niedziela, 31 lipca 2011

Fukushima: Krótki raport




Junji Numakawa

Elektrownia atomowa Fukushima I została uszkodzona. Nasz Dom Ufologicznych Spotkań należący do miasta Fukushima będącego stolicą Prefektury Fukushima, znajduje się w odległości 50 km na północny-zachód od elektrowni. Radioaktywne substancje zostały przywiane z wiatrem w dniu 15 marca 2011 roku.[1] Mieszkańcy okolicznych terenów musieli opuścić swe domy i ewakuować się na polecenie niekompetentnego rządu japońskiego.

Zgodnie z danymi ze strony internetowej miasta Fukushima, radioaktywność na poziomie 1 metra nad gruntem w okolicy Domu Ufologicznych Spotkań wynosiła w dniu 12 maja 1,51 μSv/h.[2] Był to pierwszy wynik pomiarów w tym punkcie i był on 43-razy wyższy od wyników pomiarów w Tokio.[3] W dniu 26 maja było tam 1,46 μSv/h, w dniu 9 czerwca – 1,39 μSv/h, a 23 czerwca – 1,35 μSv/h.[4]

Dom Ufologicznych Spotkań został postawiony w mieście Iino w roku 1992, w celu przyciągnięcia narodowej uwagi problematyką ufologiczną.[5] Znajduje się tam wiele materiałów przekazanych nam przez Pana Kinichi Arai (1923-2002) – jednego z Nestorów japońskiej ufologii, który wprost oświadczył władzom miasta Iino, że Dom Ufologicznych Spotkań jest czymś więcej, niż jarmarczną budą dla turystów.

W roku 2008, miasto Iino stało się dzielnicą Fukushimy, ale miasto nie zainteresowało się tym obiektem; co więcej, nie ma nigdzie stwierdzenia, że budynek ten jest obiektem poświęconym badaniom nad UFO. We wszystkich dokumentach pisze się po prostu o Domu Ufologicznych Spotkań.[6]

Pan Tsugio Kinoshita, który mieszka w Iino był dyrektorem Domu Ufologicznych Spotkań przez lat 17, w okresie od roku 1993. Miejscowa gazeta „Fukushima Min-yu” z dnia 31 grudnia 2010 pisze: Po jego odejściu na emeryturę, otworzył on salon w swym domu z ponad 700 przedmiotami, które stanowią jego prywatną kolekcję. Dom Ufologicznych Spotkań aktualnie nie ma dyrektora i nikt z jego członków nie wie tyle o UFO, co on. Tak więc fani UFO, którzy nie są usatysfakcjonowani wizytą w Domu Ufologicznych Spotkań, przychodzą do Pana Kinoshity.[7]

Po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w dniu 11 marca, które wytworzyło niszczącą falę tsunami, które zniszczyło elektrownię, Dom Ufologicznych Spotkań został zamknięty w dniu 11 kwietnia. Dwa pomieszczenia w stylu japońskim na piętrze są wciąż zamknięte, do dnia dzisiejszego – 5 lipca.[8] Ten tzw. „shindo” czyli siła wstrząsu w Iino wyniósł „5 jaku” czyli poniżej 5˚R, co oznaczało, że były to wstrząsy spowodowane przez „jedną rękę King Konga”, czyli były „słabsze niż  Godzilla”.

Muzeum Pana Kinoshity jest także dostępne dla publiczności.[9] Jest on chętny do współpracy dla dobra lokalnej społeczności i podzielenia się różnymi tematami także spoza UFO, tak jak i edukacją dzieci.[10]

Przekład z j. angielskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] Na załączonym wykresie wykonanym na Uniwersytecie Fukushima ukazano radioaktywne skażenie powietrza w mieście Fukushima w dniach 13 – 31.III.2011 r. W dniu 15.III. wartość skażenia nagle wzrosła do 24 μSv/h z niemal zerowego poziomu. Ale I-131, jeden z głównych komponentów skażenia ma czas półrozpadu równy 8 dni, dlatego skażenie tym radionuklidem spadło tak szybko. Inny radionuklid Cs-137 ma czas półzaniku równy 30 lat. 
[2] Dla porównania w Jordanowie w maju, czerwcu i lipcu 2011 r. skażenie radioaktywne wynosiło >0,15 μSv/h – przyp. tłum.
[3] Normalny poziom radioaktywności dla Tokio wynosi 0,035 μSv/h. W dniu 15.III. zmierzono 0,809 μSv/h, ale następnego dnia zmierzono tylko 0,161 μSv/h. Od 25.IV. w Tokio stale mierzono 0,06 μSv/h – jak podaje to strona rządowa miasta Tokio. Wartość ta jest niższa, niż w Nowym Jorku, gdzie zmierzono 0,09 μSv/h. 
[4] Znaczenie cyfrowych wartości skażeń radioaktywnych nie jest takie proste, jak się wydaje, i prawdziwe pojecie o tym daje zsumowana roczna wartość dawki. I tak dla Domu Ufologicznych Spotkań wynosi: dawka dobowa x 24 h x 365 dób, co razem czyni wartość 13.000 μSv albo 13 mSv, co powoduje, że zależy ona teraz od tego, czy przyjmiemy ją na wolnym powietrzu czy w domu: drewnianym czy betonowym. To się nazywa wewnętrzna ekspozycja i dodaje się do ciebie powodując mniejsze czy większe efekty zdrowotne.  
[5] Pisałem o tym na łamach „Nieznanego Świata” w roku 1996 – uwaga tłum.
[6] Oddając sprawiedliwość władzom Iino, muszę powiedzieć, że nie znam rozporządzenia władz miasta w tej sprawie.
[7] Ze strony internetowej gazety.
[8] Ze strony internetowej miasta Fukushima.
[9] Wg Newsletter Pana Kinoshity w „Michi Tsushin”, nr 90, maj 2011 r.
[10] List od Pana Kinoshity z dnia 19 maja 2011 roku. 

