Daniel Laskowski
I
Powracałem powoli
z czarnej bezdni ciężkiego snu. Najpierw słuch zarejestrował pisk aparatury. A
potem otworzyłem oczy.
I natychmiast
zamknąłem porażone jaskrawym blaskiem. Potem otworzyłem tylko jedno oko, i to
powoli, szpareczką, by nie porazić źrenicy. Po minucie oczy przyzwyczaiły się
do światła i mogłem je otworzyć i rozejrzeć się dookoła. Leżałem na szpitalnym
łóżku, obok mnie popiskiwał kardiomonitor i jakaś inna szpitalna aparatura.
Usiłowałem podnieść głowę, ale przyszło mi to z trudem, byłem słaby jak
niemowlak. Z trudem rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale poza białym parawanem
nie zauważyłem niczego innego.
Przecież jeszcze
nie umarłem? – przemknęło mi ospale przez mózg.
Było oczywiste,
że leżałem w jakimś szpitalu, ale dlaczego? Tego nie mogłem sobie przypomnieć.
Coś musiało się stać, bo się w nim znalazłem, ale co? Usiłowałem się
skoncentrować na tym, co zdarzyło się przed czernią snu, ale nie mogłem.
Poczułem tępy ból głowy i położyłem ją z powrotem na poduszkę. Czarna bezdeń
wchłonęła mnie z powrotem w swej ciepłe objęcia. Ból ulotnił się i zasnąłem.
Obudziłem się
nagle, tym razem już normalnie, bez sensacji. Obudziło mnie ukłucie i ból w
kończynach. Otworzyłem oczy i ujrzałem dwoje ludzi w bieli. Parawan zniknął.
Byłem w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Jasne światło płynęło z sufitu, gdzie
świeciły silne jarzeniówki. Przeniosłem wzrok na dwoje ludzi stojących w nogach
mego łóżka. Kobieta i mężczyzna w białych fartuchach i maskach na twarzach.
Mimo masek na twarzach można było zobaczyć ich czarne, skośne oczy i
charakterystycznie żółtą cerę dalekowschodnich Azjatów.
- Gdzie ja
jestem? – zapytałem odruchowo po polsku – where
am I? – powtórzyłem po angielsku mając nadzieję, że zrozumieją.
- Witamy –
odpowiedział mężczyzna – jest pan w szpitalu. Ma pan odmrożenia drugiego
stopnia.
Jego
angielszczyzna była bez zarzutu.
- Konichi-wa – powiedziałem. Uśmiechnęli
się.
- Konichi-wa. To jest doktor Yunji
Okimayo, a ja jestem Sima Azumi. Kim pan jest? – zapytała kobieta trzymająca w
dłoniach clipboard i długopis.
Odetchnąłem z
ulgą. Japończycy. Zastanowiłem się na moment. Na szczęście nie miałem aż tak
wielkich luk w pamięci.
- Nazywam się
Daniel Laskowski – odpowiedziałem – Polak. Jak się tutaj znalazłem?
- Nie pamięta
pan? – zapytał mężczyzna.
- Nie, doktorze.
Jak się tutaj znalazłem?
- Podjęliśmy pana
z dryfującej kry. Pana i jeszcze jedną osobę. Zaraz tu przyjdzie.
- Kto to?
- Ta osoba podaje
się za Krystynę Zalewską – wymówił to z trudem, co było oczywiste, bowiem w
języku japońskim nie ma litery „l” – też z Polski. Teraz może sobie pan
przypomni coś więcej?
- Czy pani
Zalewska pamięta to, co się z nami stało? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
Uśmiechnął się
uprzejmie. Miałem dość tych chińskich grzeczności.
- Ona pamięta,
ale chodzi o to, czy pan pamięta – odpowiedział z niezmąconym spokojem
medytującego Buddy – leżał pan dwie doby na gołym lodzie. Nieprzytomny. Gdyby
nie pańska towarzyszka, to byłoby już po panu – wyjaśnił uprzejmym tonem.
Zrobiło mi się
zimno. Dwie doby! Dwie doby upłynęły od katastrofy, w której wzięliśmy udział.
Jakaś klapka odemknęła mi się w mózgu.
- Doktorze, jak
długo…?
- Tu jest pan
piąty dzień.
