Wiktor Bumagin
Miasto Kaliningrad jest centrum
administracyjnym obwodu kaliningradzkiego, najbardziej na zachód wysuniętego
regionu Rosji. Do 4 lipca 1946 roku nosił nazwę Königsberg.[1]
Jeszcze wcześniej pojawiła się nazwa Korolevets, a do 1255 roku - Tvangste.
Kaliningrad położony jest u zbiegu rzeki Pregoły do Zatoki
Kaliningradzkiej na Morzu Bałtyckim.
Populacja miasta wynosi 489,6 tys. osób,
aglomeracja miejska – 835,1
tys. osób.
Legenda
założenia
Królewiec nie przypomina żadnego
innego rosyjskiego miasta. W rzeczywistości jest to starożytna pruska twierdza,
która z czasem przekształciła się w duże i piękne miasto Królewiec, które było
i pozostaje niemieckie w duchu i atmosferze. Minęło prawie 80 lat, odkąd
Królewiec stał się rosyjskim Kaliningradem, ale w jego niesamowitej starożytnej
architekturze wciąż zachował się kawałek innego, obcego nam świata. I nie
chodzi tylko o zachodnioeuropejski urok; tutejsze legendy są również wyjątkowe.
Niemal od chwili założenia aż po
dzień dzisiejszy Królewiec zawsze uchodził za miasto mistyczne. Nawet jego
lokalizacja wydawała się być ustalona z góry. Legenda głosi, że Krzyżacy
początkowo mieli wybrać na twierdzę zupełnie inne miasto, położone 200 km na
wschód. Jednak po drodze armia zatrzymała się na tak zwanej Górze Królewskiej,
w pobliżu starożytnej pogańskiej świątyni. I w tym samym momencie, gdy rycerze
usiedli, aby odpocząć, nagle nastąpiło całkowite zaćmienie słońca. Zwykle takie
wydarzenie uważane jest za wyjątkowo niekorzystny znak, jednak tym razem hierarchowie
zakonu z niewiadomego powodu uznali, że siły wyższe wysyłają dobry znak.
Dlatego postanowili założyć tutaj swoją stolicę.
Od samego początku, czyli od
połowy XIII wieku, chętnie osiedlali się w mieście wszelkiego rodzaju magowie i
czarnoksiężnicy. Po pewnym czasie sława ich potęgi zagrzmiała w całej Europie.
Kilka szkół okultystycznych, zajmujących się gromadzeniem i badaniem
tajemniczych, niewytłumaczalnych zjawisk, wygodnie osiedliło się w Królewcu. A
jeśli wierzyć legendom, te szkoły i inne organizacje okultystyczne nadal funkcjonowały
w XX wieku. Niewykluczone, że część z nich przetrwała do dziś.
Sprawa
Immanuela Kanta
Większość szkół okultystycznych
znajdowała się niegdyś na wyspie Kneiphof. Miejsce to, otoczone ze wszystkich
stron wodą, od niepamiętnych czasów uważane było za święte, a od czasów
starożytnych znajdowała się tam duża pogańska świątynia. Krążą plotki, że na
wyspie znajdują się bramy do innych światów i nawet przypadkowy przechodzień
może zostać wciągnięty w taki magiczny lejek. Nie tak dawno temu na przykład na
wyspie Kneiphof kilku niemieckich turystów, którzy przybyli do Królewca w
ramach grupy wycieczkowej, zniknęło bez śladu.
Podobne zdarzenia miały już
miejsce na wyspie. Najsłynniejsza miała miejsce z wielkim filozofem Immanuelem Kantem, o którym wiadomo, że
mieszkał w Królewcu. Kant, słynący z rzadkiej punktualności, pewnego dnia wciąż
się spóźniał i to nie byle gdzie, ale na własny ślub. Mieszkańcy szeptali, że
spotkały go te kłopoty właśnie z powodu tak tajemniczego portalu. Byli naoczni
świadkowie, którzy widzieli pana młodego przechadzającego się alejką jednego z
parków, gdy nagle zdawał się rozpływać w powietrzu... Po pewnym czasie młody
Kant równie niespodziewanie pojawił się niemal przed wejściem do katedry, ale
Wyznaczona godzina jego ślubu już minęła. Panna młoda nigdy nie była w stanie
wybaczyć Immanuelowi jego spóźnienia. Zaręczyny zostały odwołane, ślub
odwołany, a sam filozof nigdy nikomu nie powiedział, co naprawdę przydarzyło mu
się tego dnia. Wiadomo na pewno, że Kant nigdy więcej nie próbował się ożenić.
To, co dzieje się na wyspie,
wciąż pozostaje nierozwiązaną tajemnicą, ale już dziś wiele osób spacerujących
ulicami Kneiphof zauważa, że ich zegarki stanęły bez powodu.
