poniedziałek, 9 maja 2022

Na północnym stoku Tatr (14)

 


XIV.                 Śmierć nosi mundur

        

Jest 14.I.1936 roku. Sportowiec w najlepszym wieku idzie samotnie szlakiem w kierunku sztabu Gąsienicy. Pod koniec pobytu w Tatrach inżynier Stefan Dyljon, mimo opadów śniegu, wyrusza w swoją ostatnią wędrówkę. Głośny krzyk wyrywa go z zamyślenia: „Stój! Ręce do góry!“ Przed sobą widzi surowo wyglądającego mężczyznę w wojskowym mundurze, który celuje w niego z karabinu. Gdy wykonuje polecenie, bandyta wyjaśnia, że ​​ma rozkazy od administracji celnej, aby sprawdzić każdego, kto przekroczy tę trasę w pobliżu granicy. Zaprasza go do wyjazdu do pobliskiej chaty w Olczyskiej Dolinie. Mężczyźni wchodzą do schronu, gdzie inżynier ma przejść oględziny osobiste. Ale kiedy musi się rozebrać, jego podejrzenie, że mógł być ofiarą napadu, zamienia się w mrożącą krew w żyłach pewność. Gdyby umundurowany mężczyzna udający strażnika granicznego nie wycelował w niego broni, rzuciłby się na niego już dawno. Sprawca zdaje się wyczuwać jego myśli, każe mu się odwrócić i strzela mu w tył głowy. Potem ubiera się w ubranie ofiary, a pieniądze, które znajdzie w portfelu, bierze aby je wykorzystać w Zakopanem.

 

Sprawcą zbrodni stał się właśnie żołnierz Stefan Grenda (1912-1936), dezerter pułku krakowskiego z koszar w Łobzowie. Wstąpił do służby wojskowej we wrześniu 1935 roku i był jednym z niespokojnych młodych mężczyzn, którzy już mieli drobne kradzieże i malwersacje na sumieniu. Nic dziwnego, że nie uniknął kary dyscyplinarnej nawet po poborze.       

21.XII.1936 r. Grenda wyjechał na jednodniowy urlop do domu rodziców w Chorzowie, który samowolnie przedłużył. Po powrocie do koszar przez kilka dni siedzi za kratami, ale to nie przeszkadza mu w dezercji z wojska z równie opieszałym towarzyszem Kwidzińskim. Wieczorem 30 grudnia Grenda zgłasza się na dyżur nocny i uzyskuje dostęp do wszystkich kluczy. W rezultacie przejmie wojskowe karabinki, amunicję, lornetki i gotówkę na wypłatę pensji. Na godzinę przed północą spodziewa się przybycia Kwidzińskiego, ale jeśli go nie zobaczy, ucieknie sam. Resztę nocy spędza w szosie, następnie skradzioną łodzią przeprawia się przez Wisłę i piechotą kieruje się do Skawiny. Na lokalnym dworcu kupuje bilet do Zakopanego, gdzie również świętuje nadejście nowego roku.

Po zakupie zapasów wędruje po Tatrach przez dwanaście dni i nocuje w opuszczonych bacówkach. Kiedy znudzi mu się ta mało wymagająca zimowa turystyka, postanawia wrócić do miasta, ale nie z pustymi kieszeniami. I tak już 12 stycznia na samotnych turystów czai się schronisko w Dolinie Olszynki. Ukryty w lesie przez lornetkę obserwuje pokryty śniegiem szlak. W końcu zauważa dobrze ubranego mężczyznę, wspinającego się pewnym krokiem, choć przygniata go wypchany plecak i narty na ramieniu.

Znamy go już z imienia, więc dodajmy jeszcze okoliczności, w jakich Stefan Dyljon udał się w te strony, nieświadomy, że był to jego ostatni wakacyjny wyjazd. 23.XII.1935 przyjechał z Warszawy do Katowic, aby odwiedzić rodziców. W drugie święta Bożego Narodzenia zostaje z siostrą w Zakopanem, aby uprawiać sporty zimowe.

6 stycznia siostra wraca do domu, a on zostaje jeszcze kilka dni na jazdę na nartach. Jednak pogoda mu nie odpowiada, zbliża się czas wyjazdu, więc 12 stycznia, mimo opadów śniegu, wyrusza na pieszą wędrówkę, choć większość turystów woli przyjemny pobyt w hotelach i pensjonatach.  