sobota, 30 lipca 2011

Ludzi pochłania… mgła








Igor Wołozniew

Według tego, co obserwują ufolodzy, anomalne mgły czy mgłopodobne obiekty mające właściwości UFO mogą powstawać tak na powierzchni ziemi, jak i na wodzie i w atmosferze. Niejednokrotnie te mgłopodobne UFO urządzają polowania na statki, samoloty, samochody – a nade wszystko – na ludzi. Wygląda na to, że te quasi-mgielne obiekty zostały stworzone przez kogoś w celu porywania Ziemian…

Złowieszcze obłoki

Jeszcze na początku awiacji w prasie pojawiały się informacje o spotkaniach samolotów z czymś podobnym i niewiele się odróżniającym od chmur. Kiedy nasze maszyny wpadały w takie „chmury”, ich przyrządy psuły się, piloci tracili orientację a w rezultacie tego z latającymi aparatami (jak wówczas mówiono na samoloty) zdarzały się kraksy i katastrofy, a niekiedy po prostu przepadały one bez śladu. Jednym z takich incydentów miał miejsce w USA w 1942 roku. Sterowiec L-8 pilotowany przez D. Cody’ego i Ch. Adamsa wystartował z bazy w San Francisco w lot patrolowy wzdłuż wybrzeża. Manewry statku powietrznego śledziło wielu ludzi z kutrów rybackich i okrętów stojących na redzie. Wszyscy widzieli, jak sterowiec wleciał do jednego, jedynego obłoku przepływającego na niebieskim niebie. I jak później okazało się, właśnie w tym momencie z pilotami sterowca urwał się kontakt radiowy. A potem stało się coś dziwnego – sterowiec z tego obłoku już nie wyszedł! Po kilkunastu godzinach znaleziono sterowiec, który znajdował się na wybrzeżu. Spadochrony znajdowały się na swoich miejscach, radiostacja była sprawna, silniki były sprawne, no tylko obaj piloci znikli. I tylko pozostało zagadką, jak sterowiec mógł wylądować na plaży w stanie zupełnie nieuszkodzonym…?

Amerykańska Wikipedia tak opisuje ten wypadek:  

16 sierpnia 1942 – lot nr 101. Zniknięcie dwuosobowej załogi sterowca US Navy L-8 The Ghost Blimp. Piloci: 27-letni Ernest Hewitt Cody i 34-letni chor. Charles Ellis Adams byli znani jako ludzie doświadczeni i wiarygodni. Sterowiec bez załogi zdryfował w głąb lądu ze swej trasy patrolowej i wylądował na plaży w pobliżu Thornton Beach pozostawiając głębokie ślady wyryte w piachu. Uwolniony od ciężaru gondoli, ale także uszkodzony, podniósł się w niebo i podryfował dalej nad kontynent, aż wreszcie spadł na ulicę miasta Daly City (CA) bez żywej duszy na pokładzie. Wykonano wielką ilość zdjęć przez świadków na lądzie, jak sterowiec zawisł w powietrzu, a potem powoli uszedł z niego gaz. Drzwi od gondoli normalnie zamknięte na zasuwę w czasie lotu były otwarte, zaś metalowa sztaba używana do blokowania drzwi został usunięta. Dwie z trzech kamizelek ratunkowych na pokładzie znikły, ale były one noszone przez załogantów w czasie lotu – jak wymagały tego przepisy – zaś czapka Cody’ego leżała na paneli instrumentów. W rok po tym wydarzeniu Cody i Adams zostali uznani za zmarłych. Tajemnica The Ghost Blimp została opisana w „Unsolved Mysteries”.[1] 

Podobne wydarzenie miało miejsce w roku 1930. Tym razem chodziło o niewielki samolot, który wyleciał z Corpus Christi (TX)
- Na niemal bezchmurnym niebie – opowiadał naoczny świadek F. Dicks – widoczny był tylko jeden jedyny, ciemny obłok okrągłego kształtu, który wyglądał niezwyczajnie. Samolot wleciał weń i… eksplodował!
Szczątki samolotu spadły w odległości 5 mil (8 km) od miejsca eksplozji. Śledztwo nie ustaliło przyczyn katastrofy, ale przede wszystkim ratownicy nigdy nie znaleźli ciał pilota i pasażerów!

W roku 1961, w okolicach Swierdłowska właśnie w ten sposób eksplodował pocztowy AN-2 z 7 pasażerami na pokładzie. I tak jak w przypadku z Teksasu, ratownicy znaleźli tylko szczątki samolotu – ciał ludzi nigdy nie odnaleziono…

Obłok stał się przyczyną katastrofy jednego z amerykańskich samolotów w czasie starcia myśliwców w czasie Koreańskiej Wojny w 1952 roku. Samolot dowódcy pułku lotniczego D. Boldoune’a na oczach członków innych załóg zanurzył się w ciemnoszary obłok i pozostał w nim. Więcej już nie zobaczono – ani pilota ani jego maszyny…

Przygoda Lindberga

Najczęściej prasa i stugębna fama wiąże takie wydarzenia z Trójkątem Bermudzkim, ale – jak widać – dotyczy to także innych rejonów kuli ziemskiej.

