ZSRR w 1986 roku w pełni
rozkwitała Głasnost’ i Pierestrojka. Gorbaczow pozwolił na współpracę i wymianę myśli technicznej z
Zachodem instytutom w ZSRR. Około 99% artykułów opisuje skutki katastrofy a nie
przyczynę. Przyczyną był eksperyment-jak zachowuje się reaktor w ekstremalnych
warunkach tj. przy wyłączonym chłodzeniu. Jakie ilości plutonu można wtedy
wyprodukować? Może fizyk jądrowy wypowie się na ten temat, a nie dyletanci w Twoim artykule. Owe
eksperymenty były zlecone przez USA w ramach wymiany naukowej. ZSRR akademik
który zlecił ten eksperyment (nie pamiętam imienia) popełnił samobójstwo. Taki
sam reaktor jak w Czernobylu pracuje w Chmielnickim. Ale w 1986 roku dyrektor
Chmielnickiej Elektrowni odmówił wykonania tego rodzaju eksperymentu. Niech Pan
sprawdzi - są takie same reaktory w obydwu elektrowniach. Ten w Chmielnickiej
pracuje do dzisiaj.
Katastrofa w
Czernobylu nie była przyczyną rozpadu ZSRR. Koszt katastrofy ok 30mln $ był do
udźwignięcia przez gospodarkę ZSRR. Po prostu ryba psuje się od głowy tj.
Gorbaczowa - anarchia, załamanie struktur państwowych i rozpad.
Mathias Rust nie
doleciałby do Moskwy bez międzylądowania i tankowania paliwa w 1987 oraz
protekcji że nie zostanie zestrzelony. Czy Pan wierzy ze Rust wylądował na polu
i z pobliskiego traktora zatankował naftę lotnicza??? Konsekwencja lądowania
Rusta na Placu Czerwonym była czystka w armii – tj. 3tys dowódców w armii zostało
zdymisjonowanych. Podobnie jak w 1936-1937 za Stalina.
Próby odzyskania kontroli
nad Rosja przez patriotów w 1993 roku zakończyły się fiaskiem. Słynne
strzelanie z czołgu do Parlamentu. Wtedy to „demokraci z USA” walizkami dolarów
przekupywali dowódców rosyjskiej armii. Dzięki
tym działaniom ograbiona Rosja zbankrutowała w 1998. Emeryci przez 6 m-cy nie
otrzymywali emerytur czy rent. Taka jest prawda. (Mariander)
[1] Wtedy
jeszcze Milicja Obywatelska (MO).
[2] Chodzi o
budynek reaktora nr 4, który uległ katastrofie.