A zatem tydzień
temu. Poczułem nagły ciężar na sercu.
- A co z resztą?
- Niech się pan
nie martwi – Japonka uśmiechnęła się swymi aksamitnymi oczami – wyratowali ich
Rosjanie z lodołamacza Arktyka. Są
teraz w szpitalu w Poliarnym.
Oddycham z ulgą.
A zatem przynajmniej ta wyprawa skończyła się pomyślnie. Nikt nie zginął…
Zadzwonił
telefon. Doktor szybko wymienił kilka zdań po japońsku i odłożył słuchawkę.
- Zaraz przyjdzie
tutaj nasz szef, komandor Sato, który chciałby z panem porozmawiać, o ile czuje
się pan na siłach.
- OK., czuję się
– potwierdziłem.
Po kilku minutach
drzwi się otworzyły i wszedł niski, krępy Japończyk w wieku może pięćdziesięciu
pięciu lat. Miał na sobie zielonkawy mundur z dystynkcjami komandora. Nad lewą
kieszenią plakietka z nazwiskiem SATO, a na rękawie dziwny emblemat, na który
początkowo nie zwróciłem uwagi. Wymieniliśmy powitalne grzeczności. Komandor
podsunął sobie krzesło i usiadł. Pozostali także usiedli. Szykowała się dłuższa
rozmowa.
- Teraz
przypomina pan coś sobie? – Okimayo powtórzył pytanie sprzed kilku minut.
Skinąłem głową.
- Może pan
opowie, co się właściwie stało i jak się tu znaleźliście? – rzekł Sato.
- To miała być
powtórka z wyprawy sterowca Italia i LZ-127. Chcieliśmy powtórzyć ich trasę
lecąc repliką sterowca typu Italia w kierunku Bieguna Północnego. No i
oczywiście na poszukiwania legendarnych wysp Arktyki, na które wyprawili się
Niemcy i Rosjanie w 1931 roku sterowcem LZ-127.
- Nie znam tej
sprawy – Okimayo spojrzał na mnie ze zdumieniem – może coś więcej o niej?
- Oczywiście,
doktorze. Była to naprawdę doskonale zorganizowana wyprawa statkiem powietrznym
o długości 237 metrów, szerokości 30 i wysokości 34 metrów. Ogólna pojemność
wszystkich balonetów sterowca wynosiła 105.000 m3, zaś pięć silników o mocy
2.650 KM nadawały masie własnej LZ-127
wynoszącej 62 tony plus 23 tony payloadu prędkość 128 km/h. Praktyczny zasięg
tego statku powietrznego wynosił 11.250 km. Najpierw pokonano trasę Berlin –
Szczecin – Kołobrzeg – Visby – Helsinki – Leningrad (dzisiaj Sankt Petersburg)
- gdzie na pokład dokooptowano ekipę radzieckich uczonych, którzy potem
polecieli dalej do Wysp Nowosyberyjskich. Chodziło o konkretne rozstrzygnięcie
kwestii istnienia Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa, następnie statek
powietrzny skierowano na Tajmyr i z powrotem do Berlina. W ciągu 110 godzin
LZ-127 pokonał odległość 13.200 km. Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa nie
znaleziono. Pozostały one jedynie na kartach powieści Leonida Płatowa
„Archipelag Znikających Wysp” i „Kraina Siedmiu Traw”...
- Przepraszam,
kogo? – Sato spojrzał na mnie ze zdumieniem.
- Radzieckiego
pisarza-fantasty, który pisał ten powieści w latach 20. i 30. ubiegłego wieku –
wyjaśniłem komandorowi.
- Aha, rozumiem –
rzekł tamten – i co dalej?
