wtorek, 23 grudnia 2014

SŁOŃCE NAD MORZEM CZARNYM (5)





Morze Czarne –Admirał Masorin

Po kwadransie manewrowania dobiliśmy do ciemnego okrętu. W dalszym ciągu nie widać było na nim śladu życia. Nie dobiegał od niego żaden odgłos nad wodą, pod wodą także, z tym, że słychać było szmery dobiegające od turbin i pomp świadczących o tym, że reaktor trakcyjny krążownika pracował na jałowym biegu. A chodziło nam głównie o wyłączenie tego urządzenia i zabezpieczenie przed możliwością wybuchu. Nie miałem pojęcia, jak to zrobimy, ale wiedziałem, że musimy to zrobić.

Dobiliśmy do burty krążownika. Gemma z wprawą starego żeglarza rzuciła odbijacze i sprawnie pokonała różnicę wysokości dzielącą pokłady, a następnie rzuciła cumy, które uwiązałem przy knagach. Gemma rzuciła z góry sztormtrap i po chwili całą czwórką stanęliśmy na pokładzie Admirała.
- Hej!!! Jest tam ktoś! – krzyknęła Gemma.
- Liudi!!! Au!!! – krzyknąłem po rosyjsku.
Odpowiedziała nam cisza.
Świecąc latarkami ruszyliśmy po pokładzie w kierunku pomostu bojowego. Okręt był ciemny i cichy, nigdzie nie było widać żywego ducha. Ale wszystkie włazy i drzwi były pootwierane na oścież. Szybko dotarliśmy do pomostu bojowego. Tutaj także było ciemno i cicho. Wszystkie wskaźniki były martwe, rączka telegrafu maszynowego stała na STOP. Przyjrzałem się dokładniej i zauważyłem, że ostatnią komendą wydaną było właśnie STOP. A zatem ktoś zatrzymał krążownik właśnie na tej pozycji… Ale kto? Gdzie była załoga?
- Ch… cholera jasna, jak na… na m… Mary Celeste – usłyszałem głos Naïs. Mimo tego, że była już cieplej ubrana szczękała zębami. 
- Aha – odpowiedziałem – tylko tam było tysiąc czterysta beczek czystego alkoholu, a tutaj…
- … mamy dwanaście pocisków z głowicami jądrowymi, reaktor i parę mniej wybuchowych zabawek – dokończyła Krystyna. – Kurde, co to za okręt? – czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Spójrzcie na te okrągłe klapy. To są pokrywy wyrzutni rakiet i to transkontynentalnych, a nie przeciwlotniczych…
- Mam deja vú – mruknąłem. Krystyna i Gemma skinęły głowami.
- Co? – zapytała Naïs – jakie deja vú?
- Już raz kiedyś coś takiego przeżyliśmy – powiedziała Gemma tonem wyjaśnienia.
- Gdzie?– brwi Naïs uniosły się niewiarygodnie wysoko w górę. – Tutaj?
- Nie, na USS Fairbanks – odparłem.
- To byliście wy??? – zdumienie Naïs sięgnęło zenitu.
- Tak, tylko nie chwal się tym zbytnio – Krystyna poklepała ją kordialnie po plecach. – I tak ci nikt nie uwierzy…

Pomost bojowy był martwy i cichy. Wszystkie strzałki i wskaźniki stały na zerze. Ekrany komputerów były ciemne.
- Nic tu po nas – Gemma wzruszyła ramionami i nerwowo ziewnęła. – Poszukamy załogi?
- Aha – zgodziłem się – ale najpierw…
Nie dokończyłem, bo naraz w kącie zapaliły się dwa zielone światła, jak dwoje oczu spoglądających na nas z uważną wściekłością. Skierowałem tam promień światła z mojej latarki. Padł on na panel z napisem Pitannie.
- Zasilanie – przetłumaczyłem.
I naraz czar prysnął. Wszystkie wskaźniki zajaśniały światłem, a wskazówki ustawiały się na roboczych pozycjach. Ekrany komputerów, dotychczas martwe rozjarzały się światłem i wyświetlały jakieś dane. Krążownik budził się do życia.
- Co się dzieje? – patrzeliśmy po sobie w niemym zdumieniu.
Naraz, w ułamku sekundy w moim mózgu narodził się straszny domysł. Chyba to samo błysnęło Krystynie, bo bez słowa rzuciliśmy się do okien i spojrzeliśmy w kierunku klap wyrzutni rakiet. Pierwsza para powoli otwierała się. Poczuliśmy lodowaty chłód.
- Tu gdzieś musi być centrala odpalania tych pocisków – rzekłem.
- Ale gdzie? – zapytała bezradnie Naïs.
- Pod nami, albo gdzieś w śródokręciu – wskazałem w kierunku rufy. – Tutaj są tylko mechanizmy monitorowania napędu i sterowania.