O dziewiątej rano Stefan Dyljon wyrusza na trasę przez Kuźnice i Boczań na Gąsienicę. Choć już o tym wspominaliśmy, piórem historyka literatury Krzysztofa Gajdka przekazujemy następujące szczegóły:

Po dwóch godzinach marszu w głębokim śniegu słyszy nagle: Stój! Ręce do góry! Mały żołnierz stoi przed nim i celuje w niego z karabinu. Turysta posłusznie stoi i słucha, że ​​mężczyzna w mundurze to celnik, który jest zaangażowany w ściganie bandytów, sprawców napadu w Bielsku, którzy próbują uciec przez granicę. Inżynier początkowo nie ma żadnych podejrzeń, ale ta osoba mu się nie podoba. Nie wygląda na celnika, nadal nosi mundur piechoty. Wygląda na szalonego i potrząsa całym ciałem (później Grenda przyznaje, że za każdym razem, gdy robi coś złego, dostaje dreszczy). Mimo to robi dobre wrażenie i ma sympatyczną, dziecinną buzię. Dyljon pyta, czy wszystko będzie dobrze, czy znów będzie wolny? Jeśli jest przekonany, że jest niewinny i nie ma przy sobie dokumentów, może podać adres pensjonatu, w którym można zweryfikować jego tożsamość. Blefuje, że zbliża się do niego grupa turystów, którzy lada chwila tu przyjeżdżają. W międzyczasie dostaje rozkaz udania się do pobliskiej chaty w Dolinie Olczyskiej, gdzie inżynier ma być przeszukany. Dyljon siłą wchodzi do chaty, zdejmuje wiatrówkę i sweter, ale z opuszczonymi spodniami ściąga. Zaczyna wierzyć, że padł ofiarą napadu dokonanego przez dezertera lub kogoś, kto udaje żołnierza. Myśli o tym, jak się bronić, ale jest silny i wysportowany. Gdyby nie wycelował karabinu, od razu wiedziałby, jak się zachować. Grenda zauważa wahanie, więc każe Dyljonowi zrobić trzy kroki i odwrócić się. Kiedy to robi, rozlega się strzał z karabinu. Pocisk wbija się w tył głowy, przechodzi przez czaszkę i leci przez prawą orbitę. Inżynier natychmiast pada martwy na ziemię. Zabójca wkłada kolejny ładunek do magazynka, aby zabić każdego, kto się pojawi. Ale nikt nie przychodzi. Grenda rozbiera ofiarę i wkłada własne ubranie. Swój mundur i broń zostawia na kanapie, ciało zabitego składa w kącie i przykrywa słomą.[1]

          

Niestety dla siebie i na szczęście dla ówczesnego wymiaru sprawiedliwości, Stefan Grenda nie zachowuje się po czynie rozsądnie. Wyjeżdża do hotelu Morské Oko, gdzie przebywa w komfortowych warunkach. Kąpie się, oddaje się obfitemu lunchowi, a wieczorem idzie do kina. W Zakopanem za pieniądze kupuje zegarek. Rano wymeldowuje się z hotelu i spieszy do Bielska, gdzie ponownie rezerwuje pokój w hotelu. Sprzedaje nie tylko inżynierskie narty i lornetki wojskowe, ale także zegarek kupiony dzień wcześniej. Za uzyskane pieniądze wybiera w sklepie walizkę i beret. Następnego dnia jedzie do Chorzowa, zatrzymując się w domu tylko na krótko pod osłoną nocy, ale zostaje tu, by odwiedzić znajomych, których zachwyca modnym strojem i hojnością, gdyż gości ich słodyczami. W końcu dowiaduje się, że prawdopodobnie go szukają i będzie musiał uciekać do Niemiec. Mówi nawet znajomemu, że zrobi coś złego i prawdopodobnie zostanie otruty gazem. Jednak nie może tego znieść i zgłasza to na policję. Następnego dnia wszystkie główne gazety publikują zdjęcie Grendy z kajdankami na swoich pierwszych stronach.

Podczas gdy Grenda czeka na proces w więzieniu, 20 stycznia pochowuje się Stefana Dyljona w Katowicach. Kiedy nie wrócił na umówioną godzinę do domu, gdzie na próżno czekała na niego żona i dwuletni syn, rodzina ogłosiła jego poszukiwania. Ratownicy szukali go głównie w Tatrach, przypuszczając, że zmarł na hipotermię na jednym z zimowych szlaków turystycznych. W końcu znaleźli go zastrzelonego na schronisku w Dolinie Olszańskiej - o jego zabójstwo oskarżony jest już Stefan Grenda.

 

Jego sprawa została rozpoznana przez trybunał wojskowy w Krakowie 6 i 7 lutego 1936 r. Drugiego dnia procesu został skazany na śmierć przez rozstrzelanie. Egzekucja odbyła się tego popołudnia.


[1] Gajdka, Krzysztof: Potworny morderca o dziecięcej twarzy, Dziennik Zachodni Plus (11.9.2015).