sobota, 23 lipca 2011

Opisanie "wyprawy uczonej" maluchem na Olimp (4)




Stanisław Bednarz


Opisanie dnia czwartego - 5.07.2011

Obudził nas jarmark pod hotelem prawdziwy jak w Jordanowie tylko asortyment towarów inny, ciekawszy dla nas. Mnie zainteresowało stoisko rybne gdzie w kubłach w ostatnich drgawkach dogorywały ośmiornice, w innych chrzęściły kraby i było mnóstwo ryb, z których rozpoznałem sardele i żarłacza. Były bardzo ciekawe fasolki szparagowe o kolorystyce nie istniejącej u nas np. blado różowej. U wąsatego żylastego chłopa kupiłem 1 litr bimbru anyżowego w sklepach zwanego OUZO. Do dziś w domu gdy kogoś brzucho boli spożywa malutki naparsteczek tego trunku.

Znajdujemy się w części Grecji zwanej Macedonią. Nawet lokalna gazeta zwie się Macedonia. Stąd Grecja nie uznaje nazwy republiki Macedonii każąc jej używać dziwacznej nazwy ”Była jugosłowiańska republika Macedonii”. Według Greków z południa prawdziwa antyczna Grecja kończy się na Larisssie. Przez naszą stacyjkę przejeżdżają co chwilę eleganckie jednostki elektryczne na trasie Larissa – Saloniki. Naszego malucha szczelnie oblepiły kramy także nie możemy się ruszyć nigdzie aż do 15.

Idziemy na plażę. Po drodze spotykamy malucha na czeskich rejestracjach. Nasz maluszek wzbudza zainteresowanie i jest obfotografowywany przez przechodzących wczasowiczów. Ta część wybrzeża jest okupowana przez Serbów, Polaków, Słowaków, Czechów, Greków. Aut na obcych rejestracjach jest bardzo mało, oni wolą Peloponez i Kretę, Niemców w ogóle gdyż oni są zagniewani, jak to Grecy mogli żyć nie oszczędnie. Lecz Grek wszelkie „Ordnung muss sein” ma w d... Jednym słowem zalew Słowianszczyzny.

Wreszcie jarmark rozrzedza się tak że wyruszamy w masyw Olimpu. Najpierw jedziemy do miejscowości Litochoro które jest położone u stóp masywu . Nie jedziemy drogą asfaltową, która wywożą wycieczki na 1200 m n.p.m., lecz szutrówką powoli pniemy się w górę w niekończących się serpentynach.  Droga wąska, bez poręczy o kiepskiej usianej głazami nawierzchni. Pniemy się przez regiel dolny. Po pół godzinie docieramy do maleńkiej pustej  cerkiewki obskurnie oszpeconej napisami przez kiboli PAOK Saloniki. Próbujemy podjechać pod samą cerkiew, ale silnik gaśnie zjeżdżamy na luzie tyłem na dół. Silnik przez jakieś 10 minut nie chce odpalić. Czarne myśli nas nachodzą. Wreszcie po 10 minutach ulitował się nad nami i ruszył.

Pniemy się mozolnie w góre dziko, pochmurno ludzi brak. Mijamy regiel dolny wjeżdżamy w lasy wysokich soden podobnych do limb w oddali bardzo nisko lśni tafla morza. Pniemy się nadal w góre już jesteśmy gdzieś na 1600 m droga coraz bardziej niebezpieczna. W pewnej chwili zza ściany lasu ukazują się szczyty Olimpu  częściowo tajemniczo spowite chmurami i poszarpane  Za chwilę ogarnia nas groza zaczyna swiecić kontrolka paliwa, zapytuję nieśmiało syna czy kanisterek wzięliśmy. On beztrosko został na balkonie. Paliwo zużywa się na 1 i 2 błyskawicznie, a do końca objazdu daleko.

Wreszcie najwyższy pukt trasy na górnej granicy lasu która tu przebiega nie na 1400 m n.p.m. jak w Karpatach, ale około 1800 m. Przez chwilę jedziemy w dół, kontrolka na chwile gaśnie. Pustkowie niesamowite. Przestajemy się piąć i zaczynamy długo jechać po równym trawersie  omijając kolejne leje źródłowe obfitymi zakosami. Na jednym z nich ustawione dwa fotele. Stajemy na chwilę, aby silnik się schłodził i siadamy na tych fotelach.

Ogarniają mnie czarne myśli , a jak  tak  resor się złamie, albo jakaś część podwozia. Do tego zmartwienie o paliwo. Maluch odpalił, jedziemy jeszcze jakoś godzinę w kierunku południowym po równym terenie. Niebezpieczne nawisy skalne wiszą nad nami, objeżdżamy głazy, po drugiej stronie przepaście bez barierek. Kontrolka zaczyna już w sposób ciągły wyć ostrzegawczo światełkiem...

Wreszcie z ulgą stwierdzam że zaczynamy się obniżać. Długo, bardzo długo zjeżdżamy ogromnymi serpentynami w dół.  Myślę sobie dobrze to już jakoś się stoczymy. Po długich oczekiwaniach opuszczamy regiel górny. Znów jesteśmy w lasach liściastych. Zjazd robi się coraz bardziej stromy, ale na szczęście morze widać coraz niżej. Jeszcze długo długo zjeżdżamy po serpentynach, nagle las się urywa, wyjeżdżamy na pastwiska, wysiadamy na chwilę aby zorientować się jak daleko do Leptokarii, a tu biegnie na nas stado rozjuszonych owczarków. W popłochu zatrzaskujemy drzwi, psy z wściekłością gryzą opony, ruszamy nie zważając na nie. 

Do tego suche grzmoty. Po długiej chwili wśród pastwisk i pól dojeżdżamy do Leptokarii zaraz udajemy się na najbliższą stację benzynową i tankujemy 20,4 litra podczas gdy maksymalna ilość jaka nam się mieści to 21 litrów czyli zostało nam 0,6 l paliwa. Samochód jest cały pokryty pyłem żółto-brązowym. Jest to drugie tankowanie w Grecji benzyna jest bardzo droga – w przeliczeniu około 6,40 zł za litr.  Okazuje się że jest już 19:20. Podjeżdżamy ubrudzeni,wystraszeni, ale szczęśliwi pod hotel. Właściciel z uznaniem patrzy na nas mierzymy na mapie te wszystkie serpentyny i okazuje że zrobiliśmy w górach około 40 km w ekstremalnych warunkach. Właścicielowi wręczamy proporczyk Jordanowa, nic nie wspominając jakiego mamy wspaniałego Burmistrza oraz nalepkę, a sami udajemy się do cerkwi zapalić cienkie świeczki za szczęśliwy powrót.

Gdy wracamy  proporczyk wisi za kontuarem sławiąc Jordanów, a nalepka jest przylepiona do lady. Udajemy się na kolację do nadmorskiej restauracji gdzie bierzemy dwie porcje żarłacza w sosie czosnkowym - należy się nam. Potem kąpiel w dość chłodnym morzu, obserwacja wędkarzy którzy nocy rozkładają swój sprzęt. Potem piechotą udajemy się do marketu, aby nabyć dla znajomych specjalne nasączane żywicą wino Retsina które w naszej rodzinie nie ma uznania, ale wśród znajomych z Rabki cieszy się wielką estymą. Dla nas zalatuje terpentyną i przy nim słowackie wino Frankowka Modra  jest rarytasem. Umęczeni kładziemy się spać wynosząc delikatnie z pokoju cykadę tak, aby jej nie ukrzywdzić, bo nie mamy ochoty na nocne koncerty.

CDN.