czwartek, 20 marca 2014

Widma w samolotach



Borys Szarow


Dnia 11.VIII.1979 roku w rejonie Dnieprodzierżyńska w powietrzu zderzyły się dwa samoloty Tu-134A. Na ich pokładach znajdowało się 178 ludzi (w tym drużyna piłkarska „Pachtakor”). Zginęli wszyscy…

Ci, którzy dopuszczają istnienie widm – choćby teoretycznie – uważają je za dusze zmarłych ludzi. Ludzi, którzy nie umarli śmiercią naturalną i którzy nie zaznali spokoju. Od takich można tylko oczekiwać, że postraszą tylko przypadkowego przechodnia, czy to jeszcze się inaczej zabawią – a to wrzucą grzybiarza w błoto, a to samolotowi wskażą fałszywy pas do lądowania. Ale okazuje się, że nie wszystkie widma chcą szkodzić ludziom.


Na krok od katastrofy


Aktualnie komisja Narodowego Urzędu Lotnictwa Tajlandii bada incydent w czasie jednego z rejsów Tajlandzkich Międzynarodowych Linii Lotniczych (Thai Airways International). W dniu 8 września (2013 roku) Airbus A330-300 numer boczny HS-TEF, lecący regularnym lotem THA679 z chińskiego Guanzhou (CAN) zaliczył twarde lądowanie na lotnisku w Bangkoku (BKK). W czasie lądowania złamało się przednie podwozie i samolot uderzył dziobem w pas. Na pokładzie znajdowało się 287 pasażerów i 14 załogantów.

Często zdarza się, że takie awarie kończą się bardzo poważnymi następstwami. Współczesne pasażerskie stratolinery – bez względu na moc silników – to maszyny delikatne. Lądowania nosem na pasie niejednokrotnie powodowały pożary i całkowitego zniszczenia samolotu. Ilość ofiar w czasie takiej katastrofy może sięgnąć i 100%.

Ale tym razem wszystko poszło inaczej. Załoga jak tylko mogła złagodziła lądowanie, mimo tego od ostrego hamowania podwozie się zapaliło. Na widok snopa iskier pasażerowie wpadli w panikę. Samolot jeszcze nie stanął, jak ludzie zerwali się z miejsc. Powstała kotłowanina w przejściach. Na wezwania stewardess i personelu nikt nie zwracał uwagi. W rezultacie tego kilkoro pasażerów odniosło obrażenia.

I naraz, ku zdumieniu załogi panika sama się skończyła równie szybko, jak się zaczęła. Ludzie biegnący do awaryjnych włazów po głowach innych usiedli z powrotem na fotele i zaczęli spokojnie czekać. Dla pracowników tej linii lotniczej takie zachowanie było zagadką. Oni unisono zeznali, że utracili kontrolę nad sytuacją.


Tajemnicza stewardessa


A oto pasażerowie zeznający przed komisja stwierdzali coś odwrotnego, chwaląc sobie załogę! Jak tylko w kabinie pasażerskiej rozległo się złowrogie słowo „pożar” i ludzie rzucili się, gdzie oczy poniosą, naraz pojawiła się stewardessa w tajskim stroju narodowym. Ona bardzo spokojnie zwróciła się do tłuszczy i natychmiast przywróciła porządek. Naoczni świadkowie wspominają, że pierwsze dźwięki jej głosu myśli o pożarze się gdzieś ulotniły.

Oczywiście, postanowiono tą że stewardessę wyróżnić i tu zdarzyła się rzecz przeciekawa – żaden z pasażerów nie zapamiętał imienia tej kobiety, chociaż widziało ją wielu pasażerów w różnych kabinach. Ale tylko w czasie paniki, a nie w czasie normalnego lotu i po ewakuacji…

W czasie śledztwa nie przyznała się do tego żadna ze stewardess obsługujących rejs. Podobnie żaden z pasażerów nie rozpoznał jej w czasie konfrontacji. Na dodatek żadna z kamer obserwacyjnych ochrony portu lotniczego (a także ratowników i strażaków) nie zarejestrowała stewardessy w stroju narodowym – cała załoga była odziana w mundury kompanii lotniczej…

Oficjalne poszukiwania zabrnęły w ślepy zaułek, a wtedy do rzeczy wzięli się znawcy nieznanego. Oni uważają, że tajemnicza kobieta to duch stewardessy, która zginęła dnia 11.XII.1998 roku w katastrofie lotniczej samolotu Airbus A310-200 nr boczny HS-TIA, z lotu THA261, tejże samej kompanii lotniczej, w locie z Bangkoku. Ten samolot spadł na ryżowe pole w czasie podejścia do lądowania na lotnisko w Surat Thani (URT).

