Powered By Blogger

piątek, 30 sierpnia 2024

Kolejny PSI przypadek z Tribeča...

 


Tę relację zapodał mi Pan František Kovár. Jest to opowieść kobiety, która w masywie Tribecza przeżyła niesamowitą przygodę, a którą można podciągnąć pod fenomeny ψ. A oto ta relacja:

 

Lubiłam chodzić samotnie do lasu, szczególnie dla relaksu psychicznego. Tak też wyszłam pewnego niedzielnego popołudnia. To było cudowne lato, śpiew ptaków w lesie, szum wiatru w koronach drzew, w trawie... dosłownie idylla. W jednym miejscu, gdzie krzyżują się leśne drogi (znam to nawet z zamkniętymi oczami), pochyliłam się do ziemi - moją uwagę przykuł dziwny kamień. Kiedy wstałam i rozejrzałam się, nie poznałam lasu - drogi „zniknęły”, wszędzie była zupełna cisza, ptaki nie śpiewały, nie poruszał się ani jeden liść na drzewie – absolutnie żadnego wiatru. Poczułam lekkie ochłodzenie, a błękitne wcześniej niebo pozostały szare. Najbardziej zaskoczyły mnie drzewa - nagle „wyrosły” w jednym rzędzie za sobą. Telefon komórkowy - chwilę przed tym, jak zadzwoniłam do domu, że jestem już w lesie, miał czarny wyświetlacz - nie dało się go włączyć, mimo że bateria była pełna. Najbardziej przerażała mnie cisza i mrok...

Na początku się bałam, byłam naprawdę totalnie zdezorientowana. Przeszłam przez „nieznany” las, dosłownie za nosem. Szłam dłuższą chwilę, nie wiedząc gdzie jestem. Myślałam – módl się – z moim mężem w domu była trójka małych dzieci. Myślę, że to dzięki modlitwie (nie była to „oficjalna”, ale moja własna) mój strach stopniowo ustępował. Nie mam pojęcia, jak długo tak błąkałam się po lesie. Jednak nagle zauważyłam, że liście na drzewach i trawie zaczynają się „poruszać”, las się zmienia, słyszę ptaki i las też się zmienił...

Po kilku krokach doszłam do lasu na ścieżkę i poszłam nią. Doszłam nią do asfaltowej drogi w lesie, która również prowadziła do Žikavy. W zasadzie nie byłam zbyt daleko, jakbym po prostu „kręciła się” w określonej przestrzeni. Następnie mój telefon komórkowy zaświecił się informacją o nieodebranych połączeniach. Całkowity czas jaki spędziłem w lesie to około 6-7 godzin.

 

Takie przygody ludzie przeżywają nie tylko w masywie Tribecza. Sam kilka razy miałem podobne w Beskidach, Tatrach czy nawet w masywach leśnych Borów Stobrawskich. A przecież znam te lasy jak własną kieszeń. Zawsze było tak samo: nagła utrata orientacji w terenie, zmiana wyglądu lasu, cisza lub mylące odgłosy, czasami mgła lub opary pojawiające się znikąd… Trwało to zazwyczaj kilka czy kilkanaście minut, potem wszystko wracało do normy: drzewa stawały się „normalne”, mgła znikała, słońce świeciło nad głową.

To wszystko wskazuje na to, jak mało wiemy o lesie i jak las działa na nas. Dopiero od niedawna wiemy, że wszystkie leśne organizmy są ze sobą powiązane siecią „leśnego Internetu”, która w jakiś sposób oddziałuje również na nas. Mało tego – w niektórych wizjach widzimy przeszłość danego drzewostanu, a zatem w lesie cofamy się w Czasie…

Zastanawia mnie to, czy w lesie może dojść do przemieszczeń w Czasie, i to w drugą stronę. Wszak ni stąd ni zowąd pojawiają się gatunki roślin i zwierząt, które już dawno pożegnaliśmy uznając je za wymarłe. A jednak nie… i jak dotąd nikt nie wie, jakie zjawisko za tym stoi. Czy jest to rodzaj jakiegoś oddziaływania na mózg człowieka ze strony lasu jako całości? Tego nie wiem, ale należy się spodziewać, że tak.


Komentarz Autora

 

Komentarz do mojego tekstu o Tribeczu… Niech tam każdy wierzy w co chce, szliśmy do Czarnego Hradu ze Zlatna, ale tak cichego lasu jeszcze nigdy nie napotkałam, po prostu ani ptaki nie śpiewały, ani sarny, żadna gałąź nie trzasnęła, po prostu nic i tylko martwe owady (jelonki) i jakieś dwa ptaki znaleźliśmy i do tego było dziwnie cicho.

Absolutnej ciszy doświadczyłem na zamku Szaszow i w jego okolicy. Nie można było niczego usłyszeć, panowała grobowa cisza. Normalnie można tam usłyszeć hałas z autostrady R1 i nawet tego nie słyszałem, podobnie jak głosów z wioski też nie było słychać. Kiedy potem szliśmy na dół od zamku, cisza ustąpiła i można było słyszeć głosy lasu i okolicy oraz także odgłosy ze wsi.

Ta cisza przypominała mi moją wizytę w studiu radiowym, kiedy znajdowałem się w kabinie dźwiękoszczelnej, gdzie też było absolutnie cicho, a nasze głosy brzmiały zupełnie nienaturalnie.

