Fridrich Cander opracował w swych pracach naukowych ideę wykorzystania pola magnetycznego Ziemi w lotach kosmicznych
Aleksiej Komogorcew*
Latające samochody z powieści sci-fi są już realnością. Transition Roadable Aircraft –
amerykańskiej kompanii Terrafugia –
to dwumiejscowy, latający samochód ze skrzydłami, które można złożyć i rozłożyć
naciskając guzik.
Niekiedy w życiu zdarzają się
momenty, kiedy – wydawałoby się – doskonale znane i zwyczajne przedmioty stają
przed nami w nieoczekiwanym świetle. Weźmy na przykład znaną z dzieciństwa
powieść angielskiego pisarza Jonathna
Swifta pt. „Podróże w niektóre dalekie kraje świata w czterech częściach
opisane przez Lemuela Gulliwera, początkowo chirurga, a potem kapitana kilku
statków” czyli po prostu „Podróże Gulliwera”.
Tajemnica
Gulliwera
W trzeciej części Swift opisuje
podróż swego bohatera na latającą wyspę
Laputę. Główna osobliwością wyspy jest ogromny magnes, który przypomina
czółenko tkackie:
Długości
ma prętów trzy (~15,8 m – przyp. tłum.), a grubości, gdzie jest największa, ma
półtora pręta (~7,4 m) Ten magnes jest osadzony na osi diamentowej
przechodzącej przez jego środek w tak ścisłej równowadze, że najsłabsza ręka
może go łatwo obracać. Otacza go cylinder diamentowy na cztery stopy głęboki i
tyleż gruby (~120 cm), mający średnicy prętów sześć (~31,6 m), położony
horyzontalnie na ośmiu słupach diamentowych, każdy o trzech prętach wysokości.
W środku tego cylindra są duże dziury czopowe, głębokie na 12 cali (30,48 cm),
w które wchodzą końce osi i obracają się jak potrzeba. Żadna siła nie zdoła tej
maszyny poruszyć, gdyż cylinder i słupy, na których leży, są jedną całością z diamentem, który stanowi grunt całej wyspy.
Przez ten oto magnes wyspa idzie do góry i na dół, i jak tylko potrzeba, z
jednego miejsca na drugie. Względem bowiem tej części ziemi, nad którą monarcha
panuje, magnes ma jedna stronę, która zawiera w sobie moc przyciągania, drugą,
która zawiera w sobie moc odpychania. Jeśli magnes obrócić prosto ku ziemi
strona przyciągającą, wyspa spuszcza się w dół, gdy obrócić stroną odpychającą
ku tejże ziemi, wyspa idzie do góry, gdy zaś kamień obrócą ukośno, wyspa idzie
ukośno, ponieważ w tym moc sprawuje swój skutek linią równoległą do swego
położenia. Przez ukośne położenie magnesu wyspa porusza się do różnych części
państwa monarchy tego. (Tu i dalej wg przekładu Anonima z 1784
roku – uwaga tłum.)
Przed nami właśnie leży ni
mniej ni więcej tylko opis silnika magnetycznego, sporządzony w 1726 roku! Jak
mogła powstać podobna idea w czasie, w którym nie istniało jeszcze samo pojęcie
„silnik” czy „motor”, a wszystkie urządzenia transportowe przemieszczały się
dzięki sile mięśni czy żagli?
Opis ten nie wyczerpuje
wszystkich zagadek „Podróży Gulliwera”. Oto jak Swift opowiada o jednym z
odkryć lapuckich astronomów:
Największą
część swego życia przepędzają na obserwacji nieba i mają teleskopy
nieporównywalnie lepsze od naszych. Lubo ich teleskopy tylko na trzy stopy są
długie, powiększają jednak więcej niżeli nasze, sto stóp długości mające i
daleko wyraziściej pokazują gwiazdy. Przez to zrobili odkrycia daleko
ważniejsze, niż nasi europejscy astronomowie. Odkryli dziesięć tysięcy gwiazd
nieruchomych, gdy tym czasem my znamy zaledwie trzecią część tej liczby.
Odkryli dwa trabanty Marsa, z których bliższy odległy jest od swej planety o
trzy jego średnice, a drugi o pięć średnic. Pierwszy obraca się w przeciągu
dziesięciu, drugi w przeciągu dwudziestu jednej i pół godziny koło Marsa, tak
że kwadraty ich periodycznych obrotów mają się do siebie, jak sześciany ich
odległości od Marsa, z czego wnosić trzeba, że podlegają tym samym prawom
ciężkości jak inne ciała niebieskie.
Mowa o satelitach Marsa Fobos
(Phobos) i Dejmos, które zostały odkryte przez amerykańskiego astronoma-amatora
Asapha Halla w sierpniu 1877 roku.