W tym czasie na pokładzie tego Airbusa A310-200 znajdowało się 146 osób i nie udało się wypuścić podwozia. Naraz maszyna pochyliła się i zaryła dziobem w ziemi. Natychmiast powstał pożar i samolot został rozerwany. Uratowało się 3 członków załogi i 42 pasażerów. Ofiar mogłoby być mniej, ale pasażerowie spanikowali i wielu zginęło w jej skutek. Wedle oświadczeniu kilku świadków, jedna ze stewardess wyciągnęła z ognia sześcioro ludzi, wróciła po następnego, ale już nie powróciła z płonącego wraka samolotu… 


Start na słowo honoru


W niedzielę, dnia 22.VII.1973 roku, u wybrzeży Tahiti miała miejsce katastrofa samolotu Boeing 707-321B nr boczny N417PA, lecącego z Auckland (AKL) i Papeete (PPT) do Los Angeles (LAX). Na pokładzie samolotu kompanii Pan American znajdowało się 79 pasażerów i załogantów.

Dowódca załogi kpt. Robert Evarts stwierdził, że jedno ze szkieł okna kokpitu miało szczeliny. Zgodnie z instrukcją powiadomił o tym centralę firmy w Nowym Jorku, i wkrótce otrzymał odpowiedź, z której wynikało, że może on albo przerwać albo kontynuować lot wedle własnego uznania.

Ponadto w tej odpowiedzi mówiło się, że przy podejmowaniu decyzji centrum polega na doświadczeniu kapitana i I pilota Lyle’a Heavensa. Evarts miał 59 lat i kiedyś służył jako lotnik w USAF, podobnie jak Heavens i nie ustępował on doświadczeniem kapitanowi. Evarts zdecydował się lecieć dalej.

Potem świadkowie wspominali, że stratoliner oderwał się od pasa ciężko i leciał niżej, niż samoloty tego typu. Po dwóch minutach dyspeczer lotniska usłyszał w eterze jakiś silny trzask, a kiedy spojrzał w kierunku morza, to zobaczył na wodzie pomarańczowe plamki. To był Boeing, który po starcie wzniósł się na wysokość 100 m, a potem nieoczekiwanie runął do wody.


Pułapka na Boeinga


O godzinie 22:13 TAHT na miejscu katastrofy znalazły się kutry i łodzie z ekipami ratowniczymi. One podniosły z wody 10 zwłok ludzkich i ku ich wielkiemu zdziwieniu jednego ciężko rannego pasażera. Samolot zatonął na głębinie 700 m, tak że nie udało się wydobyć „czarnych skrzynek”. Nie było ani wybuchu, ani pożaru na pokładzie samolotu do jego upadku w wodę. Meteorolodzy wykluczyli jakieś nagłe i silne podmuchy wiatru w czasie startu. Podstawową wersją przyczyn katastrofy stała się pęknięta szyba kokpicie maszyny.

I tutaj się okazało, że dyspozytor firmy w Nowym Jorku wysłał do Papeete polecenie przerwania lotu.

Wielbiciele mistyki przy tej okazji wspominali jeszcze kilka dziwnych katastrof samolotów amerykańskich w Polinezji, Indonezji i na Filipinach. W każdym przypadku załoga otrzymywała niewłaściwe dane do lądowania, albo w tajemniczy sposób popełniała omyłki w ocenie odległości do jakiejś góry w czasie startu.

Prawdę powiedziawszy, to Amerykanie w czasie wojny z Japończykami na Pacyfiku nieraz posługiwali się swego rodzaju pułapkami radiowymi, powodując błędy w ocenie sytuacji u swych przeciwników. Ci ostatni lądowali na wrogich lotniskach, tracili swe lotniskowce, atakowali fałszywe cele, itd. itp. Także w tym przypadku ktoś zagnał Boeinga w pułapkę oszukując amerykańskich lotników.

Ale najbardziej interesujące są zeznania jedynego pasażera, który to przeżył. Neill Campbell opowiedział, że czekając na start drzemał w fotelu. Obudził się od nacisku na bok, kiedy samolot nabierał wysokości. Sąsiad – niemłody mężczyzna o azjatyckiej urodzie – rzekł do niego: „To koniec Jankesie”. W tej samej chwili Campbell poczuł, że samolot spada, więc przybrał „awaryjną” pozycję, co go uratowało.

Ale najciekawsze jest to, że na fotel obok szczęśliwca nie był wykupiony bilet i był on wolny. A zatem nie mógł on mieć sąsiada. Kiedy śledczy powiedzieli mu o tym, Campbell obawiając się, że wyląduje w psychiatryku zwyczajnie odwołał zeznanie i zaczął opowiadać, że po prostu poczuł, że samolot traci wysokość i przyjął taką pozycję jak do awaryjnego lądowania, a jaką pokazała mu stewardessa przed startem.


Przekleństwo lotu 401


Dnia 10.XII.1972 roku, samolot Lockheed L-1011 Tristar nr boczny N310EA, lot EA401, kompanii lotniczej Eastern Air Lines podchodził do lądowania na lotnisko w Miami (MIA). Na pokładzie znajdowało się 176 ludzi. Wszystko szło dobrze, póki kapitan nie zdecydował się wypuścić podwozia – lampka indykatora nie zapaliła się. Załoga zameldowała o tym dyspeczerowi lotniska i na jego polecenie miała przerwać podchodzenie do lądowania i wyjść na 660 m w strefie oczekiwania.