 

Opracował - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz

 

 

wtorek, 27 sierpnia 2024

CE4 w Danii: Wczesne porwanie?

 


Albert Rosales

 

Miejsce: niedaleko Århus, Dania

Data: 1878

Godzina: wieczór

Opis incydentu:

2-letni chłopiec zniknął, gdy był sam w domu ze swoją 8-letnią siostrą w pobliżu tej miejscowości. Chłopiec zasnął na krześle w salonie, a siostra wyszła z domu na chwilę, aby zebrać jagody w pobliżu. Kiedy wróciła, nie było po nim śladu. Pamiętała, że ​​zamknęła drzwi, a jej brat nie powinien był wyjść sam, a ona nie widziała nikogo w okolicy, gdy była na zewnątrz.

Kiedy matka wróciła do domu później tego dnia, córka płakała i była bardzo zdenerwowana, opowiadając jej, co się stało. Niedługo potem ojciec również wrócił do domu i dowiedziawszy się, co się wydarzyło, chodził od drzwi do drzwi sąsiadów, aby dowiedzieć się, czy ktoś coś wie. Ale nikt nie widział ani dziecka, ani nie zauważył żadnych obcych kręcących się w pobliżu. W międzyczasie matka przeszukała wszystkie możliwe miejsca, o których mogła pomyśleć, również bez rezultatu. Poszukiwania kontynuowano następnego dnia, w niedzielę, i złożono raport o zaginięciu osoby. Kiedy matka wróciła do domu w następny wtorek, zastała drzwi otwarte, a w salonie był jej syn, sam i w doskonałym zdrowiu. Matka oczywiście była ulżona i szczęśliwa, podobnie jak jej mąż, kiedy później wrócił do domu. Początkowo oboje byli zadowoleni, dowiadując się, że ich syn żyje i jest bezpieczny w domu. Ale następnego dnia matka zaczęła się martwić, na prawym ramieniu chłopca odkryła dziwny znak, podobny do „koła”, najwyraźniej wytatuowany na skórze. Matka, która wierzyła, że ​​czarownica lub ktoś podobny porwał chłopca i go naznaczył, teraz przeraziła się, że przyniesie to ze sobą wszelkiego rodzaju zło. W międzyczasie nikt nie był w stanie ustalić, kto porwał chłopca i przyprowadził go z powrotem, ani dlaczego.

Dodatek HC

Źródło: Thomas Brisson Jorgensen, ruggamuffdiving@gmail.com , cytując „Folkets Avis”, 11 sierpnia 1878 r.

Typ: G?

 

Przekład z angielskiego - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz

środa, 21 sierpnia 2024

Noc w nawiedzonym zamku

 


Lukáš Čelka

 

Zanocowaliśmy w zamku Šášov: ochotnicy usłyszeli tam płacz dzieci i sfotografowali niewyjaśnione sylwetki. Według jednego z wolontariuszy pracujących przy odnowie zamku, panują tam ciemne energie.

Jest około dziesiątej wieczorem, gdy lasy szaszowskie pogrążają się w czarnej ciemności. Przez dziewiczą przyrodę wieje chłodny podmuch, który zamienia się w coraz silniejszy wiatr. Dym z ogniska unosi się spod łąki, wznosząc się do gęstych chmur zasłaniających księżyc w pełni.

Dwóch dobrych przyjaciół szuka schronienia przy ogniu. Przyjaciele, którzy przyjechali przeżyć przygodę w dziczy, słyszeli już wiele legend o zamku Šašov, ale do żadnej z nich nie przywiązywali większej wagi. Przynajmniej do czasu, gdy ujrzeli oślepiające światło na budynku stojącym dumnie na skale.

Z murów zamku można wyczuć szczególną energię. 

Obaj biegają po stromych wzgórzach w poszukiwaniu przyczyny dziwnego zjawiska. Kiedy zdyszani docierają do wnętrza ruin, z opuszczonymi powiekami patrzą, jak przed ich oczami unosi się świecąca kula. Bici przez gałęzie dzikich drzew, z zapartym tchem wpatrują się w kulę lewitującą w jednym z okien ruin. Przestają omdlewać ze zmęczenia.

Nagle zza nich dobiega głos. Mężczyzna w stroju z epoki przedstawia się im jako jeden z właścicieli zamku. Wzywa ich, aby poszli z nim. Choć jeden z młodych mężczyzn ze strachu postanawia ustąpić jego słowom, drugi go powstrzymuje. Oświetlony zamek nagle ponownie spowija noc, a głowy obu chłopców zwracają się w stronę okna. Kuka zniknęła, a za kilka sekund przekonają się, że wraz z nim zniknął człowiek z innej epoki.

Następnego ranka opowiadają tę historię swoim znajomym, oczywiście wszyscy myślą, że zwariowali. Postanawiają więc za kilka miesięcy ponownie udać się na zamek i przynieść dla nich dowód. Tym razem szczęście ich opuści. Nie tylko nie wrócą z dowodem, ale w ogóle nie wrócą.