Szeroki rozgłos uzyskała przygoda, która spotkała znakomitego i znanego amerykańskiego lotnika Charlesa Lindberga. 13 lutego 1928 roku wyleciał on w celach badawczych swoim samolotem z Hawany na Bahamy. Przelatując nad Cieśniną Florydzką, Lindberg ze zdumieniem stwierdził, że strzałki przyrządów pokładowych zaczęły pokazywać jakieś dziwne wskazania. Tymczasem na kursie pojawiła się jakaś mgiełka. Owa mgiełka szybko się zbliżała i stawała coraz gęstsza. Lindberg skierował samolot w górę starając się nie wpaść w strefę niezwykłego zamglenia. No i… mgła zaczęła gonić go i otuliła coraz grubszym welonem. Lotnikowi jednak udało się z niej wyrwać i dodał gazu. Potem orientując się według położenia słońca, brzegów i mapy stwierdził, że leci z powrotem! Jakaś niepojęta siła zmieniła kurs i zepchnęła jego samolot z trasy na 300 mil (480 km)! 

Lindbergowi się jeszcze udało wyjść z tego cało. Inni mieli gorzej. Do dziś dnia nie rozwiązano zagadki zniknięcia w tym rejonie eskadry pięciu samolotów torpedowo-bombowych, co miało miejsce w dniu 5 grudnia 1945 roku, które wyleciały na ćwiczebne zadanie z Fort Lauderdale NAS (FL). Żaden samolot nie wrócił do bazy. Wieży kontrolnej udało się na parę minut nawiązać łączność z Lotem 19, ale odpowiedzi dowódcy lotu były dziwne i niepojęte.[2]

Krótko po zaginięciu bombowców zaginął także samolot Navy Mariner z 13 członkami załogi, który został wysłany na poszukiwanie bombowców.

Bezgłośna zagłada

Z anomalnymi mgłami spotykały się także statki, jak to było także w rejonie Trójkąta Bermudzkiego, w 1966 roku. Pewien przedsiębiorca przeholowywał barkę z holownikiem z Puerto Rico na Florydę. W połowie drogi zaszło coś nieprawdopodobnego i jednocześnie groźnego: strzałki kompasów zaczęły obracać się jak szalone, a potem zgasły silniki holownika. Jakaś tajemnicza siła wpływała także na inne przyrządy, w tym także na kontrolki. Ale osobliwie przestraszył ludzi tuman mgły, który nieprawdopodobnie szybko zgęstniał – najpierw otoczył on szczelnym kokonem barkę, a potem zaczął przybliżać się do holownika. Było to tym bardziej dziwnym, bo niebo było bezchmurne i świeciło jaskrawe słońce.

Kiedy mgła zaczęła wciągać barkę a wraz z nią i holownik, załogantów ogarnął wielki strach. Zdezorientowany kapitan polecił przeciąć linę holowniczą. Kiedy barka się odczepiła, mgielny kokon zaczął się rozwiewać, silniki i inne przyrządy holownika zaczęły znów pracować normalnie, ale… barka po prostu znikła!  Czy w tej mgle po prostu poszła ona na dno? I marynarze, którzy doszli do wniosku, że nadeszła ich ostatnia godzina odetchnęli z ulgą. Zrozumiałe, że tej historii nikt by nie uwierzył, gdyby załoga holownika nie zeznawała pod przysięgą…

Nie wykluczone, że właśnie te anomalne mgły[3] są odpowiedzialne za zniknięcie statków, które w momencie zagłady z jakiegoś powodu nie nadają sygnału SOS czy Mayday.[4] To ostatnie spostrzeżenie wydaje się być dla ekspertów czymś wyjątkowo dziwnym. Do dziś dnia nie udało się znaleźć jakiegokolwiek wyjaśnienia dla tych wydarzeń, co jest o tyle dziwne, że wszystkie akweny Wszechoceanu (i w ogóle powierzchnia Ziemi) jest obserwowana z wysokości orbity przez mnogie satelity meteorologiczne, szpiegowskie czy geofizyczne. Zrozumieć, co właściwie dzieje się ze statkami w chwili, kiedy one „ulatniają się”, przeszkadzają obłoki czy tumany mgły, które jak wiadomo, pokazują się na miejscu incydentu.

Ufolodzy objaśniają tego rodzaju zdarzenia tym, że dochodzi tam do Bliskich Spotkań z UFO albo mgłą magnetyczną podobną do tej, z którą spotkał się Lindberg. Właśnie „padnięcie” radiostacji i innych przyrządów jest czymś typowym dla takich spotkań.

Polowanie na ludzi

Już od dawna zauważono, że Przybysze chcą rządzić się na naszej planecie jak u siebie w domu, tym niemniej chcą ukrywać swoją obecność i działalność przed Ludzkością. Dlatego też z taką ostrożnością przeprowadzają te porwania. Te mgielne obiekty – jak sądzą niektórzy specjaliści – są wytwarzane przez Obcych w celu zamaskowania obecności UFO w czasie tego „polowania na ludzi”. No i zdarza się to najczęściej w miejscach, gdzie „myśliwi” mają najmniej szans wejścia w pole widzenia niewygodnych świadków. I tak właśnie wydarzenia te mają najczęściej miejsce na morzu i w powietrzu, albo w głuchych, mało zaludnionych miejscach na kontynentach.