Wiadomo było, że z układami elektrycznymi tych samolotów zdarzały się wcześniejsze problemy, dlatego kapitan postanowił wymontować lampkę i zobaczyć, czy nie jest spalona. Miał rację – podwozie było wypuszczone normalnie. Niestety, w czasie szamotaniny z indykatorem kapitan omyłkowo wyłączył autopilota, samolot zaczął powoli tracić wysokość i tego nikt nie zauważył…

W ostatniej chwili kopilot zdążył krzyknąć, że samolot znajduje się poniżej zadanej wysokości, ale podnieść go już nie byli w stanie. Maszyna z pełną prędkością werżnęła się w bagna Everglades N.P. o godzinie 23:42 AST. Zginęło 99 osób (Wikipedia podaje 101 osób), w tej liczbie I pilot Bob Lofta i inżynier pokładowy Don Repo.

Kompania lotnicza postanowiła powetować sobie choć częściowo straty i w jakiś sposób otrzymała zezwolenie na zabranie nadających się do użytku części na części zamienne.  Zostały one wmontowane do maszyny tego samego typu i wtedy zaczęły się problemy. Widma Repo i Lofty zaczęli pojawiać się członkom załogi swojej byłej kompanii w najbardziej nieoczekiwanych momentach, uprzedzając ich już to o pożarze silnika, który potem wybuchł, już to przestrzegając przed p[problemami ze sterem wysokości.

Innym razem włączali się do wewnętrznej sieci łączności załogi. Pewnego razu Repo tak przestraszył inżyniera pokładowego, że ten przestał latać. Widmo ni stąd ni zowąd powiedział swemu koledze, że już zrobił za niego przygotowania przedstartowe. (!!!)

Innym razem Lofta przed startem zaszokował całą załogę prośbą o sprawdzenie panelu sterowania i wymienić wadliwy wskaźnik. Z lotu zrezygnowała cała załoga…

Oczywistą rzeczą jest, że urządzenia „czarnych skrzynek” nie odnotowywały takich incydentów, ale w samej kompanii widma tych lotników są oficjalną legendą. Natomiast szefostwo firmy oświadczyło w swoim czasie, że wycofano z eksploatacji wszystkie „przeklęte” części. Rzecz jasna, że po 40 latach już żadna z tych części nie pozostała, ale historia przekazywana z ust do ust krąży po dziś dzień…


Moje 3 grosze


Przekładając ten artykuł zastanowiłem się nad tragedią jaka miała miejsce na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem, w dniu 10.IV.2010 roku, w której zginęło 96 osób wraz z ówczesnym prezydentem RP Lechem Kaczyńskim i prezydentem RP na wychodźstwie Ryszardem Kaczorowskim. I choć jestem racjonalistą i materialistą dialektycznym, to dopuszczam możliwość istnienia ciał energetycznych osób zmarłych manifestujących się ludziom o wyostrzonych zmysłach i niektórym zwierzętom. Bo świadectw na to jest dosyć.

Dlatego też zastanowiłem się właśnie nad tą katastrofą, bo jest w niej coś bardzo dziwnego, coś – rzekłbym - mistycznego. Oto samolot Tu-154M o bocznym numerze 101 rozbija się pomimo tego, że polscy piloci doskonale wiedzą o tym, że samolot zszedł z prawidłowej ścieżki podejścia do pasa. Ostrzega ich o tym cała pokładowa automatyka. Ostrzega ich wieża i załoga samolotu, który siadał tam wcześniej. A mimo tego decydują się na manewr lądowania na lotnisku nieprzystosowanym do przyjmowania takich maszyn, w warunkach pogodowych tez urągających wszelkim przepisom bezpieczeństwa…

Ktoś powie – błąd pilotów i będzie miał rację. Ktoś powie – nacisk psychiczny na pilotów – i też będzie miał rację. A może to była jakaś przyczyna nie z tego świata? Może to dusze Katyńczyków już miały dosyć ciągłego wywoływania ich z zaświatów i uczestnictwa w politycznych i partyjnych rozgrywkach? Wszak ci ludzie zmarli straszną śmiercią, zapomniani przez Boga i ludzi, bez mogiły i krzyża, wskutek ohydnej zdrady. A teraz pamięć o Nich stała się przedmiotem obrzydliwych przetargów politycznych i partyjniackiej hucpy. Czy nie mogli Oni mieć już tego po prostu dosyć i Ich niechęć wyładowała się właśnie na tych, którzy lecieli zakłócać Ich spokój? Wszak nie bez kozery w wielu kulturach świata mówi się o tym, by nie zakłócać spokoju zmarłych, bo to sprowadza tylko nieszczęścia. Może dlatego właśnie nasz kraj jest tak nieszczęśliwy? Tak też stać się mogło owego fatalnego dnia 10.IV.2010 roku o godzinie 08:41.06 CEST, w Smoleńsku.

Dajmy już spokój umarłym, niech spoczywają w spokoju. In pace requiescat…




Źródło – „Tajny XX wieka” nr 46/2013, ss. 36-37
Przekład i opracowanie – Robert K. Leśniakiewicz ©