wtorek, 22 kwietnia 2014

Znikająca Shangri-La (1)



Nepal, Mt.Everest - widok ze szczytu Gokyo Ri (5483 m n.p.m.)


Oleg Pogasij


Kumari – to żywa nepalska bogini. Kumari wybiera się spośród dziewczynek w wieku od trzech do pięciu lat z kasty shakya (śakia). Kryteria są ostre: komisja powinna się przekonać, że na ciele dziewczynki nigdy nie występowała krew, i że ma wszystkie i całe zęby.

Jeszcze w młodszych klasach szkoły lubiłem patrzeć na mapę świata, wiszącą u mnie na ścianie. Moja uwagę zawsze przyciągało miejsce pomiędzy bezkresnym płaskowyżem Tybetu a wielka równiną Hindustanu. Ciemnobrązowy na mapie, wyciągnięty wzdłuż system górski, podobny nieco do warg. Patrząc na taki bezkresny rejon Azji Południowo-Wschodniej – jak zaczarowany powtarzałem do siebie – „Himalaje…”, „Czomolungma”…

Stolica „dzieci kwiatów”

Przeglądam znaczki pocztowe w klaserze, i zawsze mój wzrok zatrzymuje się na znaczkach z Nepalu. Jest na nich widoczny król tej niezwykłej i zagadkowej krainy, która zda się kiwa swą zdobną w pawie pióra głową. Na tylnym planie, na górskim głazie leżał śnieżny lampart, zaś w dół górskiej rzeki brodził długosierstny jak.

Potem – nie pamiętam już w jakiej książce – przeczytałem o Katmandu, do którego z całego świata zjeżdżali się hippisi, „dzieci-kwiaty”, którzy obrali to miasto za swoją stolicę.

To wszystko było w latach 60. i 70. XX wieku. Od tego czasu sporo wody upłynęło. No i teraz Nepal to już nie jest „ostatnim hinduistycznym królestwem na Ziemi”, ale normalną, demokratyczną republiką.

Kiedyś w Katmandu drzwi domów stały otworem, a na drogach miasta jeździły dwie czy trzy taksówki oraz kilka starych autobusów, zaś człowiek, który zabił czy choćby uderzył  przypadkowo krowę mógł się narazić na lincz za śmierć świętego zwierzęcia. Teraz po ciasnych uliczkach Katmandu szaleją motocykliści, snują się motoriksze i trąbią autobusy. Z każdym rokiem jest coraz więcej środków transportu.

Lokalizacja krainy Kham


Święta dolina

600 lat temu, z Wschodniego Tybetu, z prowincji Kham (historyczny region we wschodnim Tybecie, obecnie rozczłonkowany na chińską prowincję Syczuan i rejon specjalny Qamdo, który wszedł w skład Tybetańskiego Regionu Autonomicznego – przyp. tłum.) do Nepalu przybył jeden tybetański naród – Szerpowie, co oznacza „wschodni”. Według ich świętych ksiąg, oni odzyskali w górach Nepalu zapomniane w nich już dawno sakralne miejsca – wszystkie poza jednym. I tak to jedno zapomniane miejsce nazywa się „Znikająca Dolina”. W tej właśnie górskiej dolinie – zgodnie ze świętymi tekstami – czas płynie powoli, ludzie żyją długo i szczęśliwie, i władają bezgraniczną mądrością. Czy wiedział o tych księgach także James Hilton, który napisał w 1933 roku powieść pt. „Zaginiony horyzont”? Nie sądzę. Ale na stronicach swej powieści, tajemniczą krainę otoczona górami, gdzie czas się niemal zatrzymuje, a ludzie posiadają wyższą wiedzę, nazywa on Shangri-La. I to właśnie nią stał się Nepal dla ludzi Zachodu.

Bilet w jedną stronę

Do roku 1950, Nepal był krajem zamkniętym. Unikalna kultura himalajska, mnóstwo buddyjskich i hinduistycznych tysiącletnich świątyń, niesamowite ascetyczne praktyki, wielcy jogini i mistycy, a do tego niesamowity krajobraz Himalajów, w których zamieszkują bogowie, którzy tworzą wokół doliny Katmandu pole mocy… I chociaż czas płynie tutaj inaczej, niż gdzie indziej, nasza świadomość przestaje rozróżniać wpływy ducha i materii. I wtedy my widzimy cuda. A czyż nie żyjemy mając nadzieję na cud?

To była czystej wody przygoda. W tych już dawnych czasach wczesnych lat 90., kiedy całkiem poświęciłem się biznesowi, ktoś tam odkrywał dla siebie Amerykę i Europę, no i oczywiście Wyspy Kanaryjskie… A jak skierowałem się na Wschód. Byłem tam jednym z pierwszych – bez agencji turystycznych i zorganizowanych grup. Teraz takich pojedynczych turystów indywidualnych nazywają backpacker – z plecakiem na plecach – czyli po prostu plecakowiec.

