środa, 25 stycznia 2012

Hochsztaplerzy w służbie SS



Powiedziano kiedyś, że by poruszyć planetę, dość znaleźć punkt oparcia poza nią; tak i ja pragnąc obalić rozum, który był doskonały, musiałem znaleźć punkt oparcia, a była nim głupota…

Stanisław Lem – „Cyberiada”

Jana Rozowa

W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w Armii Radzieckiej służyły… wielbłądy. W sformowanej w Astrachaniu 28. Armii Rezerwowej zwierzęta te służyły jako zwierzęta pociągowe do armat. Większa część z tych bojowych wielbłądów zginęła…

Już  w 1943 roku, hitlerowski rząd Niemiec doszedł do wniosku, że kolejnego blitzkriegu nie będzie. Koniec wojny nie był jeszcze przewidzianym, ale już niektórzy wysoko postawieni urzędnicy zaczęli pomiędzy sobą ostrożnie wymawiać słowo „klęska”…  

Cudowna idea cudownej broni

A wszystko to – oczywiście – wynikało z sytuacji ekonomicznej tego kraju. Świadczy o tym cytat z wystąpienia generalnego inspektora wojsk pancernych III Rzeszy gen. H. Guderiana (1888-1954), z dnia 9 marca 1943 roku:
- Niestety, aktualnie nie ma ani jednej w pełni gotowej do boju dywizji pancernej. Jeżeli nam się uda rozwiązać to zadanie, to my wraz z Luftwaffe i podwodnymi siłami Krigsmarine odniesiemy zwycięstwo. Jeżeli nie, to wojna na lądzie stanie się zbyt ciężką i zbyt kosztowną.

Hitler miał nadzieję na przełom w wojnie, dlatego potrzebna była jakaś ratunkowa idea, która zachęciłaby żołnierzy do walki i pognębiła nieprzyjaciela. No i się pojawiła: Wunderwaffe. Cudowna broń. Coś, co uratuje Niemcy. Praca nad tym czymś – tajnym i super-ważnym – była prowadzona także i do wystąpienia Reichsministra ds. uzbrojenia i amunicji Alberta Speera (1905-1981) obiecującego krótko mówiąc „nowy kurs”. Ale teraz intensywność tej aktywności zwiększyła się do stukrotnie. W niemieckim arsenale zaczęły pojawiać się nowe rodzaje broni: myśliwce turboodrzutowe, ręczne rakietowe miotacze granatów ppanc. – czyli słynne Panzerfausty, przeciwczołgowe rakietowe pociski kierowane, nowoczesne czołgi i okręty podwodne z napędem turbinowym Walthera. Niemcy zaczęli także program budowy bomby atomowej.

Po Zwycięstwie tak bardzo okupionego krwią żołnierzy radzieckich, niemieckimi wynalazkami bardzo zainteresowali się Amerykanie, ale nie o tym mowa. W historii Wunderwaffe jest jeszcze jeden nieoczekiwany aspekt, który wskazuje na to, ze pod koniec wojny Niemcy stracili już zdrowy rozsądek i dawali posłuch różnym ciemnym typom i na cudowne bronie wydawali wprost nieprawdopodobnie wysokie sumy. Wiadomo, ze prace nad rakietami V według projektów SS-Sturmbannführera barona dr Wernhera von Brauna kosztowały 5 mld RM. Jednakowoż przypomnijmy, że z 25.000 rakiet V-1 i 10.800 rakiet V-2 wystrzelonych poprzez Kanał La Manche na Londyn – cel osiągnęła tylko 1/3. Pozostałe 2/3 eksplodowały nawet nie podniósłszy się w powietrze, były zestrzelone przez brytyjskie myśliwce, albo po prostu nie doleciały…

W 1944 roku, idea cudownej broni nie przestawała drążyć niemieckich umysłów. Wśród zbawców wielkich Niemiec spotykamy znajome nazwisko – SS-Obersturmbannführer[1] Otto Skorzenny (1908-1975). Szpieg i dywersant, Skorzenny został szefem tajnej służby SS zajmującej się badaniami rozwojowymi broni specjalnego przeznaczenia. No, ale naukowe prace, to nie jego styl. Skorzenny, von Braun i SS-Brigadeführer Walter Schellenberg (1910-1952) nie zachwycali się zdalnie sterowanymi kablowo i radiowo, samobieżnymi minami Goliat, które już wypróbowano w boju[2], ale do smaku przyszły im myśli o „ludziach-torpedach” i „ludziach-pociskach”. Tak jak V-1 nie odnosiły zamierzonych skutków, więc Schellenberg wpadł na pomysł naprowadzania ich na cel przez pilotów-samobójców – kamikadze III Rzeszy… 

Ta rzutka fantazja na szczęście nie ziściła się.