- Ta wyprawa, to
był pełny tryumf ludzkiej nowoczesności myślenia i techniki! W ciągu czterech i
pół dnia z pokładu sterowca zbadano tak wielką przestrzeń, którą z lodołamaczy
badano by co najmniej przez trzy lata! Ale jeszcze wcześniej – o czym już chyba
wszyscy wiecie, bo w dniu 15 kwietnia 1928 roku, w Arktykę startuje wyprawa
sterowca Italia, dowodzona przez
generała Umberto Nobilego. Italia, to
również statek powietrzny o kubaturze 19.000 m3, długości 115 m,
szerokości 18,5 m i wysokości 38 m. Trzy silniki o mocy 720 KM nadawały jej
40-tonowej masie prędkość 120 km/h. Statek powietrzny wzleciał w niebo w
Mediolanie, o godzinie 02:00 i skierował się na Triest, gdzie skręcił na północ
kierując się do Oslo, skąd miał polecieć dalej do Vadsø nad fiordem Varanger, a
dalej do King’s Bay, skąd miał się zacząć atak na Biegun. Niestety – na trasie
sterowiec wpadł w silną burzę, która zagnała go nad Węgrami i Słowacją nad
Karpaty, potem Polskę i finalnie wylądował w miejscowości Jezierzyce koło
Słupska w Polsce, gdzie przez dwa tygodnie dokonywano niezbędnych napraw. Ponoć
hangar dla Italii stał tam jeszcze po II Wojnie Światowej – jak podaje nasza
pisarka Stefania Sempołowska w książce „Na ratunek”.
- Też tego nie
czytaliśmy – rzekł Sato budząc ogólną wesołość. – I co dalej?
- A dalej było
to, że Italia osiągnęła Biegun
Północny, ale w drodze powrotnej uległa katastrofie. Generał Nobile przeżył
katastrofę, ale spędził na lodach prawdziwą polarną Odyseję. Na pomoc z
Norwegii wyruszył słynny badacz polarny, pogromca Bieguna Południowego - Roald
Amundsen. Poleciał on potężnym hydroplanem Latham
20 z Tromsø do King’s Bay, w czerwcu 1928 roku. Leciał tam koordynować
operację poszukiwawczo-ratowniczą, która zgromadziła 16 statków, kilkadziesiąt
samolotów i 1.500 ludzi różnych narodowości. By zapanować nad tym żywiołem
trzeba było silnej i doświadczonej ręki i chłodnego, kalkulującego umysłu.
Tylko Amundsen mógł podołać temu zadaniu. I nie dokonał tego, bowiem ostatni
raz widziano go z pięcioma towarzyszami – francuskimi lotnikami – jak odleciał
z Tromsø. W godzinę po starcie Amundsen pytał przez radio o stan lodów na
północ od Wyspy Niedźwiedziej. Potem jakiś statek odebrał bardzo słabe sygnały
SOS, ale nie mógł ustalić, skąd pochodziły. A potem w eterze zapanowała cisza i
nikt nigdy więcej nie zobaczył Amundsena i jego towarzyszy – jak podają to
Alina i Czesław Centkiewiczowie oraz František Běhounek, – notabene, jeden z
uczestników wyprawy Nobilego. Rozbitków z Italii uratował w końcu radziecki
lodołamacz, weteran polarnych akcji ratunkowych, SS Krasin. Jesienią 1929 roku, w okolicach Wyspy Niedźwiedziej
wyłowiono dodatkowy zbiornik paliwa z napisem Latham 20, zaś nieco później jeden z pływaków hydroplanu z takimż
napisem. Uznano to za dowód, że Amundsen i jego ludzie zginęli w katastrofie
lotniczej pomiędzy Wyspą Niedźwiedzią a Spitzbergenem, ale czy na pewno?...
Zapadło
milczenie.
- Znam
Centkiewiczów, a przynajmniej ich prace – rzekł Sato. – Byłem kiedyś na naszej
stacji antarktycznej Syowa, a oni w Oazis w Oazie Bungera… Stare dzieje.
- Niesamowite –
szepnąłem. – Ale, ale – co z panią Zalewską? Gdzie ona jest?
- Proszę się nie
martwić, zaraz przyjdzie, zmieniają jej opatrunki. Z nią już jest wszystko w
porządku. Miała kilka odmrożeń, ale już się goją. Z panem było gorzej. Wróćmy
jednak do ostatnich wydarzeń, w których brał pan udział.
- Jeszcze jedno:
proszę mi powiedzieć, gdzie ja właściwie jestem?
Sato lekko uniósł
brwi, co jak na Japończyka było oznaką niebotycznego zdumienia. Zapytał o coś
lekarza oraz jego asystentkę i po chwili odezwał się w te słowa:
- Proszę nam
wybaczyć, ehem… to foux pas z naszej
strony. Znajdujecie się państwo na pokładzie RV Kaio Maru 22 w rejsie po Morzu Beauforta.
CDN.
CDN.