Katastrofa smoleńska obrasta coraz to dziwniejszymi
wyjaśnieniami i „wyjaśnieniami” podawanymi przez uczonych i szarlatanów. Rodzą
się coraz ciekawsze pomysły, do których zaliczam pomysł z rozpyleniem helu na
ścieżce podejścia do pasa, na którym miała lądować rządowa „tutka” nr 101
z prezydentem i 95 innymi osobami na pokładzie.
Nie wiem, kto wymyślił ten przedni idiotyzm, bo gdybym to
ja miał załatwić w ten sposób „tutkę”, to rozpyliłbym tam po prostu mieszankę propan
+ butan albo jeszcze lepiej – metan z powietrzem. Metan z powietrzem tworzy
mieszaninę wybuchową, która byłaby w stanie roznieść samolot na strzępy. I nie
byłaby potrzebna żadna brzoza czy rakieta ziemia
– powietrze albo bomba w samolocie.
Niedawno Pan Gienek
Leciej podesłał mi dokument sporządzony przez Pana Marka Glogoczowskiego, w którym dowodzi on, że prezydencka „tutka”
rozbiła się wskutek… zbyt wielkiego zaufania do systemów GPS i TAWS, którymi
piloci posługiwali się w czasie fatalnego lotu. Podaje on przykład na to, jak
system GPS jest zawodny, kiedy to jego córka ze swym znajomym w czasie zjazdu
narciarskiego z Czerwonych Wierchów w Tatrach omal nie wpadli w przepaść,
bowiem kierując się we mgle wskazaniami GPS zostali zmyleni przezeń aż o 15
metrów!
Ze swej strony niejednokrotnie stwierdziłem odchylenie
wskazań pokładowego nawigatora GPS mojego samochodu o niemal 200 metrów! Miało
to miejsce w okolicach, w których wpływ na propagację fal radiowych miały góry,
złoża rudy darniowej, wielka ilość metalowych elementów w okolicy, itp. – a
także aktywność słoneczna, bowiem wskazania GPS w czasie wybuchów na słońcu są
także obarczone błędami…
Inżynier Andrzej Chronowski
badający sprawę katastrofy samolotu 101 twierdzi, że w czasie ostatnich
minut fatalnego lotu piloci kierowali się wskazaniami GPS. Samolot poruszał się
już z prędkością 288 km/h, więc można było używać tego systemu bez problemów.
Niestety – jak twierdzi on – współrzędne satelitarne były przesunięte na osi Y
o 40 m w lewo – patrząc od strony samolotu, ale także na osi X o całe 500 m
wstecz oraz – co było decydującym – na osi Z całe 60 m w dół!
Co to oznacza? Oznacza to, że samolot prowadzony przez
autopilota i GPS leciał w kierunku wirtualnego początku pasa umieszczonego 60 m
pod ziemią, 500 m od początku rzeczywistego pasa i 40 m na lewo od jego osi.
Dlatego właśnie znalazł się on tam, gdzie się znalazł!
OK., ale trudno mi jest zrozumieć jeden fakt, a mianowicie
– przyrządy ostrzegały pilotów o możliwości katastrofy, wszak cały czas słychać
było w kokpicie słowa PULL UP! PULL UP! PULL UP! – a oni w ogóle na nie nie
reagowali. Dziwne – nieprawdaż?
I co najciekawsze – na temat użycia GPS nie ma ani słowa
we wszystkich raportach. Autor wyjaśnia, że sprawa katastrofy prezydenckiego samolotu
ma związek z atakami na wieże WTC oraz na Pentagon w dniu 11 września 2001 roku
i co więcej – katastrofa 101 została spowodowana manipulacją
przy współrzędnych podawanych przez GPS – szczególnie współrzędną wysokości
lotu, co spowodowało katastrofę. Kończąc autor sugeruje, że katastrofę
polskiego samolotu spowodowała zmiana współrzędnych GPS, która to zmiana była
celowa a jej skutek – zaplanowany. A zatem był to zamach przeprowadzony przez
tych, którzy faktycznie sprawują władzę nad światem. Być może w ramach New Word
Order…
Autor przy okazji przypomina, że podobna manipulacja
współrzędnymi GPS w czasie wojny gruzińsko-rosyjskiej spowodowała błędne
skierowanie ognia artyleryjskiego na pozycje gruzińskie i rosyjskie pociski
uderzyły wtedy w pustkę. Rosjanie mają swój własny system GLONASS, ale nie jest
on instalowany na pojazdach NATO, a sami Rosjanie do celów wojskowych używają
cywilnego systemu GPS. Stąd właśnie domniemanie, że na Siewiernym też używano
GPS wraz z odpowiednimi mapami.