Lipny profesor

Wydawałoby się, że prace nad nowymi rodzajami broni to ściśle tajna domena. Próba zrobienia balona z Ministerstwa Obrony Rzeszy a także z SS wydaje się być szaleństwem. Ale znaleźli się tacy odważni, a może szaleni, którzy tego dokonali. Świadkowie wspominali taki epizod, który miał miejsce na pięć lat przed opisanymi powyżej wydarzeniami. Otóż do SS-Reichsführera Heinricha Himmlera (1900-1945) napłynęła notatka od jakiegoś naukowca, niejakiego Hansa Erhardta czy Erharda. Zaproponował on bardzo interesujący i morderczo efektywny sposób zwalczania alianckich samolotów, a mianowicie poprzez rozpylenie w powietrzu, wprost na samoloty kłębów drobno zmielonego pyłu węglowego i podpalenie tego pyłu przy pomocy rakiety czy flary. Przy czym pan Erhard przekonywał, że „w dniu 1 kwietnia 1945 roku, w ten sposób udało się unieszkodliwić 36 brytyjskich bombowców.” I tylko że jak dotąd, to nikt nie potwierdził tej informacji.

I jakby na to nie patrzeć, to coś takiego nigdy nie mogło się zdarzyć. Taka węglowo-powietrzna mieszanina eksploduje tylko i wyłącznie w szybach czy sztolniach, w warunkach zamkniętej przestrzeni, i tylko kiedy pył węglowy i tlen znajdują się w odpowiednim stosunku i stężeniach.[3]

Ten cały Erhard okazał się niezłym oszustem. Już po wojnie zorientował się, że Amerykanie wyszukują niemieckich uczonych pracujących nad hitlerowską bronią jądrową, więc zjawił się u nich z przyjemną wiadomością, że jest posiadaczem patentu na produkcję tzw. „ciężkiej wody” tak potrzebnej w przemyśle atomowym. Amerykanie zrazu kupili tą bajeczkę, ale po czterech miesiącach zorientowali się, że to zwykła ściema i wywalili go na bruk. Nie przeszkodziło to Erhardowi dodać sobie do nazwiska tytuł naukowy.

Potem wypłynął w Szwajcarii, by zaproponować rządowi tego kraju wzmocnienie obronności tego kraju za pomocą „promieni śmierci”, a kiedy go stamtąd wyproszono, to zjawił się we Włoszech. Tam z kolei zaproponował sprzedaż patentu na silnik na wodę. Oczywistym jest, że ten silnik znajdował się tylko w jego wyobraźni.

Erhard okazał się być utalentowanym oszustem, który potrafił siebie dobrze zareklamować, potrafił być przekonywującym, wyglądał na poważnego uczonego, co pozwoliło mu zjednywać sobie wspólników i sponsorów. Wokół niego pojawili się ludzie dowierzający bez zastrzeżeń temu aferzyście, w tym dziennikarze gazety w byłej RFN – „Deutsche Soldaten Zeitung”, którzy opublikowali serię artykułów broniących jego osobę i „dokonania”. Bywa i tak!

Erhardowi udawało się długo ogłupiać porządnych skądinąd ludzi, póki nie oddano go pod sąd za niepłacenie alimentów i fałszerstwa. To wszystko zdarzyło się w jego ojczyźnie – w Niemczech. Poza tym wyjaśniło się, że nawet jego nazwisko było fałszywe, a tytuły naukowe – lipnymi.