Zapytujemy, skąd Jonathan Swift mógł dowiedzieć się o tych satelitach na
półtora wieku przed ich odkryciem? Z jakich zagadkowych źródeł zaczerpnął on te
dane? Niestety, do dziś dnia nie zdołaliśmy odpowiedzieć na te pytania.
Jednakże wszelkie dyskusje o „cudownym oświeceniu” brzmią bardzo niepoważnie.
Jakby to nie było, opis gigantycznego, dyskokształtnego aparatu latającego –
Laputy – i wzmianka o księżycach Marsa dają klucz do nowego odczytania
przesłania Swifta.
Wizja
Fridricha Candera
Zawarta w książce Swifta idea
użycia pola magnetycznego Ziemi do napędzania aparatów latających, otrzymała
nieoczekiwane przedłużenie w pracach jednego z pionierów techniki rakietowej,
radzieckiego uczonego i wizjonera Friedricha
Arturowicza Candera (1887-1933).
W
1910 roku inż. Cander sporządził elektrolot, który działał na zasadzie
wzajemnego działania na siebie ziemskiego przyciągania i prądu elektrycznego
przepuszczanego wokół aparatu, który w swej formie może być dyskokształtnym,
przypominającym „latający talerz”. Jeżeli w odpowiednich miejscach zrobić
specjalne ekrany magnetyczne, to siła Ampere’a będzie działać do góry i nieco
na boki, i aparatem można będzie latać na koszt energii ziemskiego pola
magnetycznego. Ale awiacja poszła inna drogą bez względu na to, że w ciągu
roku, w 1911 roku, odkryto zjawisko nadprzewodnictwa, dzięki któremu prąd
elektryczny może płynąć wokół bez strat. Wreszcie specjaliści postanowili
sprawdzić, czy rzeczywiście możliwa jest latająca wyspa Laputa Swifta.
Obliczyli, że jeżeli lapucką wyspę otoczyć nadprzewodnikiem, w którym bez strat
płynie prąd elektryczny, to przy współdziałaniu ziemskiego pola magnetycznego,
wyspa mogłaby latać, dokładnie tak, jak zostało to pisane.
A tak komentuje pracę Candera
pracownik Centralnego Instytutu Budowy Silników Lotniczych – Andriej Złobin:
Nie
ma tam niczego przeciwnego kanonom fizyki i możliwości istnienia aparatów
latających z napędem elektromagnetycznym. Uwiarygodniając tą ideę, Cander pisał
w 1930 roku tak:
„…przecinając z wielką prędkością strumień
magnetyczny można, przepuszczając prąd elektryczny przez przewodnik i zamykając
go w obrębie statku kosmicznego, otrzymać siłę działającą na tenże przewodnik w
dowolnym kierunku. Można to wykorzystać do zmiany kierunku ruchu statku, do
podniesienia się z powierzchni małej planety, szczególnie jeżeli przy pomocy
niskich temperatur da się wykorzystać zjawisko nadprzewodnictwa metali.”
Potencjalne
możliwości aparatów o napędzie
elektromagnetycznym są wstrząsające. One mogłyby ostro, pod katem prostym,
wykonywać zwroty, albo zatrzymać się w miejscu (bez drogi hamowania – przyp.
tłum.) Jak UFO. A to dlatego, że siła ta będzie działała na każdą cząstkę
konstrukcji pojazdu. Reakcja jest natychmiastowa.
Elektrolot
nad tajgą tunguską?
Rozpatrując doniesienie Candera
w kontekście Tunguskiej Katastrofy w 1908 roku, Złobin dochodzi do
następującego wniosku:
Ciekawym
jest to, że przy takim stanie rzeczy, Tunguskie Zjawisko staje w nieco
niezwykłym świetle – jako eksperymentalne potwierdzenie idei wskazanej jeszcze
w latach 30. przez F. A. Candera.
Mowa
o tym, że Tunguskie Ciało Kosmiczne mogło być właśnie sztucznym urządzeniem
elektromagnetycznym.
Być może, TCK było sztucznym "urządzeniem elektromagnetycznym"
Złobin zakłada, że wydarzenia z
1908 roku wywarły wpływ na badania Candera. Właśnie w 1908 roku Cander
opublikował swoją pierwszą pracę poświeconą podróżom międzyplanetarnym.
Wiadomo, że właśnie na ten czas przypada maksimum jego działalności badawczej
jako meteorologa i astronoma. Dokładna znajomość wczesnych prac Candera,
pozostawia na czytelniku wrażenie jakiegoś niedopowiedzenia, by nie rzec –
tajemnicy. W czym zasadza się sens prac Candera jako meteorologa i astronoma?