Na lotnisku Pułkowo, dziewczyna w biurze rejestracji podróżnych, kiedy dowiedziała się o docelowym punkcie mojej podróży, zdziwiła się:
- Dokąd? Dokąd? Do Nepalu? A cóż to za kraj?
Miałem bilet tylko w jedną stronę – do Kalkuty. O powrocie nawet nie pomyślałem. Co ma być to będzie! W kieszeni wszystkiego 100 dolarów, ale w duży straszne pragnienie ujrzenia kraju swych marzeń.

Do granicy z Nepalem przejechałem całe Indie pociągiem i autobusami w dwa dni. Wschód mnie oszołomił. Moja wiedza o nim była książkowa i „ucukrowana”, a tutaj było samo życie…

Lama Rabdjam Rinpoche


Powrót

Nocowałem w hoteliku na obrzeżu Katmandu i liczyłem, na ile dni jeszcze mi wystarczy pieniędzy. Ale wierzyłem w to, że jeżeli to miejsce jest autentycznie moje, to powinno się coś stać. I pewnego ranka, kiedy pieniędzy mi już nie stało, coś podszepnęło mi iść do Bodnath – w rejon buddyjskich klasztorów. Pomiędzy budynkami od razu zauważyłem pagodę – klasztor Shechen. To, co potem się stało, można porównać do całej serii cudów. Wchodząc po schodach nikogo nie spotkałem, a furta była otwarta. A w ostatnim pomieszczeniu, na podwyższeniu, zagłębiony w lekturze świętych zwojów, siedział lama. Podszedłem, pozdrowiłem go i usiadłem na podłodze vis-à-vis niego. Był to Rabdjam Rinpoche – przeor klasztoru i strażnik tradycji Ninghma (jednej z czterech szkół tybetańskiego buddyzmu). On uśmiechnął się na dźwięk mojej kulawej angielszczyzny i zapytał skąd i po co tutaj przybyłem i czego chcę od niego? Opowiedziałem mu wszystko jak było. Lama pomyślał i tak do mnie rzekł:
- Zostań tutaj. Zamieszkasz w klasztorze, wizę ci przedłużymy, a nasza kuchnia ci się spodoba – i wezwawszy ekonoma klasztoru wydał mu polecenia.

Tak więc zdecydował się mój los. To spowodowało niejaki popłoch w ścianach klasztoru. Cudzoziemców tutaj nie przyjmowano bezpłatnie, wymagano od nich ofiary. Wokół szeptano – i Tybetańczycy i zachodni rezydenci – że rosyjski aferzysta wykorzystuje naiwność lamy. A ja uczyłem się tybetańskiego, jadłem klasztorny ryż i podziwiałem z dachu mojej przybudówki fantastyczne stoki i szczyty górskie, mając nadzieję znaleźć się wśród nich…

Ale to nie mogło trwać bez końca – w Nepalu nie można przebywać dłużej, niż 5 miesięcy w roku. I tak Rabdjam Rinpoche dał mi pieniądze na bilet do Rosji i powiedział:
- Zapracuj i wróć do nas, powrócisz jak będziesz chciał.

Powróciłem tam po dwóch latach. Chłopcy świątynni krzyczeli w klasztornym budynku:
- Rosjanin, Rosjanin przyjechał! – i przekazując tą wieść jeden drugiemu dodawali – Lama widzi, lama ma rację!
Jeszcze nieraz wracałem do Nepalu i przebywałem w najbardziej niezwykłych miejscach. Ale za każdym przyjazdem z żalem stwierdzałem, że z tego kraju wraz z nadejściem postępu znika jakieś magiczne oczarowanie… Ono pozostaje jedynie w mej pamięci i w tych historiach, które ja potem przeniosłem na papier.

Śiwa - pan wszelkich istot żywych na Ziemi


Poza owocami i mięsem

Od Bodnathu do Pashupatinathu (Paśupatinathu), głównego kompleksu klasztornego hinduizmu w Katmandu, rozpostartego na obydwa brzegi rzeki Bagmati, jest godzina drogi. Zazwyczaj chodzę tam poprzez Chabahil, dzielnicą o dużym zaludnieniu, gdzie pierwsze kondygnacje budynków są przeznaczone do targowania i handlu. Owocami zazwyczaj handlują dzieciaki. Zazwyczaj usiłują sprzedać mi wiszące girlandami banany. Ja już wiem, że trzeba brać duże, mięsiste, przywiezione z Muglingu, miejsca postoju autobusu na trasie z Pokhary do Katmandu. A starsi Nepalczycy w niedużych, barwnych czapkach, białych bluzach i ciemnych spodniach, siedząc z podwiniętymi nogami pośród bel materiału – oni handlują materiałami i suknami.

Kramy z mięsem należą do muzułmanów. Mają długie brody i długie do kolan chałaty. Packami odganiają chmary much od wyłożonych na stołach połci mięsa. Dlatego ja po przyjeździe na Wschód zostałem wegetarianinem…


CDN.