Oręż zwycięstwa – promienie XX

W całej czeredzie fantastycznych pomysłów na cudowne bronie SS znalazł się jeden – zupełnie szczególny, a mianowicie – broń grawitacyjna! I jak widać, na promienie XX zwrócili swą szczególną uwagę specjaliści od broni przeciwlotniczych. Idea była prosta – powinny one zwiększyć ziemskie ciążenie i tym sposobem ściągać wrogie samoloty na ziemię.

Amerykanie zrazu zapalili się do tego pomysłu, postanowili zatem znaleźć autora tego pomysłu i wyprawić go ciupasem za ocean jak von Brauna et consortes. Pomysł broni grawitacyjnej wyglądał nadzwyczaj atrakcyjnie, ale… grawitacji Ludzkość nie opanowała do dnia dzisiejszego.

A jednak takie eksperymenty nad bronią grawitacyjną były przeprowadzane w KL Buchenwald. Dzięki zeznaniom byłych więźniów tego obozu koncentracyjnego Amerykanie dowiedzieli się, że już od 1941 roku w tym KL znajdowało się zakonspirowane laboratorium, którym kierował człowiek o nazwisku Blau. Pod jego kierownictwem pracowało tam kilkunastu więźniów, którzy znali się na elektryczności, którzy opowiadali, że Blau w ogóle nie orientował się w fizyce, mechanice i elektrotechnice. Ale za to on miał bzika na tle fantastycznych możliwości promieni XX, które wytwarzały pole antygrawitacyjne, albo wpływały w jakiś sposób na pole grawitacyjne Ziemi.[4]

Dywersanci-niewolnicy

Dlaczego więc taki niegramotny w technice człowiek kierował takim projektem? O, to jest historia dla detektywa! O tym tajemniczym panu Blau, który po wojnie rozpłynął się gdzieś w masie ludzkiej, mówi wiele zeznań. Do czasu swego zamknięcia w Buchenwaldzie był on wojskowym urzędnikiem Rzeszy i miał on baczenie na różne projekty wojskowe. Autor pewnych prac, a szczególnie tychże samych promieni XX pewnego dnia wyszedł z domu i nie powrócił. Śledztwo wykazało, że uczony ten znikł zaraz po spotkaniu z panem Blau.

Urzędnika aresztowano. Rozumiejąc, że na jego szyi zaciska się pętla, Blau podał wersję przestępstwa, która była dość wiarygodna, i która uratowała go od stryczka. Przyznał się mianowicie do tego, że to on jest winnym zniknięcia uczonego i wynalazcy promieni XX, ale nie miał wyjścia. Uczony ten groził, że w przypadku nieotrzymania za swój wynalazek wygórowanej sumy pieniędzy, sprzeda go wrogom Rzeszy. Tak więc działając w „stanie wyższej konieczności” – jak stwierdził to jego adwokat – Blau uratował życie, ale zesłano go do Buchenwaldu – dobrze, że nie na szubienicę czy pod ścianę. A kiedy zaistniało zapotrzebowanie na super broń, wtedy powierzono mu kontynuowanie prac zamordowanego przez niego naukowca.

Na początku trzeba było skonstruować generator promieni XX i zbadać jego możliwości. Blau zabrał się do roboty. Potrzebował on już to potężną lampę, już to piasek monacytowy, to znowu niewyobrażalnych rozmiarów transformatory. Barak, w którym Blau pracował był owinięty kablem ze srebra i miedzi, a w jego środku znajdowało się dziwne oprzyrządowanie, ze wskazań którego nasz „badacz” niczego i tak nie rozumiał. Dla bonzów z SS ów pseudouczony rozgrywał spektakl, który miał dowieść, że praca idzie do przodu. Jeden z jego „współpracowników”, który znał się na elektrotechnice o wiele lepiej od Blau, opisał jego „eksperymenty” jako czystej krwi szalbierstwo. Jednakże – jak widać – kuratorzy Projektu Promienie XX, także dalecy byli od nauki, skoro taki jak on „specjalista” mógł ich wyprowadzić w pole…

Na wiosnę 1945 roku, radzieckie wojska wiedząc czy nie wiedząc o cudownych broniach zajęły Berlin i uwolnili świat od dżumy nazizmu. Hitler palnął sobie w łeb, nazistów złapano i osądzono. A naukowi awanturnicy i hochsztaplerzy – ci niewolniczy dywersanci na tyłach III Rzeszy, którzy wsypywali w pustkę niemieckie pieniądze i w ten sposób hamowali plany Hitlera znikli w lecie. Taka ich służba!