Co pobudziło jego zainteresowania polem magnetycznym Ziemi, obserwowanie
obłoków w dzień, wieczorem i w nocy, fotografowanie ich i wreszcie – zmieniać
pogodę poprzez energiczne działanie ludzi? Jak obserwacje gwiaździstego nieba
stopniowo przeszły w tęsknotę za lotami kosmicznymi?
Złobin podkreśla, że Cander
będący romantykiem, marzycielem, jednocześnie był wysokiej klasy
praktykiem-profesjonalistą. Znakomita część jego idei znajdowała swe odbicie
nie tylko na papierze, ale miała także konkretne, techniczne przełożenie.
Wywał lasu w rejonie spadku TCK
Niestety, najgorsze w tym
wszystkim jest to, że znakomita część tych notatek jest zaszyfrowana przy użyciu
zapisu stenograficznego, opracowanego przez Franza Habbelsbergera w Niemczech w 1834 roku, który to system był
szeroko stosowany w XIX wieku w Austrii, Szwajcarii, Skandynawii i Rosji.
Przede wszystkim Cander zaznajomił się z tym systemem studiując w Wyższej
Królewskiej Uczelni Technicznej w Gdańsku. Z 7000 stron jego notatek lwia część
jest nierozszyfrowana i nieprzełożona, a niektóre strony zostały bezpowrotnie
utracone.
Moje
3 grosze
Kiedy wraz z dr Milošem Jesenským pracowaliśmy nad
książką „Wunderland: Pozaziemskie
technologie Trzeciej Rzeszy” (Ústi n./Labem 1998, Warszawa 2001), to naszą
uwagę przykuło to, że niemieckie dyskoplany mogły być – i zapewne były –
budowane w oparciu o dane uzyskane skądinąd, a zatem zebrane w trakcie
poszukiwań w Afryce, Ameryce Południowej czy Azji. Być może w czasie swych
studiów Canderowi udało się powiązać konstrukcje latające ze zjawiskiem
nadprzewodnictwa i co za tym idzie – uzyskanie silnych pól magnetycznych
niezbędnych do lotów atmosferycznych i pozaatmosferycznych. Zresztą podobne
idee głosił w latach 70. polski uczony i ufolog prof. dr inż. Jan Pająk, który nawet opracował teorię
maglolotu vel magnokraftu. Sądzę, że
idea ta ma swe wspólne źródło – daleką Przeszłość, kiedy ziemski magnetyzm
wykorzystywano w sposób całkowicie skomercjalizowany, o czym świadczą rozmaite
– i zupełnie niewytłumaczalne – anomalie, ścieżki czy nawet magistrale
magnetyczne, które można wykryć przy pomocy najzwyklejszego kompasu…
Niemcy próbowali powtórzyć
odkrycia naszych przodków, ale do tego była potrzebna zupełnie nowa fizyka,
której ich ograniczone faszystowskimi dogmatami umysły nie były w stanie pojąć.
To samo dotyczy także Rosjan, Amerykanów i innych, którzy próbowali wziąć ten
problem na klatę. Może to i lepiej, że nikomu to nie wyszło – ludzie dostaliby
do ręki kolejną broń, której nie zawahaliby się użyć przeciwko innym ludziom,
chociaż…
…niektóre dane wskazują na to,
że komuś się to udało – że wspomnę tylko dziwne opowieści o poligonie lotniczym
SS we Władysławowie – dowodzonym przez SS-Obergruppenführera und Generala der
Waffen-SS Emila (Otto) Mazuwa, gdzie
ponoć Niemcy pracowali nad latającymi spodkami. Ale może wcale nie chodzi tutaj
o spodki do latania, ale o pojazdy podróżujące w Czasie? To wcale nie jest
takie głupie, jakby się wydawało, bo obłędna ideologia głoszona przez Czarny Zakon
SS – a dokładniej SS-Reichsführera Heinricha
Himmlera – zakładała, że w głębinach Czasu znajduje się potężny naród
Ariów, który mógłby być pomocnym w wytępieniu Żydów, Słowian i innych
nieprzydatnych narodów świata.
Tylko pozostaje odpowiedzieć na
pytanie, dla kogo pracował poligon we Władysławowie? Gdzie był ośrodek, którego
produkty tam testowano? Podejrzewam, że w Gdańsku i/lub Gdyni. Tak czy inaczej,
ta tajemnica nadal pozostaje tajemnicą…
Tekst i ilustracje – „Tajny XX
wieka” nr 16/2014, ss. 20-21
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©
-------------
* - Autor jest członkiem
Inrterdyscyplinarnej Grupy Badawczej „Źródła Cywilizacji”.