To tylko jedna z historii, jakie o tym miejscu usłyszał František Kovár, jeden z wolontariuszy biorących udział w remoncie zamku. Twierdzi, że z jego ścian można wyczuć szczególną energię. Zdradza, że ​​od pierwszego dnia prac konserwatorskich miał wrażenie, że ktoś lub coś wciąż dycha mu po szyi” (wampir?). Twierdzi, że inni wolontariusze, czasem nawet goście, opisywali podobne odczucia w ruinach Šašova. Dlatego nie mogliśmy przegapić okazji i postanowiliśmy spędzić tutaj bezsenną noc.

Zanim wyruszysz z nami w podróż strachu, przypominamy, że odwiedzanie tajemniczych miejsc i krytyczne rozpatrywanie związanych z nimi historii możliwe jest tylko dzięki abonentom Refresher+. Dlatego jeśli podobają Ci się nasze doświadczenia, możesz dołączyć do naszego klubu i wspierać treści, których nie znajdziesz na innych stronach.

 





Przesiąknięty legendami i cierpieniem

 

Krótko po dziewiątej spotykamy się z naszym przewodnikiem we wsi Šášovské Podhradie. František Kovár, mężczyzna po sześćdziesiątce, wysiada z zaparkowanego tuż obok nas samochodu i otwiera bramę graniczącą z posesją położoną przy leśnej drodze prowadzącej do zamku. „Proszę zaparkować tutaj, nie przeszkadzać samochodowi” – ​​instruuje nas.

Kiedy to zrobimy, zdradza, że ​​jesteśmy na terenie Muzeum Šašovskiego, w którym pracuje. Otwiera drzwi do drewnianego domu i nasz wzrok pada na gipsową replikę zamku. Choć w milczeniu podziwiamy eksponaty i znaleziska, wyjaśnia, że ​​wciąż nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie zamek powstał.

Choć w archiwach niewiele jest wzmianek o tej budowli, otacza ją wiele legend. Według najsłynniejszego z nich, król zbudował go dla swojego nadwornego błazna w nagrodę za uratowanie go ze szponów niedźwiedzia w tutejszych lasach podczas polowania. Chociaż ta historia wyjaśniałaby nazwę majestatycznego zamku, František Kovár tylko kręci głową. „Oczywiście, że to zmyślone. Z archiwów wynika, że ​​powstanie zamku można przypisać rodowi Sasów wyjaśnia.

Według niego był to zamek królewski pełniący funkcję zamku strażniczego. Przez pewien czas był także własnością królowej Barbory ​​Cieľskiej, zwanej niegdyś Czarną Królową. Rzekomo praktykowała czarną magię. Prawdopodobnie były to jednak tylko kłamstwa rozpowszechniane na jej temat przez innych bogatych panów, bo lubili jej majątek” – dodaje František Kovár. (Ruiny zamku znajdują się na N 48°34’44” – E 018°53’59”, 332 m n.p.m. – przyp. tłum.)

František twierdzi, że zamek od niepamiętnych czasów miał złą opinię, gdyż jego właściciele nie byli szczególnie filantropijni. Miejscowi opisywali ich także jako „rycerzy rabusi, raubritterów”, ponieważ rabowali okoliczne wioski. „Był też loch, w którym w przeszłości mogło dojść do naprawdę drastycznych sytuacji. Może dlatego jest tu taka energia” – wzdycha, zamykając muzeum i wprowadzając nas do zamku.

 





Gwałt, płacz dzieci i sylwetki na zdjęciach

 

Kiedy wspinamy się stromo leśną ścieżką pod górę i ślizgamy się na żwirze, František opowiada nam, że prace nad zamkiem rozpoczął trzy lata temu. „Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Poczułem tu inną energię” – wzdycha.

Jego słowa rzekomo potwierdzają niewytłumaczalne sylwetki, które jemu i jego współpracownikom udało się uchwycić na zdjęciach ścian. „Są miejsca na zamku, gdzie latarka bardzo szybko się rozładowuje, a elektronika szumi. To dziwne.”

 

Wolontariusze sfotografowali niezwykłe sylwetki na zamku

 

Kiedy po około piętnastu minutach wreszcie brakuje nam tchu przed majestatycznym zamkiem, postanawiamy odpocząć w drewnianej altanie pod ruinami. František siedzi naprzeciwko nas i opowiada nam historię o dwóch chłopcach, którzy zniknęli bez śladu w ścianach.

Jednak w latach 80. XX w. doszło tu podobno do innego, bardzo brutalnego czynu. „Dwóch mężczyzn prawdopodobnie zgwałciło i zabiło tu młodą dziewczynę. Jej biedne ciało wrzucono przez otwór wentylacyjny do zawalonego szybu należącego do podziemi zamkowych” – dodaje nasz przewodnik, dodając, że choć mieli nadzieję, że nikt go nie odkryje, to podziemnymi przejściami nadal można było przejechać i odnaleziono okaleczone ciało.

Kiedy opowiada nam obrzydliwe szczegóły, mój telefon, który nagrywa jego rozmowę, zaczyna samowolnie się odblokowywać i blokować. Nie będę nic wytykał Františkowi i będę dalej słuchał. „Z tej kobiety została tylko młoda martwa dziewczyna” – stwierdza ze smutkiem.

Ponieważ słońce już zachodzi, namawia nas, abyśmy zobaczyli mury zamku. Kiedy „pełzamy” po obwodzie ruin, kozy biegną w naszą stronę. František wypędza je i informuje nas, że będziemy mieli towarzystwo w nocy.

