piątek, 30 stycznia 2015

I powróci Godzilla... (1)


I POWRÓCI GODZILLA…


Daniel Laskowski


I

Powracałem powoli z czarnej bezdni ciężkiego snu. Najpierw słuch zarejestrował pisk aparatury. A potem otworzyłem oczy.

I natychmiast zamknąłem porażone jaskrawym blaskiem. Potem otworzyłem tylko jedno oko, i to powoli, szpareczką, by nie porazić źrenicy. Po minucie oczy przyzwyczaiły się do światła i mogłem je otworzyć i rozejrzeć się dookoła. Leżałem na szpitalnym łóżku, obok mnie popiskiwał kardiomonitor i jakaś inna szpitalna aparatura. Usiłowałem podnieść głowę, ale przyszło mi to z trudem, byłem słaby jak niemowlak. Z trudem rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale poza białym parawanem nie zauważyłem niczego innego.
Przecież jeszcze nie umarłem? – przemknęło mi ospale przez mózg.
Było oczywiste, że leżałem w jakimś szpitalu, ale dlaczego? Tego nie mogłem sobie przypomnieć. Coś musiało się stać, bo się w nim znalazłem, ale co? Usiłowałem się skoncentrować na tym, co zdarzyło się przed czernią snu, ale nie mogłem. Poczułem tępy ból głowy i położyłem ją z powrotem na poduszkę. Czarna bezdeń wchłonęła mnie z powrotem w swej ciepłe objęcia. Ból ulotnił się i zasnąłem.

Obudziłem się nagle, tym razem już normalnie, bez sensacji. Obudziło mnie ukłucie i ból w kończynach. Otworzyłem oczy i ujrzałem dwoje ludzi w bieli. Parawan zniknął. Byłem w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Jasne światło płynęło z sufitu, gdzie świeciły silne jarzeniówki. Przeniosłem wzrok na dwoje ludzi stojących w nogach mego łóżka. Kobieta i mężczyzna w białych fartuchach i maskach na twarzach. Mimo masek na twarzach można było zobaczyć ich czarne, skośne oczy i charakterystycznie żółtą cerę dalekowschodnich Azjatów.
- Gdzie ja jestem? – zapytałem odruchowo po polsku – where am I? – powtórzyłem po angielsku mając nadzieję, że zrozumieją.
- Witamy – odpowiedział mężczyzna – jest pan w szpitalu. Ma pan odmrożenia drugiego stopnia.
Jego angielszczyzna była bez zarzutu.
- Konichi-wa – powiedziałem. Uśmiechnęli się.
- Konichi-wa. To jest doktor Yunji Okimayo, a ja jestem Sima Azumi. Kim pan jest? – zapytała kobieta trzymająca w dłoniach clipboard i długopis.

Odetchnąłem z ulgą. Japończycy. Zastanowiłem się na moment. Na szczęście nie miałem aż tak wielkich luk w pamięci.
- Nazywam się Daniel Laskowski – odpowiedziałem – Polak. Jak się tutaj znalazłem?
- Nie pamięta pan? – zapytał mężczyzna.
- Nie, doktorze. Jak się tutaj znalazłem?
- Podjęliśmy pana z dryfującej kry. Pana i jeszcze jedną osobę. Zaraz tu przyjdzie.
- Kto to?
- Ta osoba podaje się za Krystynę Zalewską – wymówił to z trudem, co było oczywiste, bowiem w języku japońskim nie ma litery „l” – też z Polski. Teraz może sobie pan przypomni coś więcej?
- Czy pani Zalewska pamięta to, co się z nami stało? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Uśmiechnął się uprzejmie. Miałem dość tych chińskich grzeczności.
- Ona pamięta, ale chodzi o to, czy pan pamięta – odpowiedział z niezmąconym spokojem medytującego Buddy – leżał pan dwie doby na gołym lodzie. Nieprzytomny. Gdyby nie pańska towarzyszka, to byłoby już po panu – wyjaśnił uprzejmym tonem.
Zrobiło mi się zimno. Dwie doby! Dwie doby upłynęły od katastrofy, w której wzięliśmy udział. Jakaś klapka odemknęła mi się w mózgu.
- Doktorze, jak długo…?
- Tu jest pan piąty dzień.
A zatem tydzień temu. Poczułem nagły ciężar na sercu.
- A co z resztą?
- Niech się pan nie martwi – Japonka uśmiechnęła się swymi aksamitnymi oczami – wyratowali ich Rosjanie z lodołamacza Arktyka. Są teraz w szpitalu w Poliarnym.
Oddycham z ulgą. A zatem przynajmniej ta wyprawa skończyła się pomyślnie. Nikt nie zginął…