Centrala odpalania pocisków rakietowych znajdowała się dokładnie pod pomostem bojowym. Wbiegliśmy do niej. Niewielkie pomieszczenie w którym znajdowały się ekrany dwóch komputerów, pulpit z dwoma kluczami i czerwony guzik przykryty kopułką z pleksi. I to było wszystko.
- Trzeba to zatrzymać, wyjmij klucz – krzyknąłem do Krystyny i sam złapałem za pierwszy.
Szarpnąłem. Klucz ani drgnął, jakby był integralną częścią pulpitu…
- Cholera, wprowadzili kody odpalania – wycedziła przez zęby.
Podszedłem do ekranów. Wśród gąszczu danych poszukałem współrzędnych celu.
- Atis! – zawołałem przez radiotelefon – czy możesz mi powiedzieć, gdzie trafi pocisk, jak podam ci współrzędne celu?
- Oczywiście, skipper – usłyszałem w odpowiedzi wśród ulewy trzasków zakłóceń.
- OK., podaję: szerokość – dwadzieścia jeden stopni, zero-zero-zero-zero, długość – sto pięć stopni, czterdzieści cztery zero sześć…
- Moment… - chwila przerwy – no, już mam to jest okolica miasta Guijang w Guizhou, południowo-wschodnie Chiny.
- To bez sensu… - mruknąłem.
- Daniel!!! – usłyszałem przerażony głos Krystyny – patrz!
Spojrzałem. Obydwa klucze przekręciły się w swych gniazdach do oporu, a jednocześnie opadła kopułka z pleksi i czerwony guzik rozjarzył się złowróżbną czerwienią.
- Mother of God! – jęknęła za mną Naïs.
Na ekranie komputera wyświetlił się jakiś komunikat, którego nie zdążyłem odczytać, a następnie wyświetliły się cyfry: dziesięć, dziewięć, osiem…
- Odlicza wstecznie do odpalenia – spokojnie stwierdziła Gemma.
Poczułem znajomy ból pod mostkiem. Odliczanie trwało i nic nie mogliśmy zrobić, by temu zapobiec. Byliśmy bezwolnymi świadkami gotującego się dramatu. Trzy, dwa jeden, zero…

Guzik zapadł się w pulpicie i zgasł. Stało się…
Usłyszeliśmy stłumione ale potężne „uuufff…!!!”, krążownik drgnął, kiedy ładunek gazowy wyrzucił długi pocisk z rury wyrzutni. W sekundę później oślepił nas potężny błysk i ryk odpalanego silnika rakietowego nakrył nas, jak grom. Rakieta plunęła strumieniem ognia i uniosła się ku górze, a następnie skierowała się do zenitu…
Tknęła mnie pewna myśl.
- Atis! – zawołałem – a czy nie są to czasem współrzędne astronomiczne? Rektascensja i deklinacja?
- Bardzo możliwe – usłyszałem w odpowiedzi – czy przy tych dwudziestu jeden stopniach jest plus czy minus?
Spojrzałem na monitor.
- Plus – odparłem – to znaczy, że cel znajduje się gdzieś nad nami, lub…
- To są współrzędne mgławicy Eskimos w Bliźniętach.
- Zobacz, jakie satelity są w pobliżu tego punktu – krzyknąłem, bo tknęło mnie paskudne przeczucie.
- Już sprawdzam – głos Atis brzmiał spokojnie i ten spokój mi się udzielił – mam, w odległości pięciuset kilometrów znajdują się orbity pięciu satelitów: stara rosyjska Mołnia, amerykańskie – NOAA 12, Iridium 2 i Iridium 48 oraz najbliżej miejsca eksplozji  EST.
- Co??? – krzyknęliśmy unisono.
- EST – czyli Eddington Space Telescope – głos Atis brzmiał spokojnie i rzeczowo.
- Rany Boskie! – powiedziała Krystyna i zapadła martwa cisza.
Celem był teleskop kosmiczny Eddingtona, ale komu on przeszkadzał?
- Druga rakieta przygotowuje się do odpalenia – usłyszałem głos Gemmy.
- Ktoś chce mieć absolutną pewność, że EST zostanie zniszczony… - powiedziałem.



CDN.