Z narzędzi znajdujących się na zamku oceniamy, że nadal trwają prace nad jego restauracją. Przewodnik kieruje nas do kamiennej ściany, gdzie wskazuje szczelinę przypominającą zarys ludzkiej głowy. „Na tej ścianie wiszą różne obrazy. Zachowują się jak wyrzeźbione lub wypalone. Mogłyby wskazywać, że nasi przodkowie osiedlili się tu znacznie wcześniej, zanim zamek w ogóle istniał – wyjaśnia.

Na drugim końcu zamku wprowadzi nas do piwnicy. „Tutaj i w pokoju nad nami dzieją się wszystkie niewytłumaczalne rzeczy. Na piętrze znajdowała się kiedyś komnata królowej, w nocy nadal słychać z niej kroki” – zauważa František Kovár i dodaje, że pewnego dnia, gdy robotnicy pracowali na zamku, usłyszeli stąd płacz dziecka, chociaż dziecka nie było gdziekolwiek.

Wykonam zdjęcia podziemi i wszystkich zakątków zamku. Zawsze sprawdzam zdjęcia w galerii, które są ułożone sekwencyjnie od momentu uwiecznienia. Tym razem jednak mój telefon jest nietypowy i pokazuje mi zdjęcie metra, które zrobiłem o 20:00, a nie zdjęcie dziedzińca zrobione o 19:59.

Bardzo dziwne, myślę, kiedy František wyrywa mnie z zamyślenia i zaczyna: „Czasami panuje grobowa cisza, nie słychać nawet żywej duszy. Cisza jak w trumnie pomimo tego, że jesteśmy w lesie. Nie doświadczyłeś tego.”

Informuję go, że namiot rozbijemy bezpośrednio pomiędzy ścianami ruin, a nie pod zamkiem w pobliżu altanki, jak pierwotnie planowaliśmy. „Jeśli coś tu jest, chcemy to poczuć tak intensywnie, jak to możliwe” – bronię swojego pomysłu. Z wyrazu twarzy Františka widać, że tego nie aprobuje, i niechętnie kiwa głową. „Tylko po to, żeby cię tu jutro spotkać…” żegna się z figlarnym uśmiechem.







 

Jesteśmy otoczeni

 

Kiedy František Kovár opuszcza ściany, światło zaczyna zmieniać się w ciemność. Gdy tylko uda nam się postawić plecaki na ziemi, otacza nas około dziewięciu kóz, które chcą ukraść nasz bagaż. Chociaż ich przerażamy, uzależniają nas. Na początku sytuacja z uśmiechem zamienia się w trudną, bo robi się coraz ciemniej, a my nie mamy zbudowanego schronienia.

Zostajemy sami w zamku.

Z bagażami i namiotem biegniemy zatem na najwyższe piętro ruin, do wspomnianego pomieszczenia, które służyło za pokój królowej, wierząc, że kozy tu nie staną. Jesteśmy w błędzie. Gonią nas wszędzie.

Obładowani wspinamy się po cienkiej ścianie zamku, a na prawo od nas jest już tylko przepaść. Jeśli z tego spadniemy, najprawdopodobniej to już koniec. Kózkom jednak wysokość nie przeszkadza, a kiedy już w tym momencie zaczynają pchać się pod naszymi nogami, początkowa radość z ich obecności zamienia się w złość.

Przez drewniany dach przeskakujemy do wnętrza – najlepiej zachowanej części zamku, gdzie barykadujemy się ławkami przed naszymi zwierzęcymi przyjaciółmi. Zanim złapiemy oddech po trudnej ucieczce, słońce już całkowicie zajdzie.

Poza, w której spędziliśmy większość czasu na zamku.

Przez około godzinę walczymy w ciemności z namiotem jedynie przy słabym świetle latarki. Kiedy już go w końcu zbudujemy, przedzieramy się przez własne barykady na drewniany dach, z którego możemy obserwować zamek. Wiatr wzmaga się i zaczyna padać deszcz.

Pod osłoną nocy zamek Sasów zamienia się w zamek Drakuli.

Jest krótko po dziesiątej wieczorem, kiedy z latarką wyruszamy na pierwsze nocne zwiedzanie zamku. Bardzo ostrożnie przechodzimy przez niebezpieczną ścianę nad przepaścią, która od deszczu jest teraz nawet śliska. Z duszą na ramieniu jesteśmy zdeterminowani, aby wejść do zamkowej piwnicy. Mamy do tego miejsca jeszcze większy szacunek niż do jakiegokolwiek innego miejsca, jakie mieliśmy w przeszłości, ponieważ to jedyne miejsce, w którym dziwne rzeczy działy się z moim telefonem, gdy było jeszcze jasno.

Nieprzyjemny świst wiatru i szum nocnego lasu rozbrzmiewają po całym zamku. Na naszych oczach mamy scenerię wyciętą z gotyckiego horroru, której dopełnieniem jest także obecność kóz. Kiedy schodzimy pod ziemię, wszystko milknie. W grobowej ciszy, w której niemal słychać bulgotanie krwi w żyłach, czai się niepokój. „To prawie niemożliwe, że jest tu tak cicho, gdy zaledwie kilka metrów dalej szaleją wszystkie możliwe dźwięki i echa…” – myślimy, gdy nagle wyłącza się nam latarka. Uderzyliśmy w nią i znowu zaskoczyła. Mamy wrażenie, że coś jest zupełnie inne niż kilka sekund temu, ale nie potrafimy określić co.