Skomentował to wszystko Piotr Listkiewicz:
Nie czytałem tego
tekstu, bo go nie załączyłeś. Mój GPS też ma swoje hopsztosy, gdy mi każe
skręcić w ulicę/drogę, której w istocie wcale nie ma. To się może zdarzyć na
powierzchni Ziemi, gdzie są różne zakłócenia, ale nie w powietrzu. Poza tym
lotnicze/morskie odpowiedniki GPS-ów są o wiele bardziej zaawansowane i
dokładne. Co się tyczy Smoleńska, nadal nie mogę uwierzyć, że piloci samolotu
pasażerskiego i w tym wypadku cholernie specjalnego, oddali lądowanie pilotowi
automatycznemu, jak nam to wmawiano, który pracuje na podstawie wskazań
przyrządów, w tym GPS-u. Od pilotów australijskich wiemy, że takie operacje jak
start i lądowanie ZAWSZE odbywają się ręcznie - oczywiście w oparciu o
wskazania przyrządów oraz o to, co piloci widzą przed dziobem (tzw. visual). I
założę się, że w tym przypadku też tak było, z tą jedynie różnicą, że pilotom w
Australii (i wszędzie indziej) nikt d…y nie zawraca. Drzwi do kabiny są
zaryglowane i nawet stewardessy nie mają wstępu w tym ważnym momencie
(faktycznie mają siedzieć przypasane już od wysokości 2 - 1,5 tys. m). Przez
cały czas lotu pasażerom nie wolno używać komórek (sprawdza się czy są
wyłączone przed startem), zaś laptopy tylko wtedy, gdy samolot jest na pułapie,
czyli 10 - 12 tys. m. Wszystkie urządzenia elektroniczne mają być wyłączone
przed startem i lądowaniem. To są międzynarodowe przepisy i wszyscy ich
przestrzegają. Ergo, katastrofę mogło spowodować kilka czynników równocześnie i
nie zwalajmy na Ruskich, że zakłócili działanie przyrządów pokładowych, od
których zależy bezpieczeństwo. Poza tym, gdyby mi jakiś przełożony (nieważne
jakiej rangi) przeszkadzał w prowadzeniu pojazdu, to bym go bez ceregieli
wyrzucił na zbitą mordę z kabiny, bez względu na to co by było potem. I to jest
jedyny błąd pilotów jaki widzę w tej sprawie.
Hmmm… - wyrzucić na zbitą mordę generała z kokpitu, to
rzeczywiście trzeba mieć jaja. Pytanie: jaka byłaby przyszłość tego pilota
gdyby samolot szczęśliwie wylądował? Znając realia życia w wojsku i w Polsce
odpowiem – wyleciałby z wojska na zbitą mordę i z procesem o niewykonanie
rozkazu na karku. A znam możliwości polskiego wymiaru sprawiedliwości, więc
wiem, że ten człowiek miałby przegwizdane przez całą resztę życia, bo zostałby
w najlepszym wypadku uznany za zdrajcę i tchórza – dokładnie w takiej
kolejności…
Komentuje Emma
Popik:
Z dużym
zainteresowaniem przeczytałam tę relację. Nie znam się oczywiście na systemach,
ale czytałam o wielu błędnych wskazaniach GPS-u. Sama ich doświadczyłam w samochodzie
znajomego - krążyliśmy po lesie, omijając szeroką, obok idącą drogę. Ale ufam,
że tamte systemy są lepsze. Bardzo niepokojąca jest możliwość ręcznego
sterowania systemem przez Amerykanów. W takim oświetleniu wszystkie wojny czy
inne wydarzenia wydają się zabawami dzieci, na które oni pozwalają. Istnienie
globalnego władcy jest przerażające. Brak słów, nigdy się nie dowiemy prawdy.
Mnie to zagadnienie bardzo interesuje, ale mam raczej mało wiedzy na ten temat.
Oczywiście
idealistyczna jest uwaga o przestrzeganiu procedur przez załogi samolotów
innych krajów. A żenująco śmieszna i głupia jest wypowiedź o możliwości odmówienia rozkazowi generała,
siedzącego za plecami pilota, kiedy obydwaj czuli na karku oddech prezydenta i
wiedzieli bardzo dobrze, że muszą wylądować.
No i wygląda na to, że tak być mogło. Hipoteza o zmianie
parametrów GPS jest o tyle ciekawa, że nikt nie rozpatrywał takiej możliwości.
Z drugiej strony niezrozumiałe jest dla mnie to, co do ostatniej chwili piloci
robili w kokpicie samolotu, kiedy słysząc cały czas ostrzeżenie „pull up!” nie
zrobili tego. To jest dla mnie prawdziwą tajemnicą tego lotu. Z pewnego punktu
widzenia ich zachowanie wydaje się być całkowicie irracjonalne. Szkoda, że w
kokpicie nie było zainstalowanych kamer – wtedy wiedzielibyśmy co NAPRAWDĘ
działo się w ostatnich minutach tego fatalnego dla Polski lotu…
Kiedy rozum śpi, budzą się upiory. Kiedy nie ma konkretów
– rodzą się plotki. Kiedy nie ma wyjaśnień – pojawiają się „wyjaśnienia”
podawane przez szarlatanów, hochsztaplerów, oszustów i politycznych oszołomów, których
widma krążą po Polsce.