W powietrzu i na morzu anomalne mgły mogą poruszać się dowolnie szybko. Po porwaniu ludzi obłoki te znikają wraz ze swą zdobyczą. Na lądzie z kolei Oni po prostu cierpliwie czekają, kiedy Ich ofiara – czyli człowiek – sama wejdzie w zastawione przez Nich pułapki. Coś takiego właśnie na ten przykład ma miejsce na mgielnej wyspie Enwaitenet na jeziorze Rudolfa (Bassa Narok, jezioro Turkana) w Kenii. W roku 1935 znaleźli się na niej dwaj angielscy topografowie. Po kilku dniach ich koledzy, zaniepokojeni ich milczeniem w eterze, popłynęli na Enwaitenet, ale nikogo tam nie znaleźli. Potem się wyjaśniło, że właśnie na tej wyspie znikali bez śladu rybacy-tubylcy, i nawet jej nazwa w przekładzie z języka jednego z plemion oznacza „bezpowrotna”.

Ufolodzy mają swoje kultowe wydarzenie, kiedy to w 1915 roku, w Turcji w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął w czasie działań wojennych cały batalion brytyjski liczący sobie 266 żołnierzy. Dziesiątki ludzi widziało, jak on przemaszerował drogą przez wzgórze, którego szczyt okrywała mgła. Żołnierze nie zmieniając kroków weszli w nią i już nie wyszli: „obłok” z ludźmi oderwał się od ziemi i podniósł w górę, a następnie przybrał eliptyczny kształt. Batalion znikł bez śladu…

Podobne wydarzenie miało miejsce w 1937 roku z 3000 żołnierzy chińskich broniących się przed Japończykami w Nankinie. W nocy chińskie okopy okutała gęsta mgła, a rankiem stwierdzono, że są one puste, bez jakiegokolwiek śladu pobytu w nich ludzi. Schować się ci żołnierze nie mieli gdzie, wyjść skrycie z okrążenia nie mogli. I nigdy ich już nie znaleziono. Podobnie jak brytyjskiego batalionu w 1915 roku…

Wydarzenia tego rodzaju i inne rzecz jasna dałoby się wyjaśnić nie uciekając się do hipotezy o Pozaziemianach. Ale obserwacje poczynione przez dziesięciolecia zmuszają nas do rozpatrywania tych wydarzeń jako wrogiej roboty nieprzyjaznych nam stworzeń odwiedzających naszą planetę, czy mieszkające na niej. Oni interesują się nami i ukrywają swe cele, mieszają nam w głowach kasując z naszej pamięci wspomnienia o kontaktach, używają rozliczne środki maskowania tym i takie, jak np. opisane tutaj „pochłaniające ludzi” mgły.

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 18/2011, ss.24-25.
Przekład – Robert K. Leśniakiewicz ©         



[1] Przypis tłumacza.
[2] Samoloty te znaleziono niedawno w pobliżu wybrzeży Florydy.
[3] Aleksander Grobicki za Charlesem Berlitzem nazwał je „mgłami magnetycznymi”.
[4] Odpowiednik sygnału SOS na fonii. 

piątek, 29 lipca 2011

Człekogady – potomkowie dinozaurów





Iwan Rieszetnikow

W Ameryce Południowej znajdują się zadziwiające, praktycznie niezbadane jaskinie chincanas, połączone ze sobą nieskończoną ilością krętych korytarzy. Wedle legend, to właśnie tam ukryto złoto Inków…

Nagasi i Howard P. Lovecraft

Do podziemnych labiryntów wiedzie wiele grot, pieczar, jaskiń i rozpadlin od niepamiętnych czasów zamkniętych na głucho i zawalonych skałami. I choć to niewiarygodne, to w głębinach chincanas przepadło bez wieści setki awanturników, których przywiodła tu ciekawość czy żądza przygody. Natomiast ci, którym udało się stamtąd wrócić, stracili rozum błądząc wśród grobowych ciemności. Z urywanych opowiadań tych uratowanych więźniów jaskiń wyłania się obraz przerażających stworzeń je zamieszkujących. Te „jaskiniowe smoki” wedle słów niewielu naocznych świadków przypominają hybrydę człowieka, węża i jaszczurki.

W dawnych kulturach Ameryki Południowej, Indii i Himalajów istnieją legendy o ludziach-wężach i ludziach-jaszczurach, które nigdy ich nie opuszczają i nie wychodzą na światło dzienne. W narodowych legendach i przekazach mówi się o nagasach – żyjących pod ziemią pół-ludziach, pół-gadach. W indyjskich podaniach nagasi mieszkają w swych jaskiniach pod ziemią i chronią one niezmierzone skarby. Zimnokrwiste jak jaszczury, istoty te nie są zdolne do przeżywania ludzkich uczuć. One nie mogąc się ogrzać kradną ciepło cielesne i duchowe innym żywym istotom. Natomiast dzieci nagasów przyniosły w nasz świat kłamstwo, oszustwo i strach.