Deszcz pada na nasze głowy, gdy przemierzamy kolejne części zamku, lecz nigdzie nie czujemy się tak jak w miejscu, w którym mamy spać i tuż pod nim. Obchód ponownie kończymy wspinaczką kaskaderską na ścianę nad przepaścią i zostaniemy na dachu na dłużej – na jednego papierosa.

Spacerujemy po zamku w deszczu.

Kiedy kucam pod ścianą, szukając osłony od wiatru, aby go zapalić, z pokoju, w którym śpimy, dobiega ogromny huk. Kozy niszczą nasz namiot? Czy wskoczą tam też od drugiej strony? Tam jest za wysoko... myślę i kieruję latarkę w dół. Kiedy próbuję spojrzeć ponad naszą barykadę, zaczyna migać, więc nic nie widzę. Paradoksalnie jak chcę nią zabłysnąć to nie świeci, jak potrząsnę to działa bez problemu. Po chwili przestaje migać, więc mogę sprawdzić nasze mieszkanie przez okna. Jest nietknięte. Następnie kozy biegną za nami z przeciwnej strony. Wszystkie. Dreszcz przebiega po moim ciele... „To nie mogli być oni. Na litość boską.

 

Coś nas tu nie chce

 

Zmoczeni postanawiamy resztę nocy spędzić w pomieszczeniu, w którym mamy namiot. Mówi się, że dzieje się tam najwięcej zjawisk paranormalnych. Choć jesteśmy schowani między ścianami, przez okna wpada więcej, niż się spodziewaliśmy. O braku wiatru możemy tylko pomarzyć.

Rozmawiamy przy oknie około półtorej godziny i co jakiś czas zaskakują nas nieprzyjemne dźwięki. Wszystkie jednak da się racjonalnie wytłumaczyć, choć trzeba przyznać, że w tym miejscu nasza psychika pracuje na pełnych obrotach. W końcu jesteśmy sami w deszczową noc w zamku owianym tajemnicą, a do towarzystwa służą nam jedynie nietoperze i nieznośne kozy.

Nasze skromne mieszkanie.

Około północy przerywa nam odgłos tupania. Brzmi to tak, jakby ktoś skoczył obiema nogami na drewnianą podłogę. Kiedy sprawdzimy oba pokoje latarką, nic nie znajdziemy. Kozy są daleko od nas i nie ma nikogo, kto mógłby to spowodować.

Śmiertelnie przestraszeni, znów siadamy przy oknie. Spokój jest tylko kilka minut stąd. Nie wiadomo skąd, około metra od nas, z sufitu spadają z ogromnym hukiem maleńkie kamienie. Zarówno ja, jak i mój towarzysz wyraźnie widzieliśmy, jak spadały prosto z góry na dół. Nad nami jest jednak solidny drewniany strop, więc to, co się właśnie wydarzyło, jest niemożliwe. Krew zamarza w żyłach i gdybyśmy mieli szansę, za chwilę byśmy stąd wypadli. A my tu jesteśmy w środku nocy, odcięci od świata, w deszczu i z rozbitym namiotem.

Świst wiatru cichnie w momencie upadku kamieni, ale zarejestrowanie go przez strach i ostatnie wydarzenia zajmuje nam trochę czasu. Z pokoju pod nami nagle wyraźnie słyszymy szczęk kluczy lub podobnego metalu i skrzypienie ogromnej bramy. Najgorsze jest to, że to pomieszczenie jest zupełnie puste i nie ma gdzie wydawać takich dźwięków. „Całą noc było cicho i nagle to? To niemożliwe” – mówię mojemu towarzyszowi. Obrzydliwe dźwięki nasilają się i po około dziesięciu minutach znów wbiegamy po ścianie do piwnicy. Nawet nie myślimy o tym, że latarka nie działa, dziwimy się, że znów zapada grobowa cisza. Przerażająca cisza grobu.

Gdy tylko wrócimy do namiotu, znów wyraźnie słyszymy dźwięki dochodzące z dołu. „Jakby coś nas tu nie chciało” – po tych wszystkich incydentach mózg opuszcza rozum i postanawiamy ukryć się w namiocie, gdzie czekamy do rana. Nie zamykamy oczu ze strachu. Kilka razy przerażają nas odgłosy tupania lub upadku z naszej barykady przed kozami. Za każdym razem, gdy sprawdzamy pokój, jest on nietknięty.

 

Oaza spokoju

 

Rano po nieprzespanej nocy opuszczamy namiot razem ze słońcem. Wskazówki zegara wskazują piątą, kiedy zaczynamy się pakować. Gotowi do wyjścia barykadujemy się i ku naszemu zaskoczeniu nigdzie nie widzimy kóz. Możemy jednak zobaczyć piękne widoki na zamek, które dał nam wschód słońca. Choć noc była przerażająca, ranek jest tu piękny.

Rano zamek zamienił się w oazę spokoju.