Zadzwonił telefon. Doktor szybko wymienił kilka zdań po japońsku i odłożył słuchawkę.
- Zaraz przyjdzie tutaj nasz szef, komandor Sato, który chciałby z panem porozmawiać, o ile czuje się pan na siłach.
- OK., czuję się – potwierdziłem.
Po kilku minutach drzwi się otworzyły i wszedł niski, krępy Japończyk w wieku może pięćdziesięciu pięciu lat. Miał na sobie zielonkawy mundur z dystynkcjami komandora. Nad lewą kieszenią plakietka z nazwiskiem SATO, a na rękawie dziwny emblemat, na który początkowo nie zwróciłem uwagi. Wymieniliśmy powitalne grzeczności. Komandor podsunął sobie krzesło i usiadł. Pozostali także usiedli. Szykowała się dłuższa rozmowa.

- Teraz przypomina pan coś sobie? – Okimayo powtórzył pytanie sprzed kilku minut.
Skinąłem głową.
- Może pan opowie, co się właściwie stało i jak się tu znaleźliście? – rzekł Sato.
- To miała być powtórka z wyprawy sterowca Italia i LZ-127. Chcieliśmy powtórzyć ich trasę lecąc repliką sterowca typu Italia w kierunku Bieguna Północnego. No i oczywiście na poszukiwania legendarnych wysp Arktyki, na które wyprawili się Niemcy i Rosjanie w 1931 roku sterowcem LZ-127.
- Nie znam tej sprawy – Okimayo spojrzał na mnie ze zdumieniem – może coś więcej o niej?
- Oczywiście, doktorze. Była to naprawdę doskonale zorganizowana wyprawa statkiem powietrznym o długości 237 metrów, szerokości 30 i wysokości 34 metrów. Ogólna pojemność wszystkich balonetów sterowca wynosiła 105.000 m3, zaś pięć silników o mocy 2.650 KM nadawały masie własnej LZ-127 wynoszącej 62 tony plus 23 tony payloadu prędkość 128 km/h. Praktyczny zasięg tego statku powietrznego wynosił 11.250 km. Najpierw pokonano trasę Berlin – Szczecin – Kołobrzeg – Visby – Helsinki – Leningrad (dzisiaj Sankt Petersburg) - gdzie na pokład dokooptowano ekipę radzieckich uczonych, którzy potem polecieli dalej do Wysp Nowosyberyjskich. Chodziło o konkretne rozstrzygnięcie kwestii istnienia Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa, następnie statek powietrzny skierowano na Tajmyr i z powrotem do Berlina. W ciągu 110 godzin LZ-127 pokonał odległość 13.200 km. Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa nie znaleziono. Pozostały one jedynie na kartach powieści Leonida Płatowa „Archipelag Znikających Wysp” i „Kraina Siedmiu Traw”...
- Przepraszam, kogo? – Sato spojrzał na mnie ze zdumieniem.
- Radzieckiego pisarza-fantasty, który pisał ten powieści w latach 20. i 30. ubiegłego wieku – wyjaśniłem komandorowi.
- Aha, rozumiem – rzekł tamten – i co dalej?
- Ta wyprawa, to był pełny tryumf ludzkiej nowoczesności myślenia i techniki! W ciągu czterech i pół dnia z pokładu sterowca zbadano tak wielką przestrzeń, którą z lodołamaczy badano by co najmniej przez trzy lata! Ale jeszcze wcześniej – o czym już chyba wszyscy wiecie, bo w dniu 15 kwietnia 1928 roku, w Arktykę startuje wyprawa sterowca Italia, dowodzona przez generała Umberto Nobilego. Italia, to również statek powietrzny o kubaturze 19.000 m3, długości 115 m, szerokości 18,5 m i wysokości 38 m. Trzy silniki o mocy 720 KM nadawały jej 40-tonowej masie prędkość 120 km/h. Statek powietrzny wzleciał w niebo w Mediolanie, o