W Ameryce Północnej o nagasach mówią legendy Indian Hopi. Podziemne potwory stały się bohaterami opowiadań i powieści Howarda Philipsa Lovecrafta – ojca współczesnych thrillerów weird-fiction. Porównując jego teksty z przekazami wpół-rozumnych świadków uratowanych z jaskiń, podobieństwo tekstów wprost uderza w oczy. Być może Lovecraftowi udało się zetknąć kiedyś z pół-ludźmi pół-jaszczurami?

Czarna Góra Kalkajaka

Niedawno w Australii, na Czarnej Górze Kalkajaka (QLD)[1] przypominającej ogromną pryzmę węgla kamiennego zdarzyło się coś niezwykłego.

Geolodzy szacują, że wiek tego masywu wynosi 250 MA[2], zaś miłośnicy mistyki twierdzą, że góra ta została przez kogoś zbudowana – zaś to, co my teraz widzimy – to są tego „czegoś” ruiny. Jedna z miejscowych legend głosi, że we wnętrzu góry znajduje się wejście do podziemnego imperium, którym rządzą Reptilianie, którym służą ludzie-ryby. Pewien tubylec w rozmowie z czeskim badaczem inż. Ivanem Mackerle oświadczył, że…
- Góra ta już pochłonęła wielu turystów, farmerów, policjantów, całe plemię Aborygenów i stado bydła.

Mackerle nie uwierzył Aborygenowi i wraz z towarzyszami postanowił wspiąć się na nią wzdłuż koryta suchego strumienia. Wkrótce oczom podróżników ukazało się mroczne miejsce. Cisza ogłuszała ludzi. Ludzie żeby coś robić i nie czuć się nieswojo zaczęli stawiać namioty i żartować jeden z drugiego, kiedy naraz usłyszeli, jak ze skały nad nimi stoczył się kamień. Wyglądało to tak, jakby coś powoli spełzało na nich z góry. Z początku sądzili, że to jakieś zwierzę, ale w chwile później usłyszeli odgłos kroków, jakby ktoś podchodził do namiotów. Światło latarni wychwyciło z ciemności jakąś nieforemną, ciemną masę przelewająca się przed mroczną ścianą czarnych krzewów i szybko rozpościerającą się i znikającą. Nie udało się znaleźć żadnych śladów dziwnego „gościa”.

Ludzie w okolicach Czarnej Góry zaczęli przepadać bez wieści od roku 1877. Pocztowiec Greiner pojechał konno szukać odbitego od stada cielaka znikł bez śladu wraz z koniem. W kilka lat później, uciekając przed prześladowcami zbiegły więzień Jack Zacharia Noha z dwoma kompanami ukryli się we wnętrzu góry i słuch po nich zaginął. W 13 lat później, konstabl Ryan w pogoni za przestępcą doszedł do podnóża góry. Inni policjanci, którzy poszli po jego śladach zobaczyli, że wiodą one w głąb jednej z jaskiń. I wszelki ślad po nim zaginął. A wkrótce do listy zaginionych bez wieści w tej okolicy dołączył poszukiwacz złota Renn.

Zimnokrwiści w dżunglach Zairu

A teraz przejdziemy od historii do faktów. W nieprzebytych dżunglach Zairu francuska ekspedycja odkryła nieznane dotąd plemię Pigmejów. I co najciekawsze, że ich mowa nie przypomina jakiegokolwiek języka i przypomina chrumkanie i syki, zaś z grzbietów sterczą dziwne narośle jak u dawnych dinozaurów i niektórych dzisiejszych gadów.
- Kolce, które wyrastają im wprost z pleców mierzą 35 cm – oświadczyła dr Jean Lawton, kierowniczka grupy badawczej – i one występują nawet u dzieci. Przyczyną pojawienia się takich narośli jest jakaś mutacja genetyczna.
Ekspresowe badania tkanek i krwi Pigmejów wykazały, że są oni zmiennocieplni, to znaczy zimnokrwiści – a co oznacza ni mniej ni więcej to, że temperatura ich ciała zmienia się wraz z temperaturą otoczenia.

Do dzisiejszych zimnokrwistych zwierząt zaliczamy ryby, płazy i gady, a z wymarłych – dinozaury.  

Odkrycie francuskich uczonych daje pewnego rodzaju wyjaśnienie dla legend i podań występujących właściwie na całym świecie, a w których mówi się o spotkaniach z takim i istotami, podobnymi do małych dinozaurów.

Legendy Wschodu opowiadają:

…Inni byli w pełni obnażeni i naszym oczom ukazały się muskularne torsy młodych ludzi. Oczy ich były zamknięte, usta półotwarte w lekkim uśmiechu, nos ostro wysunięty do przodu. Ale najbardziej interesującym było to, że z miejsca gdzie u człowieka zaczyna się nos u nich widoczna była wyraźnie jakaś narośl, coś jakby trzecie oko zasłonięte cienką błoną…

Czyżby więc dawne wielkie jaszczury były poprzednikami w prostej linii ludzi-dinozaurów – Dinozuroidów, odkrytych przez francuskich uczonych w Afryce?

Rosyjski biolog A. Stiegalin w swoim artykule spróbował narysować portret istniejącej równolegle z Ludzkością cywilizacji Serpentoidów – jak nazwał on te dziwne stworzenia. Pierwsi przedstawiciele serpentoidalnej rasy pojawili się na Ziemi jeszcze w Erze Mezozoicznej. Dokładniej, kiedy 270 MA temu dominującą rolę na Ziemi pełniły gady.[3] Kanadyjski paleontolog Dale Russel badając szczątki dinozaurów, znalazł jaszczury które nazwał Stenonychozaurami[4] – nader przypominającymi Serpentoidów A. Stiegalina.