Zmęczeni i pozbawieni energii, jakby grupa upiorów się nami bawiła wracamy przez las do samochodu. Ta niezapomniana noc jakby odjęła nam dwa lata życia, a energię na cały tydzień. Duch ciemnych ruin nam zalazł za skórę tak, że jesteśmy przekonani, że będzie nas prześladował w snach jeszcze przez całe miesiące.

Źródło: https://refresher.sk/115883-Prespali-sme-na-hrade-Sasov-Dobrovolnici-tu-poculi-plac-deti-a-odfotili-nevysvetlitelne-siluety-Reportaz?fbclid=IwY2xjawEb1-FleHRuA2FlbQIxMAABHWiOJF05nNDbF-vdB5qA-s7ymfzMxRJRnZcK5aQWhB7nkBiDd4RdaBsT0g_aem_q0gCTlQNhOr4tEz_4jqLHA

Przekład ze słowackiego - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz

 

wtorek, 20 sierpnia 2024

Niezwykłe CE3/CE-III-B we Włoszech

 


Jim Lawrence

 

Lokalizacja: Vigarano Mainarda, Ferrara, Włochy.

Data: 27 września 1986 r.

Opis zdarzenia:

Mąż i żona, jadąc samochodem w pobliżu piezometru w Vigarano Mainarda, dotarli na szczyt fabryki mebli i zobaczyli na ciemnym, rozgwieżdżonym niebie ogromny obiekt latający, który powoli przelatywał nad ich głowami. Obiekt wydawał się świecić własnym światłem, miał dwa „skrzydła”, które świadkowie początkowo pomylili z „antenami”, później para oszacowała jego rozmiar na około trzysta metrów (1000 stóp). Zaskoczeni i przestraszeni wysiedli z samochodu, próbując podzielić się z innymi kierowcami tym niezwykłym doświadczeniem, ale w tym momencie nikt nie przejeżdżał. Kobieta, która spodziewała się swojego pierwszego dziecka, zaczęła płakać, a jej mąż sięgnął pod brzuch UFO, próbując uchwycić więcej szczegółów. Obiekt zaczął wykonywać manewr skrętu, wszystko w absolutnej ciszy, a w tym momencie świadek mógł zobaczyć, że to, co uważał za anteny, było w rzeczywistości dwoma ogromnymi skrzydłami dłuższymi od tego samego samolotu. Na tym etapie zobaczył również, jak wzdłuż jednej strony znajdowało się wiele półkolistych iluminatorów, przez które można było dostrzec ciemne sylwetki humanoidalne, było ich wiele i wydawały się być czymś zaniepokojone. Po zakończeniu manewru skrętu obiekt najpierw skierował się powoli, a następnie z niewiarygodnie dużą prędkością w stronę wojskowej stacji radarowej w Poggio Renatico, około czterech kilometrów (2½ mili) od miejsca zdarzenia (niemożliwe, aby na ich ekranach nic się nie pojawiło, chyba że obiekt używał jakiegoś rodzaju osłony radarowej, przyp. red.). Jednak świadkowie widzieli, jak wiele świateł zapaliło się w każdym kierunku i mieli wyraźne wrażenie silnej energii emitowanej z różnych tylnych dysz obiektu, który w ciągu pięciu sekund zniknął z ich pola widzenia.

ŹRÓDŁA:

·        „Humanoidy, UFO i inne dziwne zjawiska”, Agus Nicodemo VIA

·        „UFO e Alieni in Italia, Tecnologia, Armi e Apparati”, Moreno Tambellini.






Przekład z angielskiego - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

CE4/CE-III-G we Władywostoku

 


Albert Rosales

 

Lokalizacja: Władywostok, Rosja

Data: 1983

Godzina: noc

Opis incydentu:

Świadek, Daniił Szczetinin, (uczestniczący w innych CE) został obudzony w nocy przez głos wołający jego imię. Jednocześnie nie można było stwierdzić, czy należał on do mężczyzny czy kobiety – barwa i intonacja głosu uległy znacznej zmianie. Patrząc przez okno, świadek zobaczył dziwny obiekt na niebie. Wyglądał jak wydłużona szklana platforma z dziesiątkami świateł pokrywających całą jej powierzchnię. Kiedy Daniił wyszedł z domu, jasny promień światła z UFO oświetlił świadka, a głos w jego głowie nakazał: „Nie bój się”. Komunikacja była jednostronna, otrzymywał różne polecenia w czystym języku rosyjskim. Składały się one z krótkich fraz. W odpowiedzi Daniił zadawał pytania na głos, ale nie otrzymywał odpowiedzi.

Głos zapytał Daniiła, czy chce iść z nimi i zostawić Ziemię, a po otrzymaniu negatywnej odpowiedzi promień światła przeniósł Daniila z powrotem na przód jego domu. Jedyne, co udało mu się zobaczyć wewnątrz aparatu, to jasna przestrzeń i wiele różnych cokołów, wokół których obracały się cząsteczki o wielopłaszczyznowej strukturze. Według Daniiła w ciągu kilku godzin około 20 osób w regionie zgłosiło ten sam duży UFO i ten sam dialog, który zakończył się pytaniem, czy chcą opuścić Ziemię. Nie wiadomo, ile osób zgodziło się na taką podróż.

Dodatek HC

Źródło: https://dzen.ru/a/Zmm3jiHU2WoZWrcs „W 1983 roku około 20 osób nawiązało kontakt z inteligencją pozaziemską na Dalekim Wschodzie” (BIOsferatum) Zen.