godzinie 02:00 i skierował się na Triest, gdzie skręcił na północ kierując się do Oslo, skąd miał polecieć dalej do Vadsø nad fiordem Varanger, a dalej do King’s Bay, skąd miał się zacząć atak na Biegun. Niestety – na trasie sterowiec wpadł w silną burzę, która zagnała go nad Węgrami i Słowacją nad Karpaty, potem Polskę i finalnie wylądował w miejscowości Jezierzyce koło Słupska w Polsce, gdzie przez dwa tygodnie dokonywano niezbędnych napraw. Ponoć hangar dla Italii stał tam jeszcze po II Wojnie Światowej – jak podaje nasza pisarka Stefania Sempołowska w książce „Na ratunek”.
- Też tego nie czytaliśmy – rzekł Sato budząc ogólną wesołość. – I co dalej?
- A dalej było to, że Italia osiągnęła Biegun Północny, ale w drodze powrotnej uległa katastrofie. Generał Nobile przeżył katastrofę, ale spędził na lodach prawdziwą polarną Odyseję. Na pomoc z Norwegii wyruszył słynny badacz polarny, pogromca Bieguna Południowego - Roald Amundsen. Poleciał on potężnym hydroplanem Latham 20 z Tromsø do King’s Bay, w czerwcu 1928 roku. Leciał tam koordynować operację poszukiwawczo-ratowniczą, która zgromadziła 16 statków, kilkadziesiąt samolotów i 1.500 ludzi różnych narodowości. By zapanować nad tym żywiołem trzeba było silnej i doświadczonej ręki i chłodnego, kalkulującego umysłu. Tylko Amundsen mógł podołać temu zadaniu. I nie dokonał tego, bowiem ostatni raz widziano go z pięcioma towarzyszami – francuskimi lotnikami – jak odleciał z Tromsø. W godzinę po starcie Amundsen pytał przez radio o stan lodów na północ od Wyspy Niedźwiedziej. Potem jakiś statek odebrał bardzo słabe sygnały SOS, ale nie mógł ustalić, skąd pochodziły. A potem w eterze zapanowała cisza i nikt nigdy więcej nie zobaczył Amundsena i jego towarzyszy – jak podają to Alina i Czesław Centkiewiczowie oraz František Běhounek, – notabene, jeden z uczestników wyprawy Nobilego. Rozbitków z Italii uratował w końcu radziecki lodołamacz, weteran polarnych akcji ratunkowych, SS Krasin. Jesienią 1929 roku, w okolicach Wyspy Niedźwiedziej wyłowiono dodatkowy zbiornik paliwa z napisem Latham 20, zaś nieco później jeden z pływaków hydroplanu z takimż napisem. Uznano to za dowód, że Amundsen i jego ludzie zginęli w katastrofie lotniczej pomiędzy Wyspą Niedźwiedzią a Spitzbergenem, ale czy na pewno?...

Zapadło milczenie.
- Znam Centkiewiczów, a przynajmniej ich prace – rzekł Sato. – Byłem kiedyś na naszej stacji antarktycznej Syowa, a oni w Oazis w Oazie Bungera… Stare dzieje.
- Niesamowite – szepnąłem. – Ale, ale – co z panią Zalewską? Gdzie ona jest?
- Proszę się nie martwić, zaraz przyjdzie, zmieniają jej opatrunki. Z nią już jest wszystko w porządku. Miała kilka odmrożeń, ale już się goją. Z panem było gorzej. Wróćmy jednak do ostatnich wydarzeń, w których brał pan udział.
- Jeszcze jedno: proszę mi powiedzieć, gdzie ja właściwie jestem?
Sato lekko uniósł brwi, co jak na Japończyka było oznaką niebotycznego zdumienia. Zapytał o coś lekarza oraz jego asystentkę i po chwili odezwał się w te słowa:

- Proszę nam wybaczyć, ehem… to foux pas z naszej strony. Znajdujecie się państwo na pokładzie RV Kaio Maru 22 w rejsie po Morzu Beauforta. 

CDN.