Cywilizacja ludzi-dinozaurów

Stenonychozaur – to nieduży, poruszający się na dwóch nogach jaszczur, który pojawił się około 70 MA temu, przy końcu Ery Mezozoicznej.[5] Miał on dużą głowę z wielkimi oczami i szczelinowymi źrenicami. Osobliwość ta spowodowała u tego gada jego „wyprostowanie”.  Trzypalcowe dłonie u rąk i kończyny dolne stały się dzięki temu takie jak u ludzi. Jego wzrost wynosił około 135 cm, ciało pokrywała drobna łuska. A rozmiary mózgu powiększały się tak szybko, jak u Naczelnych przodków człowieka. Dlatego też, wedle poglądów Dale Russela – stworzenia te mogłyby szybko stać się rozumnymi. Słynny amerykański uczony Carl Sagan sądzi, że pośród dawnych jaszczurów w wyniku ewolucji pojawiły się gatunki człekopodobne – jakaś wyższa forma dinozaurów, dzięki morfologii i intelektowi bardzo bliska ludziom. Miały na to masę czasu na ewolucję – wszak „człowieczeństwo” startowało o wiele później…

Istnienie cywilizacji Dinozuroidów/Serpentoidów wyjaśnia wiele zagadkowych znalezisk paleontologicznych i archeologicznych z ostatnich lat: ślady przypominające ludzkie odciśnięte w skałach, które utworzyły się dawno temu; przedmioty noszące ślady inteligentnej obróbki; znane kamienie z Ica, na których widzimy dinozaury wraz z innymi dwunogimi niemal ludzkimi postaciami i wiele, wiele innych, które nie wpisują się w oficjalną historię rozwoju życia na Ziemi.[6]

Z biegiem czasu przedstawiciele dawnej rasy Dinozuroidów wyrodzili się, a nowym władcą Ziemi stał się człowiek. Zdarzało się, że Dinozauroidzi byli nauczycielami prymitywnych ludzkich plemion, jak to miało miejsce w Amerykach, Indiach czy Babilonii.[7] Jednakże częściej rozumne gady napadały na przedstawicieli młodej ludzkiej cywilizacji i w legendach mówi się o nich jako o potworach, żmijach[8] i smokach z którymi ludzie toczyli bezlitosne wojny. I tak stopniowo Dinozuroidów wyparto z powierzchni ziemi i zmuszono ich do wejścia w jej głąb i nie zasiedlone części  naszej planety. I jak widać, Oni tam wciąż mieszkają do dnia dzisiejszego.

Źródło: „Tajny XX wieka” nr 19/2011, ss. 18 – 19

Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz © 

       



[1] Znajduje się tam Park Narodowy Kalkajaka, który słynie z tego, że zaginęło tam bez wieści kilkanaście osób.
[2] Wczesny Trias, wiek Olenek/Ind.
[3] 270 MA to było zaranie Ery Mezozoicznej i po masakrze Wielkiego Wymierania w Permie gady dopiero nabierały rozmachu do eksplozji populacyjnej i radiacji gatunków. 
[4] Chodzi tutaj m.in. o Troodona, który mógł wyewoluować do formy rozumnej – Dinozauroida po impakcie asteroidy Chicxulub 64,8 MA temu.
[5] Późna Kreda, początek Maastrychtu.
[6] Zob. Zenon Gierała – „Tropiciele dinozaurów”, Warszawa 1991 – powieść fantastyczna.
[7] A jeszcze wcześniej w Sumerze.
[8] Żmij – w rosyjskich bajkach ogromny wężokształtny potwór, będący uosobieniem zła. 

czwartek, 28 lipca 2011

DEM: Broń XXI wieku




Wiaczesław Szpakowskij

W szkole na lekcjach fizyki demonstrowano nam takie doświadczenie. Do cewki wkładano metalową sztabkę, a potem do cewki podłączano prąd elektryczny, poczym sztabka była wyrzucana z wnętrza cewki, jakby ją wyrzucała jakaś niewidzialna siła. Nauczyciel przy tym zazwyczaj mówił, że tak na sztabkę działa pole elektromagnetyczne (EM), które wytwarzane jest w cewce, kiedy przepływa przez nią prąd. Takie urządzenie nazywa się solenoidem. Istnieją silniki solenoidowe, w których nie trzeba spalać chemicznego paliwa, a czynnikiem roboczym jest prąd elektryczny.

No a jeżeli przewód owinięty wokół rury tworzącej cewkę będzie bardzo długi, to co wtedy?

To wtedy powstanie działo!

W krótkiej cewce siła pola EM jest niewielka i dlatego sztabka nie dostaje dużego przyśpieszenia. Ale co będzie, jak połączy się wiele takich cewek i przyłoży się odpowiednio silny prąd, to wtedy umieszczony w nich metalowy przedmiot będzie można rozpędzić do ogromnej prędkości. No i wtedy otrzymamy już normalne działo, choć będzie ono niezwykłe.

