Samolot atomowy Tu-119 - widoczny "garb" zawierający reaktor jądrowy
Tu-95 Bear
Silnik NK-12 samolotu Tu-95 Bear
Tu-119: Atomowy samolot Chruszczowa
Alex Kierstein
Czy to właśnie ten eksplodujący atomowy toster w przestrzeni kosmicznej przyprawił cię o przerażenie? Weź swój ołowianą kurtkę ochronną i dozymetr – przeklęte komuchy włożyły reaktor jądrowy w kadłub bombowca Tupolewa w swingujących latach 60.! Wyłącz światła i przeczytaj tą mrożącą krew w żyłach historię o tym chorym epizodzie Zimnej Wojny.
Jest rok 1955. Stalin jest martwy od dwóch lat, zaś Sowieci szukają sposobu na uzyskanie przewagi nad Zachodem, a także trzymać w ukryciu wszystkie rozwiązania typu „naciśnij guzik”, których rozwój mógł doprowadzić do tego, że Ziemia mogłaby stać się niezamieszkała. Całkiem możliwe, że dowiedziawszy się o samolocie Convair X-6, o którego silnikach napiszę krótko, Sowieci szybko ogłosili rozpoczęcie swego programu budowy atomowego samolotu. Tupolewowi zlecono zadanie wykonania tego projektu, który on oszacował na 20 lat. Uzyskawszy dane z eksperymentów, Tupolew zdecydował się na zamonttowanie reaktora do samolotu.
Zdecydowano się wmontować reaktor do istniejącego już zdumiewającego bombowca Tupolewa – Tu-95 Bear – który zasługuje na to miano, ale bawi mnie to, że ten głośny turbośmigłowiec wciąż służy w rosyjskim lotnictwie i to aż do 2040 roku. To i tak nie był zły początek. Tak czy owak, Bear został zmodyfikowany przez Tupolewa i tak powstał Tu-119, który miał reaktor jądrowy w komorze bombowej – stąd nazwa w kodzie NATO – Atomic Pirogi… - oczywiście nieoficjalna i żartobliwa. Sto dziewiętnastka była długa i miała dodatkowy garb na grzbiecie, w którym mieściła się aparatura reaktora. Poza tym samolot musiał jeszcze unieść masywne osłony biologiczne, aparaturę chłodzenia reaktora i ogromną ilość stalowych płyt i mniejsze ilości ciekłego sodu, tlenku berylu, kadmu i wosku parafinowego. Było to całkiem zrozumiałe, bowiem zakładano, że jego załoga mogła latać 48 godzin non-stop póki się nie upiekła na frytki, albo nie ugotowała.
Ale są tutaj rzeczy, które przyprawiają o dreszcz: Tu-95 chociaż używał silników Kuzniecow NK-12 obracających w dwie strony dwa śmigła, to stworzono jeszcze mocniejszy silnik turbośmigłowy. Jego ostatnia wersja miała 15.000 KM mocy, ale to wcale nie był koniec. W samolocie Tu-119 dwa silniki NK-12 zostały zastąpione przez silniki NK-14, które były eksperymentalnymi silnikami atomowymi o „brudnym cyklu”, mającymi minimalne osłony biologiczne, zasilane bezpośrednio z reaktora. Porównując to z amerykańskim programem X-6 wygląda na to, że nuklearny silnik odrzutowy używa ciepła z reaktora via wymiennik ciepła do adiabatycznego rozprężania wpadającego doń powietrza, zamiast spalać w nim węglowodorowe paliwo dla osiągnięcia tego samego efektu. To wszystko było „ekstra!” i „ach!” i „ojej!”, jednakże samo to, ze silniki te pracowały w „brudnym cyklu” powodowało, że silniki te były zdumiewające i przerażające - przerażająco nieodpowiedzialne.
Tu-119 wykonał 34 loty w 1961 roku, póki ktoś w odpowiednim ministerstwie nie doszedł do wniosku, że to jest przerażająca idea. I także ICBM wydawały się być o wiele tańszym, łatwiejszym i bardziej skutecznym sposobem zdmuchnięcia amerykańskich miast z powierzchni Ziemi. Tak więc program został anulowany i radzieccy piloci bombowi zostali mało napromieniowani wskutek tej decyzji. Teraz już znacie połowę prawdy o tej bitwie (w której na szczęście nie doszło do starcia!).
Źródło - http://atomictoasters.com/2010/11/khrushchevs-nuclear-powered-tupolev-commie-radiation-from-above
17 listopada 2010 r.
* * *
Przekład ten jest przybliżony, bowiem pisał to ktoś, dla kogo angielski nie jest językiem ojczystym. Ale tak czy inaczej, dane te są przerażające – chociaż z drugiej strony znając lekkomyślność radzieckich atomistów nie jest ona znów taka dziwna.
Kończąc ten przegląd materiałów chciałbym jeszcze raz wspomnieć o tym, że właśnie te wszystkie pomysły przelali na karty swej trylogii Krzysztof Boruń i Andrzej Trepka, których kosmoloty i samoloty latały pędzone energią jądrową! Opisują oni ni mniej ni więcej, a właśnie rozwiniecie tych projektów – amerykańskich i radzieckich. Ta ich „trylogia proximiańska” pisana była we wczesnych latach 50., a więc w czasach, kiedy modna była „space opera” w fantastyce naukowej i autorzy skupiali się na technice, dzięki której bohaterowie mogli przeżywać różne przygody na innych światach.
Do pomysłu atomowych samolotów zapewne się powróci, jak już się nie powróciło. I tu jako mamut i dinozaur Zimnej Wojny zgodzę się z Andriejem Bystrowem – do tych pomysłów i idei się wróci choćby ze względu na coraz większy problem z paliwem do samolotów, które przecież pochłaniają tysiące hektolitrów węglowodorów. Jak długo jeszcze? – a zatem trzeba będzie poszukać czegoś bardziej efektywnego – a zaprzęgnięcie do latania w atmosferze i poza nią energii jądrowej jest wielką pokusą…
Oczywiście jest i ciemna strona tego zagadnienia. Katastrofa takiego samolotu byłaby jeszcze groźniejsza od katastrofy okrętu czy statku z napędem nuklearnym. Jej ekologiczne skutki – od wielkiej plamy radioaktywnie skażonego terenu czy akwenu do wybuchu jądrowego – stałyby się czymś na miarę Czarnobyla. Gdyby rzecz dotyczyła poligonu, to czort z tym. Ale te samoloty nie latały nad poligonami…?
Ciekawy jestem, czy pojawienie się tych konstrukcji wywołało falę UFO, czyli mówiąc prosto – czy doświadczalne loty samolotów atomowych nie spowodowały tego, że Obcy zainteresowali się nimi powodując zjawisko UFO-flap’u? Tego niestety nie wiem, i mogę tylko snuć przypuszczenia.
Przekład z j. angielskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©