Od tłumacza

Muszę przyznać, że te dwa ostatnie zdania są co najmniej zastanawiające. Czyżby ci niewolniczy dywersanci byli radzieckimi agentami NKWD/NKGB lub GRU, którzy mieli za zadanie wieść hitlerowską (a potem także amerykańską) naukę na manowce? A czemuż by nie? Historia wojen i konfliktów dowodzi, że jeden szpieg dobrze umieszczony we wrogim kraju może spowodować więcej szkód, niż całe dywizje wojska, więc dlaczego nie mogłoby być w takim przypadku?

Psychologowie z GRU doskonale wiedzieli o tym, że Hitler i jego akolici mieli feblika na punkcie nauk tajemnych, więc można było obrócić to przeciwko nim poprzez umiejętne dozowanie idiotyzmów wsączanych w ich oczadziałe mózgi. Jak widać, coś takiego mogło być i najprawdopodobniej zostało wykorzystane w ramach wojny psychologicznej toczonej pomiędzy ZSRR i III Rzeszą, a potem także w czasie Zimnej Wojny z Zachodem – a w szczególności z USA. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że UFO i inne medialne wytwory Zimnej Wojny zostały wymyślone wcale nie w Langley, ale na Chodynce… Dlatego właśnie pozwoliłem sobie nadać takie motto całemu temu materiałowi.

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Oto radziecki wywiad znając głupotę i żądzę sensacji przeciętnego Amerykanina puszcza pogłoski na temat odwiedzin Kosmitów na terytorium Stanów Zjednoczonych. Wieść jest sensacyjna i rusza machina medialna. Początek zostaje zrobiony, Amerykanie zaczynają wierzyć w istnienie Obcych. I o to właśnie chodzi… Tym sposobem można robić swoje i zwalić wszystko na Kosmitów. W ten sposób przetestowano niemieckie rakiety V w lecie 1946 roku, a w 1947 już miano gotowe pociski rakietowe R-1 i R-2, zaś w cztery lata później wektory broni jądrowej – na razie tylko MRBM – pociskami średniego zasięgu, które wkrótce stały się ICBM – pociskami międzykontynentalnymi i rakietą, która wyniosła na orbitę Jurija Gagarina. Śmiem twierdzić, że to właśnie dlatego Amerykanie przegrali pierwszą rundę w rakietowym wyścigu o panowanie nad światem i w Kosmos.

Odrobili ją potem, kiedy ZSRR nie był w stanie prowadzić w tym wyścigu, bowiem słaba gospodarka nie była w stanie wydolić i wreszcie zaczęła zwalniać, by paść w latach 80. ubiegłego wieku. Ale to już osobna historia i temat z innej ballady…

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 38/2011, ss. 16-17

Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] Wikipedia podaje, że był on SS-Sturmbannführerem.
[2] Wykorzystanymi m.in. przeciwko powstańcom w Warszawie.
[3] W sumie idea była niezła, bo na podobnym pomyśle opiera się działanie bomb termobarycznych – paliwowo-powietrznych. Mały ładunek wybuchowy rozprasza w powietrzu obłok ciekłego paliwa, które następnie ulega zapaleniu przez zapalnik. Obłok eksploduje wytwarzając potężną falę uderzeniową o mocy małego ładunku jądrowego, która jest czynnikiem niszczącym. Broń termobaryczna jest tańsza i poręczniejsza w użyciu od broni jądrowej i dlatego jest przed nią wielka przyszłość…
[4] Nad wykorzystaniem grawitacji jako broni najprawdopodobniej nadal pracuje się w laboratoriach wojskowych USA i Rosji. Broń taka mogłaby działać wtedy, gdyby można było wysyłać ukierunkowane pola grawitacyjne w kierunku siły żywej nieprzyjaciela, który zostałby literalnie zmiażdżony przez ciążenie. Jej działanie opisał swego czasu Siergiej Śniegów w fantastycznej epopei pt. „Dalekie szlaki”, Warszawa 1973.