Pierwszy wielki rel’sotron (impulsowy elektryczny przyspieszacz mas, którego zasadę działania oparto na prawie Ampere’a, przekształcający energię elektryczną w kinetyczną – więcej na ten temat można przeczytać na stronie - http://vikno.eu/eng/sciense-and-technology/sciense-and-technology/the-new-weapon-of-russia-rel-sotron-artsimovicha.html - przyp. tłum.) został zaprojektowany i zbudowany w latach 70. ubiegłego stulecia przez Johna P. Barbera z Kanady i jego naukowego kierownika Richarda A. Marshalla z Nowej Zelandii w Naukowej Szkole Nauk Fizycznych Australijskiego Uniwersytetu Narodowego. Urządzenie to nazwano rel’sotronem dlatego, że stoi ono na dwóch równoległych elektrodach – jak wagon na kolejowych szynach, podłączonych do źródła wysokiego napięcia.

A wszystko zaczęło się jeszcze w XIX wieku, w 1895 roku austriacki inżynier F. Heft zamierzał wypuszczać aparaty kosmiczne na Księżyc przy pomocy railgun – będący zestawem solenoidów.

W Rosji, w roku 1897 znany uczony Borys Siemionowicz Jakobi wynalazł tzw. liniowy silnik elektryczny. Ale cel tego był najzupełniej pokojowy – zabezpieczenie pracy systemów transportowych, w których wagony unosiłyby się nad szynami nie dotykając ich i dlatego poruszające się z ogromnymi prędkościami.[1]

Norweg – K. Brikland w 1901 roku uzyskał patent na elektryczne działo. Potem nie opatentowywano już tego wynalazku.

Wojna – motorem postępu

W lata I Wojny Światowej idea artylerii strzelającej na duże odległości owładnęła wielu wojskowych. Niemieccy inżynierowie postawili na tradycyjną artylerię i już w 1918 roku ostrzeliwali Paryż z ogromnego działa Kaiser Wilhelm, z odległości 120 - 130 km. Ogromna była tylko armata, bowiem jej kaliber był stosunkowo niewielki – tylko 210 mm. Lufa armaty była tak wielka, że po każdym strzale trzeba było ponownie naprowadzać ją na cel, bo wystrzał powodował silny odrzut i podrzut lufy.[2] Jednakże efekt działania tej broni był czysto psychologiczny.[3]

Jeszcze wcześniej, a dokładniej w 1915 roku, rosyjscy specjaliści N. Podolskij i M. Jampolskij przedstawili elektryczną armatę strzelającą na odległość 300 km, a w 1916 we Francji skonstruowano model eksperymentalny wystrzeliwujący pociski o masie 50 g z prędkością 200 m/s! Nowa broń otrzymała nazwę „armata Gaussa” – na cześć tego znanego fizyka. Ale jak na razie wszystko zatrzymało się na stadium eksperymentu.

Przyspieszacz Wahla i „elektryczny kulomiot” Rigsby’ego

W latach 30. XX wieku Niemiec – Max Wahl opublikował oryginalną ideę kołowego przyspieszacza elektronów[4] – swego rodzaju przodka dzisiejszego Wielkiego Zderzacza Hadronów – w którym pocisk mógł być rozpędzony do ogromnych prędkości. A zatem wystarczyło tylko wyprostować jeden z kolistych odcinków akceleratora, by pocisk leciał w linii prostej i … pocisk wylatywałby z niego, jak z armaty! W ten sposób można by było wystrzelić nawet sztuczne satelity Ziemi, tylko poziom ówczesnej nauki i techniki nie pozwalał na wykorzystanie tego wynalazku inżynierii wojskowej.

Także na początku lat 30. Amerykanin Virgil Rigsby opracował i skonstruował karabin maszynowy z napędem elektrycznym, który miał szybkostrzelność około 600 strzałów na minutę.[5] Jednak ta „maszynówka” okazała się być zbyt złożona i energochłonną, i można ja było potraktować tylko jako techniczne kuriozum, nie inaczej…

Rosyjska twórczość lat 30.

W Rosji Radzieckiej pracą nad nowymi rodzajami broni artyleryjskiej zajmował się KOSARTOP – Komisja ds. Specjalnych Doświadczeń Artyleryjskich, w perspektywicznych planach którego były także działa elektromagnetyczne – broń DEM. Jednym ze zwolenników nowego kształtu artylerii był znany pisarz SF – Aleksandr Kazancew. Opracował on model takiego działa i przebił się z nim do narkoma[6] Sergo Ordżonikidze, któremu – jak to zostało napisane we wstępie do jednej z powieści Kazancewa pt. „Płonąca wyspa” (1936) – wystrzałem z tej broni rozwalił drewniany panel w jego gabinecie. Zapalonym stronnikiem wprowadzenia nowej broni stał się Tuchaczewski (jak na wojskowego to jest zrozumiałe, że zajmował się on nowinkami tego rodzaju), jednakże obliczenia dokonane przez specjalistów wykazały, że owszem – takie działo można wykonać, ale będzie ono miało wielkie rozmiary, a na dodatek będzie potrzebował taką wielką ilość energii, że trzeba będzie obok niego postawić elektrownię…!

No i tak elektryczne działa pozostały jedynie na stronicach powieści „Płonąca wyspa”, w której postępowe społeczeństwo za pomocą DEM rozprawia się z kapitalizmem i kapitalistami oraz innymi wrogami klasy robotniczej.[7] Jednakże DEM na uzbrojenie Armii Czerwonej nie weszły. […]

W roku 1938 E. I. Barsukow – znany specjalista z zakresu artylerii – pisał o plusach DEM: bezgłośność i bezpłomienność wystrzału, co powoduje, że takie działo nie zdradza swej obecności. DEM może prowadzić ostrzał na duże i bardzo duże odległości, ale wszystkie te plusy przekreśla jeden minus, a mianowicie – ogromna długość lufy i ogromna ilość zużytej na wystrzał energii, którą szacuje się na miliony kV!

Niepancerny czołg

W latach 60. i 70. ubiegłego stulecia pojawił się pomysł postawienia DEM na podwoziu czołgu, na co już pozwalały istniejące źródła energii elektrycznej. Przyczyna, dla której konstruktorzy zaczęli się interesować takim rozwiązaniem, miała związek z ograniczoną mocą konwencjonalnych dział, bowiem gazy prochowe nie były w stanie rozpędzić pocisków do prędkości  >1,8 km/s. DEM byłby w stanie rozpędzać pociski do 3, a nawet 6-7 km/s (!!!) – co bardzo wydłużyłoby zasięg ognia w strzale poziomym i przebijalność pancerza czołgowego. A jednak „armata Gaussa” na czołgach nie pokazała się do dziś dnia. Dlaczego?

A to dlatego, ze waga takiego działa wynosiłaby co najmniej 20 ton, więc skoro taki amerykański Abrams waży 60 ton, to połowa tej wagi przypada na opancerzenie. A w przypadku czołgu z DEM byłoby: 20 ton na uzbrojenie, 20 ton na część silnikową + paliwo i 20 ton na resztę osprzętowania. Czołg z DEM okazałby się jednostką silnie uzbrojoną, ale nie chronioną pancerzem i walczyć nim byłoby bardzo niebezpiecznie.

Cała energia okrętu

No i na koniec cały Internet zaroił się od informacji o tym, że US Navy wypróbowali DEM będące w stanie trafić w cel odległy o 200 km. Energia wystrzału tej fantastycznej armaty wynosi 33 MJ i pobiła światowy rekord w tej dziedzinie. A najważniejsze jest to, że prędkość początkowa 9-kilogramowego pocisku wynosi 7 Ma![8] Do tego pocisk nie zawiera żadnych materiałów wybuchowych. Są one niepotrzebne, bowiem przy uderzeniu pocisku w cel jego cała energia kinetyczna zamienia go w plazmę, tak jak i wszystko z czym się on zetknie.[9] Wygoda takiego rozwiązania jest oczywista, bowiem zmniejszona jest do zera możliwość eksplozji materiałów wybuchowych w komorze amunicyjnej okrętu w przypadku bezpośredniego trafienia, DEM pozwala na zaatakowanie wrogich okrętów spoza zasięgu ich dział, a także stwarza możliwość zestrzeliwania wrogich skrzydlatych pocisków rakietowych.[10]

A teraz o tym, dlaczego taka broń jest bardzo użyteczna, kiedy się ja zainstaluje na okręcie. Po prostu dlatego, że do wystrzału potrzebuje ona dużej ilości energii, którą można bardzo łatwo wyprodukować na okręcie. Szczególnie nadają się do tego okręty z napędem gazowo - turbo –elektrycznym – czyli okrętu, w których turbina gazowa obraca generator, który dostarcza prąd do uzwojeń DEM. Taki okręt w czasie strzelania może dowolnie włączać i wyłączać zasilanie silników, a całą energię skierować na uzwojenia rel’sotronu.[11] Planuje się, że DEM zostaną zainstalowane na okrętach już na początkach lat 20. tego stulecia.

I to jest właśnie ta realna broń XXI wieku!

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 16/2011, ss. 8-9

Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©          

           


[1] Projekt takiego urządzenia, który zastosowano jako napęd bezszynowego pociągu znajduje się w pracy J. Perelmana - „Zajmująca fizyka”, Warszawa 1954.
[2] Prędkość początkowa pocisku wynosiła 1600 m/s czyli 5 Ma, masa pocisku wynosiła 94 kg.
[3] Wystrzelono z niego ok. 350 pocisków z których 180 trafiło w obręb miasta Paryża, wskutek tego ostrzału zginęło 250 osób, a 620 zostało rannych.
[4] Cyklotron albo akcelerator cząstek.
[5] Czyli mniej więcej taka jak szybkostrzelność kbk AK-74 wynoszącą 600 – 650 strz./min.
[6] Narkom – narodowy komisarz (minister), w przypadku Ordżonikidzego narodowy komisarz ds. przemysłu ciężkiego.
[7] W innej ze swych powieści pt. „Wybuch” Kazancew twierdzi, że Tunguskie Ciało Kosmiczne było statkiem kosmicznym, który eksplodował nad syberyjską tajgą w dniu 30 czerwca 1908 roku, zaś ocalały z katastrofy Kosmita-rozbitek spędził resztę swego życia wśród jednego z tunguskich plemion.
[8] Czyli ok. 2,31 km/s.
[9] Energię kinetyczną takiego pocisku jest łatwo wyliczyć z szkolnego wzoru Ek = ½ mv2. Wynik otrzymujemy w dżulach.
[10] Wynika z tego, że jest to idealna broń antyrakietowa, przeciwbalistyczna, a także antysatelitarna.
[11] Jeszcze bardziej użyteczny w takim przypadku jest napęd atomowy.