Typ: F?

Przekład z angielskiego: ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz

niedziela, 18 sierpnia 2024

„Voyager 1” wysyła z powrotem „niemożliwe” dane z przestrzeni międzygwiezdnej

 


45 lat po starcie sonda Voyager 1 NASA nadal podróżuje poza naszym Układem Słonecznym. Jednak ten doświadczony statek kosmiczny nagle wysyła niezwykłe dane, które wprawiają w osłupienie jego inżynierów.

Podczas gdy sonda nadal działa, odczyty z jej układu artykulacji i sterowania położeniem – w skrócie AACS – nie wydają się odpowiadać ruchom i orientacji statku kosmicznego, co sugeruje, że statek nie jest pewien swojego położenia w przestrzeni.

Ponieważ utrzymuje antenę statku skierowaną bezpośrednio na naszą planetę, AACS jest krytyczny dla Voyagera, aby przekazywać NASA dane na temat otaczającego go środowiska międzygwiezdnego.

- Taka zagadka jest czymś naturalnym na tym etapie misji Voyager. Oba statki kosmiczne mają prawie 45 lat, co znacznie przekracza oczekiwania planistów misji - Suzanne Dodd, kierowniczka projektu Voyager 1 i 2 w Jet Propulsion Laboratory NASA, powiedziała w oświadczeniu.





Sonda Voyager 2, bliźniaczka Voyagera 1, działa prawidłowo, według NASA.

Voyager 1, który został wystrzelony w 1977 roku w celu zbadania zewnętrznych planet naszego Układu Słonecznego, przetrwał przewidywania i nadal przekazuje dane z powrotem na Ziemię. W 2012 roku pionierski statek opuścił nasz Układ Słoneczny i wszedł w przestrzeń międzygwiezdną. Przebył już 14,5 miliarda mil/23,2 mld km od Ziemi, co czyni go najdalszym obiektem stworzonym przez człowieka.

Według NASA, AACS na pokładzie Voyagera 1 przekazuje arbitralnie wygenerowane dane, które „nie odzwierciedlają tego, co faktycznie dzieje się na pokładzie”.

Chociaż dane systemowe wskazują na co innego, antena statku kosmicznego wydaje się być prawidłowo zorientowana — odbiera i wykonuje polecenia NASA oraz przesyła dane z powrotem na Ziemię. Stwierdzono, że problem z systemem nie spowodował jeszcze, że stary statek kosmiczny wszedł w „tryb bezpieczny”, w którym wykonuje tylko krytyczne czynności.

Światłu zajmuje 20 godzin i 33 minuty, aby dotrzeć do obecnej międzygwiezdnej lokalizacji Voyagera, więc podróż w obie strony wiadomości między agencją kosmiczną a Voyagerem trwa dwa dni.

 

Źródło - https://news.sciandnature.com/2023/03/voyager-1-is-sending-back-impossible.html?fbclid=IwY2xjawEpmelleHRuA2FlbQIxMQABHfvBe-V_EooEl9S-rRwVybWeDrKdUBwhs0gtbFO9N-vFRk--WSRa11llcA_aem_HGhTuE91aJzgTd2GST_Yqw

Przekład z angielskiego - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz

sobota, 17 sierpnia 2024

Choroby tropikalne w Polsce

 


Wciąż powiększający się efekt globalnego ocieplenia – EGO przynosi różne skutki, a to topnienie lodowców, a to porażenia termiczne, a to oparzenia słonecznym ultrafioletem… jednym słowem EGO nie jest tak idylliczne, jakby się to komu wydawało. W samej tylko Europie corocznie umiera kilka tysięcy osób z przegrzania czy porażenia słonecznego.

Podwyższenie temperatury powietrza, wody i lądu owocuje także różnymi skutkami biologicznymi: jedne gatunki giną wskutek rwania się łańcuchów pokarmowych, inne zmieniają swoje menu i jakoś wegetują. Rośliny zmieniają zasięg swego występowania. Zwierzęta lądowe i morskie migrują na wyższe szerokości geograficzne. Mamy w Polsce inwazyjne ślimaki i owady. Ostatnio walenie prowadzą intensywne rozpoznanie basenu Morza Bałtyckiego, bowiem ten akwen jest jeszcze w miarę chłodny, ale ubogi i zatruty – nic dobrego ich tam nie czeka.

No i wreszcie infekcje bakteryjne i wirusowe. Jeszcze na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia ostrzegałem przed zawleczeniem do Polski (i w ogóle Europy) chorób, o których u nas prawie zapomniano: błonica, czerwonka, cholera, dżuma dymieniczna, gruźlica, syfilis, tryper czy nawet ospa czarna, która przechowała się w zapadłych kątach Azji Centralnej na terytoriach byłych republik ZSRR. Nasza odporność zbiorowa na ospę czarną skończyła się parę lat temu, a nowych szczepień nie przeprowadza się, bo uznano, że ospa czarna została pokonana. Jak się okazuje – przedwcześnie. Poza ospą czarną najbardziej niebezpieczną jest gruźlica, bowiem wywołujące ją patogeny wykształciły odporność na antybiotyki i właściwie nie ma jej czym leczyć…

Pamiętam, jak po operetkowym puczu Jazowa-Kriuczkowa-Janajewa w sierpniu 1991 roku w Moskwie, wystosowałem memo w sprawie możliwości zawleczenia do Polski przez „migrantów” z krajów b. ZSRR tych właśnie groźnych infekcji. Z tego, co wiem – poszło do Warszawy i… słuch po nim zaginął. Oczywiście poszedł ad kosz jak wszystkie dokumenty tego rodzaju, bowiem w tym czasie panowało idiotyczne przekonanie, że trzeba utrzymywać kontakty z obywatelami WNP, żeby wiedzieli, jak się żyje u nas. Tak właśnie powiedział nam (red. Zalewskiemu i mnie) pewien minister spraw zagranicznych z tych czasów. Oczywiście jak każdą głupotę naszych rządów, zostało to wykorzystane przez tameczne służby przeciwko Polsce. Pokłosie tego mamy teraz, kiedy nasze służby (zdziesiątkowane przez Macierewicza) odkrywają coraz to innych „śpiochów” i „nielegałów”, co już jest atoli inną sprawą.

Od paru lat obserwuję transfer chorób subtropikalnych i tropikalnych do naszych krajów. Pojawiły się u nas takie infekcje jak denga, gorączka Zachodniego Nilu czy mniej szkodliwe infekcje, o których się nie mówi. Do tego grypopodobne COVID-19 czy odzwierzęce grypy, które od czasu do czasu dziesiątkują populacje zwierząt w naszym kraju. Godzi się wspomnieć infekcję AFS i związaną z tym masakrę dzików, które uciekają do miast, gdzie czują się względnie bezpiecznie.

Ale to jeszcze nic, bowiem w strefie równikowej czają się gorączki krwotoczne w rodzaju ebola, które cechują się letalnością powyżej 90%! Na ten temat mówił dziś (16.VIII) na antenie PR1 Główny Inspektor Sanitarny dr Paweł Grzesiowski. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić tego, co by się działo, gdyby to przybyło do nas – a przybyć może wraz z nieproszonymi gośćmi z Afryki. Przy naszej niewydolnej, niedofinansowanej i zadłużonej służbie zdrowia ebola zebrałaby u nas krwawe żniwo! Zabraknie nam 92 mld PLN na służbę zdrowia – i to jest wariant optymistyczny!

W DR Konga pojawił się paskudny wirus małpiej ospy – mpox. Na razie nie został zawleczony do Europy, ale to tylko kwestia czasu. Migranci przywloką go na pewno, to jest oczywiste. Jak na razie występuje on w Burundi, Mali i Kenii. Odnotowano już jeden przypadek w Szwecji. Ogółem choruje 17.000 osób, zmarło już kilkanaście.

Indie. W tym kraju pojawiła się tzw. bakteria New Delhi - NDM. Aktualnie mamy już 10 przypadków w Polsce (dane z dnia 5.VIII), oczywiście ktoś to zawlókł z Indii, bo same nie mogły pokonać taki kawał drogi. Problem polega na tym, że jest to tzw. superodporna bakteria Klebsiella pneumoniae NDM (New Delhi) w szpitalach w Poznaniu i Warszawie. Bakteria New Delhi to niedawno odkryta superbakteria, która jest oporna na praktycznie wszystkie antybiotyki. Placówki medyczne wprowadziły pierwsze ograniczenia.

Tymczasem w Strefie Gazy wróciła po 25 latach ponoć wyeliminowana choroba Heine – Medina wywoływana przez wirusa polio, co podało WHO. Polio pojawia się zawsze tam, gdzie dochodzi do klęsk humanitarnych.

W USA pojawiła się odmiana grypy SARS CoV-2 FLiRT, równie niebezpieczna jak COVID. Oczywiście u nas nie ma nad tym żadnej kontroli. Dawniej przyjezdnych wysyłało się do kwarantanny – dziś jest to niemożliwe. Szczególnie dotyczy to „migrantów” koczujących w przygranicznych lasach. Już wyobrażam sobie ten wrzask, jaki podnieśliby różni „aktywiści” i im podobne oszołomy bredzący jakieś androny o prawach człowieka. Owszem prawa człowieka są dla ludzi, a nie dla band rozwydrzonych „migrantów” i „uciekinierów”, którym zachciało się łatwego życia w UE i którzy łamią wszystkie prawa, byle tylko postawić na swoim. To nie są ludzie ubodzy – wszak sam koszt przerzutu 5 – 10 tys. USD to kupa kasy. I dlatego przerzut ludzi przez granice to dzisiaj dochodowy biznes – nawet kilka tysięcy dolarów czy euro od łebka, więc nie dziwię się temu, że tym wszystkim „bojownikom” o „prawa człowieka” tak zależy na tym, by na granicy było niespokojnie. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze i to niemałe.

Gdyby – czego nie daj nam Panie Boże – w Polsce wybuchła jakaś epidemia czy epizootia, to będą jej winni ci, którzy przemycą jej nosicieli na terytorium kraju i to ich w pierwszym rzędzie należy wziąć za pysk. Nawet jeżeli mają immunitety. A wszystkim innym przypominam: LEPIEJ ZAPOBIEGAĆ NIŻ LECZYĆ!

Tylko kto się do tego stosuje w tym chorym kraju?