Königsberg-13
Dziwne wydarzenia II wojny
światowej ponownie prowadzą nas na mistyczną wyspę Kneiphof. Tym razem - do
jego podziemnej części, ukrytej przed oczami zwykłego człowieka. To właśnie tam
kiedyś mieściło się tajne laboratorium III Rzeszy, zwane Königsberg-13. W warunkach najściślejszej tajemnicy jej pracownicy
studiowali różne techniki magiczne, hipnozę i astrologię, a także gromadzili
starożytną wiedzę tajemną. Na szczęście materiał na to wszystko w mistycznym
Królewcu znalazł się, jak mówią, nad dachem. Celem całej tej tajemniczej
działalności było stworzenie jakiejś cudownej broni, która mogłaby zapewnić
Rzeszy łatwe zwycięstwo w wojnie i dominację nad światem w przyszłości.
Wiadomo, że w laboratorium nie gardzili
nawet magią voodoo. Istnieją dowody na to, że brytyjski premier Winston Churchill był poważnie
zaniepokojony, gdy dowiedział się, że Königsberg-13 pracował nad jego
wizerunkiem. To może częściowo wyjaśniać straszliwe bombardowanie Królewca,
któremu miasto zostało poddane przez brytyjskie samoloty w 1944 roku. Potem
bardzo cierpiał z powodu bomb napalmowych. Podziemne laboratorium, czego jednak
można było się spodziewać, ocalało, nie jest jednak jasne, dokąd trafiły
wszystkie jego dokumenty po zajęciu miasta przez jednostki Armii Radzieckiej.
Część historyków uważa, że trafiły one do archiwów NKWD,
inni są skłonni
wierzyć, że w jakiś okrężny sposób trafiły w ręce Amerykanów. Stany
Zjednoczone na ogół wykazywały duże
zainteresowanie badaniami okultystycznymi prowadzonymi w nazistowskich
Niemczech i dlatego dołożyły wszelkich starań, aby uzyskać tego rodzaju
materiały.
Tak czy inaczej, laboratorium Königsberg-13
oficjalnie przestało istnieć wraz z upadkiem III Rzeszy. Jednak w
Kaliningradzie wciąż dzieją się dziwne rzeczy, które dziennikarze w jakiś
sposób kojarzą z jej działalnością. Dlatego kilka lat temu grupa uczniów z
okazji Dnia Zwycięstwa zdecydowała się na sesję zdjęciową na grobie Kanta.
Kiedy zdjęcia były już gotowe, młodzi ludzie zobaczyli w nich nie tylko wesołą
kampanię, ale także nieprzyjemnego nieznajomego. Tajemniczy nieznajomy miał na
sobie mundur SS i hełm z dziurami, a on sam stał nieco za grupą osób robiących
zdjęcia i nie do końca skupiony. W lewej ręce trzymał karabin maszynowy Schmeisser, a prawą rękę uniósł w
tradycyjnym nazistowskim salucie. Nikt nie miał wątpliwości, że był to jakiś
złowieszczy duch, gdyż w pobliżu uczniów na pewno nie było innych ludzi. A ten
przypadek nie jest jedyny.
Warkocz
Umarłej
I ta historia trafiła do
Internetu i zyskała sławę, rozpoczynając swoją podróż od jednego z forów miasta
Królewca, gdzie została umieszczona jako „jedna z najstraszniejszych historii,
które należy opowiadać tylko nocą”. Miejscem akcji jest cmentarz oficerski,
inaczej – cmentarz za kościołem królowej Luizy (obecnie park im. M.I.
Kalinina). Podczas II wojny światowej na cmentarzu pochowano żołnierzy. W Królewcu
istnieje pewna kategoria ludzi, tzw. grabarze, którzy zarabiają na
„wysadzaniu”, czyli bezczeszczeniu grobów. W latach sześćdziesiątych ubiegłego
wieku otworzyli grób kobiety, w którym znaleźli szkielet młodej dziewczyny z
ogromnym grubym czerwonym warkoczem. Wyjęli ten warkocz z grobu, umyli go,
wyczyścili, a kiedy jeden z rosyjskich teatrów był w Królewcu, sprzedali go
jednej z aktorek.
Włosy zmarłej były w niesamowitym
stanie, dlatego zrobiono z nich perukę. Jednak po kilku latach u tej aktorki
zdiagnozowano raka mózgu. Nie wiadomo, czy winny jest czerwony warkocz, ale
kiedy aktorka zdjęła perukę, zaczęła odczuwać straszne bóle głowy, a gdy
założyła perukę, czuła się dobrze. A kiedy umarła, peruka leżała obok niej na
prześcieradle. Narrator kończy swoją opowieść w ten sposób: „Ta historia jest
złowieszcza. A ten piękny warkocz po raz kolejny świadczy o tym, że z grobu nie
trzeba niczego zabierać. To, co należy do zmarłych, zawsze musi do nich
należeć.”
Przekład z rosyjskiego - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz