Powered By Blogger

sobota, 31 stycznia 2015

I powróci Godzilla... (2)


II


Zamrugałem tępo powiekami.
- Gdzie? – zapytałem niezbyt przytomnie.
- Na Morzu Beauforta, u północnych wybrzeży Alaski. Mniej więcej na wysokości Prudhoe Bay, jakieś 15 mil na północ od tego portu.
Przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie mapę Arktyki.
- Skąd nas podjęto? – zapytałem.
- Niedaleko stąd – komandor lekko wzruszył ramionami – jakieś 30 mil. 
- Niczego nie rozumiem – mruknąłem po polsku. Staliśmy w miejscu niemal przez tydzień, ale dlaczego? Chyba nie ze względu na nas i innych rozbitków z Italii 2. Zresztą…
- Proszę?
- Mówiłem, że niczego nie rozumiem – przeszedłem na angielski. - Ostatni odczyt z pokładowego GPS wskazywał na to, że jesteśmy nad Morzem Wschodniosyberyjskim około 50 mil na wschód od wysp Anjou. A potem chyba trzasnęło nami o lód, bo niczego nie pamiętam.
- OK., w takim razie proszę nam opowiedzieć, co pan pamięta. 

Poprawiłem się na łóżku, które automatycznie podniosło podgłówek tak, że mogłem niemal usiąść.  
- Wystartowaliśmy Italią 2 z Triestu i polecieliśmy do Słupska, gdzie dosiadłem wraz z panią Zalewską – podjąłem moje opowiadanie. – Czerwcową pogodę mieliśmy bardzo ładną, słoneczną i stabilną, jak w sierpniu. Nawet na trasie nie było burz termicznych, które potrafię nieźle uprzykrzyć życie… Planowo dotarliśmy do King’s Bay i tam zatrzymaliśmy się, by dokonać przeglądu technicznego przed dalszym skokiem na Biegun Północny i Wyspy Anjou, gdzie spodziewaliśmy się odkryć Ziemię Sannikowa, a tak naprawdę to tylko quasi-wyspy z kier lodowych i pni drzewnych. Poza tym mieliśmy jeszcze zamiar sprawdzić wszystkie dziwne informacje na temat wejścia do wnętrza Pustej Ziemi…
Sato i jego ludzie spojrzeli na mnie dziwnie.
- Przepraszam, czego? – zapytał.
- Tak, jak powiedziałem – odrzekłem – Pustej Ziemi. I jeszcze jednego, a mianowicie Pisanej Komnaty.
- Czy to… czy to jest jakiś żart? – zapytała pani Azumi wymieniając błyskawiczne spojrzenia z komandorem Sato.
- Bynajmniej – odpowiedziałem – takie były cele tej wyprawy. Spodziewaliśmy się znaleźć wejście do Pustej Ziemi właśnie w rejonie Archipelagu Anjou.
- Ależ to są jakieś… bajki! – Okimayo omal tego krzyknął, co było szczytem okazywania emocji przez Japończyków.
Roześmiałem się.
- Ależ wiem o tym, ale chcieliśmy mieć wreszcie bezsporny dowód na to, że to jest bajka i nic ponadto. Poza tym chcieliśmy wreszcie ukrócić wszystkie spekulacje na ten temat.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Krystyna. Była w kwiecistej piżamie. Na jej wymizerowanej twarzy malowała się radość. Za nią weszła ładniutka dziewczyna ubrana w zielonkawy mundur. Wrażenie psuł pistolet maszynowy przewieszony przez jej ramię. Zasalutowała Sato i wyszła. Krystyna usiadła obok mnie na łóżku. Miała obandażowane dłonie i stopy, a i na twarzy widać było ślady straszliwych ukąszeń arktycznego chłodu. Ucałowałem ją a ona spojrzała na mnie i skinęła nieznacznie głową. Zrozumiałem – byliśmy pod strażą.
Najwidoczniej wróciłem do siebie już na dobre, bo momentalnie się wściekłem.
- Co to znaczy? – zapytałem przez zaciśnięte zęby. – Czy jesteśmy aresztowani? A jeżeli tak, to za co?
- Przepraszam – Sato uśmiechnął się – ale takie tu obowiązują przepisy. Nasz statek badawczy podlega Siłom Samoobrony Cesarstwa Japonii i choć jest statkiem pod banderą cywilną, to wykonuje misję ściśle wojskową.
- Szpiegujecie Rosjan? – zapytała Krystyna.
- Nie teraz – odpowiedział Sato – choć się zdarzało. Ich i Koreańczyków z północy. Jedni mają Buławę drudzy Taepo-Dong 4 – to taka jej najnowsza wersja wzorowana na Buławie… Szaleńców trzeba pilnować. Rzecz polega na tym, że RV Kaio Maru 22 jest statkiem hydrograficznym, ale należy do JXSDF.

Nie przypominałem sobie, bym znał taką instytucję.
- Co to za firma? – Krystyna włączyła się do rozmowy. Jej głos był chropawy i schrypnięty. Musiała się nieźle zaziębić…
- Ten skrót oznacza Japan Xenomorph Self Defence Forces – Japońskie Siły Samoobrony przed Obcymi Formami Życia, tak to można przetłumaczyć – oświadczył Sato. Osobiście wolę skrót Specjalne Siły Samoobrony – czyli S³.
Aha, to stąd ten dziwny emblemat na rękawach z logo przypominającym Godzillę,  potwora z japońskich filmów – przemknęło mi przez mózg.
- A ja myślałam, że to tylko wymysł waszych reżyserów z TOHO Inc. – powiedziała Krystyna wywołując ogólną wesołość.
- No nie bardzo – odparł Sato - S³ istnieje już od 1950 roku, kiedy pojawiła się w mediach dziwna sprawa zaginięć i zatonięć statków w trójkącie Smoka na Morzu Diabelskim. To taki nasz odpowiednik Trójkąta Bermudzkiego. Podsunęliśmy kilka niezłych pomysłów chłopakom z TOHO i chwyciło, Godzillę zna cały świat! A wracając do tematu, to słyszeliście chyba o zaginięciu RV Kaio Maru 5?

W mózgu otworzyła mi się kolejna klapka – już wiedziałem, skąd znajoma mi była nazwa tego statku… To właśnie rok 1949 zaczyna ponurą statystykę, i tak: 4 kwietnia w okolicach wyspy Bonin ginie bez śladu statek japoński Guro Sio Maru 1. To jest już Trójkąt Smoka na Morzu Diabelskim… 21 kwietnia ginie drugi statek Guro Sio Maru 2 w okolicy wyspy Miyake. Statek znika dosłownie przed redą portu na Miyake…

W lipcu 1950 roku na akwenie Morza Diabelskiego ginie bez wieści statek Chyo Huku Maru, który nadawał sygnały SOS z okolic wyspy Mikura. 24 września tegoż samego roku ginie bez wieści kolejny japoński statek. Jest to RV Kaio Maru 5 z ekipą naukowców na pokładzie. Niektóre źródła podają, że statek ten zaginął w 1955 roku. Wszystkie wszakże zgadzają się co do tego, że ekipa ta miała zbadać przyczyny zniknięcia wymienionych tutaj jednostek i innych, które zaginęły tam wcześniej.

Historia powtarza się w roku 1953. W dniu 6 stycznia, w okolicach wyspy Sumisu statek Siu Shei Maru zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Potem w lutym w okolicach wyspy Nishino znika bez śladu statek Guro Sio Maru 3. Następnie 25 września statek Fu Ya Maru znika tajemniczo w okolicach wyspy Miyake. Z kolei 10 października statek Shihyo Maru zniknął na akwenie koło wyspy Miyake. Statek Ko Zi Maru znika na akwenie w okolicy wyspy Iwo Jima w grudniu tego samego roku.

- Dokładnie tak – potwierdził Sato. – I właśnie dlatego powołano do życia JXSDF czyli S³.
- Z jakimi rezultatami? – zapytałem. – Mam nadzieję, że informacje o tym nie są tajemnicą stanu?
Sato roześmiał się.
- Nie, nie są – rzekł – większość wydarzeń na Morzu Diabelskim została wyjaśniona, wraki statków zostały odnalezione, ale nie wszystko wyjaśniono i nie wszystkie wraki się znalazły. Najczęściej wyjaśnienia były najprostsze: sztormy, huragany, wybuchy wulkanów podmorskich czy erupcje złóż hydratów metanowych. Ale w kilkunastu przypadkach nie ma żadnych wyjaśnień poza… - wykonał dłonią nieokreślony gest.
- … działalnością Kosmitów? – zapytałem.
- Powiedzmy trzeciej siły – sprostował komandor – tak ja to określam.
Skinęliśmy głowami. Wymieniliśmy z Krystyną znowu błyskawiczne spojrzenia. Kto jak kto, ale ona mogła powiedzieć o tym najwięcej…

- No ale powróćmy do katastrofy Italii 2 – Sato powrócił do zasadniczego tematu – co z tym wejściem do środka Ziemi?
Poprawiłem się na poduszkach.
- A to jest dość stara historia – powiedziałem – datuje się jeszcze od czasów Juliusza Verne’a i jego powieści „La voyage au centre de la Terre” wydanej pod koniec XIX wieku.  Chyba ją znacie, bo była filmowana kilka razy…
Wszyscy skinęli głowami na znak zgody.
- No właśnie – kontynuowałem - najprawdopodobniej w czerwcu lub lipcu 2007 roku szykowała się bezprecedensowa międzynarodowa wyprawa na Biegun Północny! Celem jej miało być sprawdzenie, czy znajduje się tam otwór prowadzący do wnętrza Ziemi. Wyprawa ta ma dotrzeć tam na pokładzie rosyjskiego atomowego lodołamacza. Mówiło się, że będzie to NS Jamał. 15 lutego 2007 roku stało się wiadomym, kto będzie kierował tą ekspedycją. Miał nim być nim doktor fizyki Brooks Alexander Agnew, który nawet wydał książkę pod tytułem „The Ark of Millions of Years”. Od niemal 20 lat zajmował się on „obmierzaniem” Ziemi i w swej pracy stosował georadary umożliwiające mu spojrzenie w jej głąb. Przedsięwzięcie pod szyldem EKSPEDYCJA DO WNĘTRZA ZIEMI PRZEZ BIEGUN PÓŁNOCNY było przygotowywane od dawna. Miała to być największa ekspedycja geologiczna w historii. Nieoczekiwanym ciosem dla ekspedycji stało się odejście dotychczasowego kierownika ekspedycji Stevena Curry’ego. Zastąpił go właśnie dr Agnew. „Nie mogę polecieć na Księżyc, ani na Marsa ale za to ja mogę stanąć na Biegunie Północnym!” – tak mówił. Entuzjaści już opracowali plan, pozyskali kandydatów do tej ekspedycji i tworzą grupy robocze. Jak mówi sam dr Agnew, że na Everest ludzie wchodzili setki razy, leżącego na dnie oceanu Titanica też przeskanowali od zęz do szczytów kominów, ale na Biegunie Północnym ta ekspedycja będzie pierwszą, która będzie szukać tam Wejścia do środka Ziemi. Jak mówi szef ekspedycji, istnieje tylko jeden statek, który jest w stanie przewieźć ekipę na Biegun Północny i zrealizować cele NPIEE. Jest to rosyjski lodołamacz NS Jamał, którego armatorem jest Murmański Transport Morski, najpotężniejszy lodołamacz świata. Przy długości kadłuba 150 m, lodołamacz waży 73.000 ton, a jego maszyny rozwijają moc 75.000 KM. To właśnie NS Jamał w ubiegłym roku wsławił się brawurową akcją ratowniczą załogi dryfującej stacji polarnej Siewiernyj Polius 34, kiedy groziła jej pewna śmierć.
- Było coś takiego – rzekł Sato – i co dalej?

- Oczywiście są także inne lodołamacze, które są wynajmowane przez międzynarodowe firmy turystyczne, właśnie w celu dowożenia wycieczek na Biegun Północny, ale tylko Jamał służy nie tylko do przewozu turystów, co trafia mu się i pięć razy w roku, a jest do tego specjalnie przystosowany. Na pokładzie jest sauna, sala gimnastyczna, basen pływacki, sala muzyczna i nawet salka kinowa. Kabiny są dwuosobowe, ale są także eleganckie apartamenty. Na pokładzie jest również helikopter i hangar, tak że Jamał może zabezpieczyć ludziom dostęp wszędzie, gdzie tylko się chcą udać. Oto dlaczego wybór padł właśnie na niego.
- A co z finansowaniem tego przedsięwzięcia? – zapytała Azumi.
- Organizatorzy tej dwutygodniowej ekspedycji NPIEE obliczyli, że jej koszt będzie wynosił około dwa miliardy dolarów. Jednym ze źródeł finansowania miał być sponsoring mediów, które mogłyby wziąć udział w zrobieniu filmu lub filmów poświęconych rozwiązywaniu tej jednej z największych zagadek Ziemi, czy za samą możliwość sfilmowania losów tej ekspedycji. Na pewno wystarczyłoby im materiału na dwa a nawet trzy filmy fabularne z całą masą przygód. No i byłoby zebranych wiele naukowych i metafizycznych materiałów.
- Metafizycznych? – Okimayo podniósł brwi. – Jesteśmy wszyscy racjonalistami i trudno nam sobie wyobrazić, że można mieszać naukę z metafizyką i pakować w to dwa miliardy baksów.
- Doktorze, niech pan nie zapomina, że animatorem tej wyprawy był człowiek, który był wyznawcą teorii o Pustej Ziemi.
- No tak, faktycznie. I co dalej?

- Jak już powiedziałem, miało tam popłynąć 100 uczonych. Po pierwsze, miało to być 33 znanych uczonych, po drugie – 30 ekspertów od medytacji, historii, mitologii, postrzeganie pozazmysłowe, psychotronika, itd. Mieli oni stworzyć kilka grup roboczych. Do tego ufolodzy, którzy mieli prowadzić całodobowe obserwacje nieba w poszukiwaniu UFO przy pomocy kamer podczerwieni, radarów i innych przyrządów, a do tego trzech ekspertów-analityków do opracowania otrzymanych danych. Wygląda zatem na to, że na Biegun Północny popłynęłaby najlepiej wyposażona ekspedycja naukowa, jaka kiedykolwiek tam wyruszyła w historii!


CDN.

piątek, 30 stycznia 2015

I powróci Godzilla... (1)


I POWRÓCI GODZILLA…


Daniel Laskowski


I

Powracałem powoli z czarnej bezdni ciężkiego snu. Najpierw słuch zarejestrował pisk aparatury. A potem otworzyłem oczy.

I natychmiast zamknąłem porażone jaskrawym blaskiem. Potem otworzyłem tylko jedno oko, i to powoli, szpareczką, by nie porazić źrenicy. Po minucie oczy przyzwyczaiły się do światła i mogłem je otworzyć i rozejrzeć się dookoła. Leżałem na szpitalnym łóżku, obok mnie popiskiwał kardiomonitor i jakaś inna szpitalna aparatura. Usiłowałem podnieść głowę, ale przyszło mi to z trudem, byłem słaby jak niemowlak. Z trudem rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale poza białym parawanem nie zauważyłem niczego innego.
Przecież jeszcze nie umarłem? – przemknęło mi ospale przez mózg.
Było oczywiste, że leżałem w jakimś szpitalu, ale dlaczego? Tego nie mogłem sobie przypomnieć. Coś musiało się stać, bo się w nim znalazłem, ale co? Usiłowałem się skoncentrować na tym, co zdarzyło się przed czernią snu, ale nie mogłem. Poczułem tępy ból głowy i położyłem ją z powrotem na poduszkę. Czarna bezdeń wchłonęła mnie z powrotem w swej ciepłe objęcia. Ból ulotnił się i zasnąłem.

Obudziłem się nagle, tym razem już normalnie, bez sensacji. Obudziło mnie ukłucie i ból w kończynach. Otworzyłem oczy i ujrzałem dwoje ludzi w bieli. Parawan zniknął. Byłem w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Jasne światło płynęło z sufitu, gdzie świeciły silne jarzeniówki. Przeniosłem wzrok na dwoje ludzi stojących w nogach mego łóżka. Kobieta i mężczyzna w białych fartuchach i maskach na twarzach. Mimo masek na twarzach można było zobaczyć ich czarne, skośne oczy i charakterystycznie żółtą cerę dalekowschodnich Azjatów.
- Gdzie ja jestem? – zapytałem odruchowo po polsku – where am I? – powtórzyłem po angielsku mając nadzieję, że zrozumieją.
- Witamy – odpowiedział mężczyzna – jest pan w szpitalu. Ma pan odmrożenia drugiego stopnia.
Jego angielszczyzna była bez zarzutu.
- Konichi-wa – powiedziałem. Uśmiechnęli się.
- Konichi-wa. To jest doktor Yunji Okimayo, a ja jestem Sima Azumi. Kim pan jest? – zapytała kobieta trzymająca w dłoniach clipboard i długopis.

Odetchnąłem z ulgą. Japończycy. Zastanowiłem się na moment. Na szczęście nie miałem aż tak wielkich luk w pamięci.
- Nazywam się Daniel Laskowski – odpowiedziałem – Polak. Jak się tutaj znalazłem?
- Nie pamięta pan? – zapytał mężczyzna.
- Nie, doktorze. Jak się tutaj znalazłem?
- Podjęliśmy pana z dryfującej kry. Pana i jeszcze jedną osobę. Zaraz tu przyjdzie.
- Kto to?
- Ta osoba podaje się za Krystynę Zalewską – wymówił to z trudem, co było oczywiste, bowiem w języku japońskim nie ma litery „l” – też z Polski. Teraz może sobie pan przypomni coś więcej?
- Czy pani Zalewska pamięta to, co się z nami stało? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Uśmiechnął się uprzejmie. Miałem dość tych chińskich grzeczności.
- Ona pamięta, ale chodzi o to, czy pan pamięta – odpowiedział z niezmąconym spokojem medytującego Buddy – leżał pan dwie doby na gołym lodzie. Nieprzytomny. Gdyby nie pańska towarzyszka, to byłoby już po panu – wyjaśnił uprzejmym tonem.
Zrobiło mi się zimno. Dwie doby! Dwie doby upłynęły od katastrofy, w której wzięliśmy udział. Jakaś klapka odemknęła mi się w mózgu.
- Doktorze, jak długo…?
- Tu jest pan piąty dzień.
A zatem tydzień temu. Poczułem nagły ciężar na sercu.
- A co z resztą?
- Niech się pan nie martwi – Japonka uśmiechnęła się swymi aksamitnymi oczami – wyratowali ich Rosjanie z lodołamacza Arktyka. Są teraz w szpitalu w Poliarnym.
Oddycham z ulgą. A zatem przynajmniej ta wyprawa skończyła się pomyślnie. Nikt nie zginął…

Zadzwonił telefon. Doktor szybko wymienił kilka zdań po japońsku i odłożył słuchawkę.
- Zaraz przyjdzie tutaj nasz szef, komandor Sato, który chciałby z panem porozmawiać, o ile czuje się pan na siłach.
- OK., czuję się – potwierdziłem.
Po kilku minutach drzwi się otworzyły i wszedł niski, krępy Japończyk w wieku może pięćdziesięciu pięciu lat. Miał na sobie zielonkawy mundur z dystynkcjami komandora. Nad lewą kieszenią plakietka z nazwiskiem SATO, a na rękawie dziwny emblemat, na który początkowo nie zwróciłem uwagi. Wymieniliśmy powitalne grzeczności. Komandor podsunął sobie krzesło i usiadł. Pozostali także usiedli. Szykowała się dłuższa rozmowa.

- Teraz przypomina pan coś sobie? – Okimayo powtórzył pytanie sprzed kilku minut.
Skinąłem głową.
- Może pan opowie, co się właściwie stało i jak się tu znaleźliście? – rzekł Sato.
- To miała być powtórka z wyprawy sterowca Italia i LZ-127. Chcieliśmy powtórzyć ich trasę lecąc repliką sterowca typu Italia w kierunku Bieguna Północnego. No i oczywiście na poszukiwania legendarnych wysp Arktyki, na które wyprawili się Niemcy i Rosjanie w 1931 roku sterowcem LZ-127.
- Nie znam tej sprawy – Okimayo spojrzał na mnie ze zdumieniem – może coś więcej o niej?
- Oczywiście, doktorze. Była to naprawdę doskonale zorganizowana wyprawa statkiem powietrznym o długości 237 metrów, szerokości 30 i wysokości 34 metrów. Ogólna pojemność wszystkich balonetów sterowca wynosiła 105.000 m3, zaś pięć silników o mocy 2.650 KM nadawały masie własnej LZ-127 wynoszącej 62 tony plus 23 tony payloadu prędkość 128 km/h. Praktyczny zasięg tego statku powietrznego wynosił 11.250 km. Najpierw pokonano trasę Berlin – Szczecin – Kołobrzeg – Visby – Helsinki – Leningrad (dzisiaj Sankt Petersburg) - gdzie na pokład dokooptowano ekipę radzieckich uczonych, którzy potem polecieli dalej do Wysp Nowosyberyjskich. Chodziło o konkretne rozstrzygnięcie kwestii istnienia Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa, następnie statek powietrzny skierowano na Tajmyr i z powrotem do Berlina. W ciągu 110 godzin LZ-127 pokonał odległość 13.200 km. Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa nie znaleziono. Pozostały one jedynie na kartach powieści Leonida Płatowa „Archipelag Znikających Wysp” i „Kraina Siedmiu Traw”...
- Przepraszam, kogo? – Sato spojrzał na mnie ze zdumieniem.
- Radzieckiego pisarza-fantasty, który pisał ten powieści w latach 20. i 30. ubiegłego wieku – wyjaśniłem komandorowi.
- Aha, rozumiem – rzekł tamten – i co dalej?
- Ta wyprawa, to był pełny tryumf ludzkiej nowoczesności myślenia i techniki! W ciągu czterech i pół dnia z pokładu sterowca zbadano tak wielką przestrzeń, którą z lodołamaczy badano by co najmniej przez trzy lata! Ale jeszcze wcześniej – o czym już chyba wszyscy wiecie, bo w dniu 15 kwietnia 1928 roku, w Arktykę startuje wyprawa sterowca Italia, dowodzona przez generała Umberto Nobilego. Italia, to również statek powietrzny o kubaturze 19.000 m3, długości 115 m, szerokości 18,5 m i wysokości 38 m. Trzy silniki o mocy 720 KM nadawały jej 40-tonowej masie prędkość 120 km/h. Statek powietrzny wzleciał w niebo w Mediolanie, o godzinie 02:00 i skierował się na Triest, gdzie skręcił na północ kierując się do Oslo, skąd miał polecieć dalej do Vadsø nad fiordem Varanger, a dalej do King’s Bay, skąd miał się zacząć atak na Biegun. Niestety – na trasie sterowiec wpadł w silną burzę, która zagnała go nad Węgrami i Słowacją nad Karpaty, potem Polskę i finalnie wylądował w miejscowości Jezierzyce koło Słupska w Polsce, gdzie przez dwa tygodnie dokonywano niezbędnych napraw. Ponoć hangar dla Italii stał tam jeszcze po II Wojnie Światowej – jak podaje nasza pisarka Stefania Sempołowska w książce „Na ratunek”.
- Też tego nie czytaliśmy – rzekł Sato budząc ogólną wesołość. – I co dalej?
- A dalej było to, że Italia osiągnęła Biegun Północny, ale w drodze powrotnej uległa katastrofie. Generał Nobile przeżył katastrofę, ale spędził na lodach prawdziwą polarną Odyseję. Na pomoc z Norwegii wyruszył słynny badacz polarny, pogromca Bieguna Południowego - Roald Amundsen. Poleciał on potężnym hydroplanem Latham 20 z Tromsø do King’s Bay, w czerwcu 1928 roku. Leciał tam koordynować operację poszukiwawczo-ratowniczą, która zgromadziła 16 statków, kilkadziesiąt samolotów i 1.500 ludzi różnych narodowości. By zapanować nad tym żywiołem trzeba było silnej i doświadczonej ręki i chłodnego, kalkulującego umysłu. Tylko Amundsen mógł podołać temu zadaniu. I nie dokonał tego, bowiem ostatni raz widziano go z pięcioma towarzyszami – francuskimi lotnikami – jak odleciał z Tromsø. W godzinę po starcie Amundsen pytał przez radio o stan lodów na północ od Wyspy Niedźwiedziej. Potem jakiś statek odebrał bardzo słabe sygnały SOS, ale nie mógł ustalić, skąd pochodziły. A potem w eterze zapanowała cisza i nikt nigdy więcej nie zobaczył Amundsena i jego towarzyszy – jak podają to Alina i Czesław Centkiewiczowie oraz František Běhounek, – notabene, jeden z uczestników wyprawy Nobilego. Rozbitków z Italii uratował w końcu radziecki lodołamacz, weteran polarnych akcji ratunkowych, SS Krasin. Jesienią 1929 roku, w okolicach Wyspy Niedźwiedziej wyłowiono dodatkowy zbiornik paliwa z napisem Latham 20, zaś nieco później jeden z pływaków hydroplanu z takimż napisem. Uznano to za dowód, że Amundsen i jego ludzie zginęli w katastrofie lotniczej pomiędzy Wyspą Niedźwiedzią a Spitzbergenem, ale czy na pewno?...

Zapadło milczenie.
- Znam Centkiewiczów, a przynajmniej ich prace – rzekł Sato. – Byłem kiedyś na naszej stacji antarktycznej Syowa, a oni w Oazis w Oazie Bungera… Stare dzieje.
- Niesamowite – szepnąłem. – Ale, ale – co z panią Zalewską? Gdzie ona jest?
- Proszę się nie martwić, zaraz przyjdzie, zmieniają jej opatrunki. Z nią już jest wszystko w porządku. Miała kilka odmrożeń, ale już się goją. Z panem było gorzej. Wróćmy jednak do ostatnich wydarzeń, w których brał pan udział.
- Jeszcze jedno: proszę mi powiedzieć, gdzie ja właściwie jestem?
Sato lekko uniósł brwi, co jak na Japończyka było oznaką niebotycznego zdumienia. Zapytał o coś lekarza oraz jego asystentkę i po chwili odezwał się w te słowa:

- Proszę nam wybaczyć, ehem… to foux pas z naszej strony. Znajdujecie się państwo na pokładzie RV Kaio Maru 22 w rejsie po Morzu Beauforta. 

CDN.

czwartek, 29 stycznia 2015

Dinozaury wybiła zima nuklearna…

Wśród kości dinozaura

Nowe badania wykazały, że dinozaury zaczęły wymierać 65 MA temu nie wskutek globalnej burzy ogniowej po spadku asteroidy Chicxulub. Zamiast tego uczeni sądzą, że zrobiły to niskie temperatury spowodowane przez zablokowanie dopływu światła słonecznego do powierzchni Ziemi, co wymazało dinozaury z jej powierzchni.

Uczeni z Uniwersytetu w Exeter, Uniwersytetu w Edynburgu i Imperial College w Londynie przeliczyli jeszcze raz ilość energii, która wydzieliła się w czasie kolizji asteroidy z Ziemią.

Eksperymenty z umieszczaniem w gorącym piecu różnych części z żyjących i nieżyjących roślin, wraz z komputerowym modelowaniem ukazującym jakie temperatury wytworzyły się w czasie impaktu wykazały, że nie były one tak wielkie i okrutne, i w rezultacie nie mogły spowodować megapożaru na globalną skalę.

W okolicach miejsca impaktu asteroidy w Meksyku, puls termiczny nie mógł być wyższy niż 932°F/500°C, jednakże nie mógł on trwać dłużej niż 1 minutę, a zatem czas za krótki do zapalenia jakiegokolwiek świeżego materiału roślinnego.

W tym samym czasie odkryto, że efekt impaktu mógł być odczuty tak daleko jak w Nowej Zelandii, i chociaż żar był tam mniej intensywny i jego puls wynosił tylko 392°F/200°C, ale ogrzewał on grunt przez 7 minut, co jak się uważa było wystarczające do zapalenia każdej żywej materii roślinnej.

Eksperymenty potem ukazały, że żywe rośliny takie jak zielone gałązki sosny zazwyczaj są niepalne.
- Odkryliśmy, że żywy materiał roślinny, który znajdował się blisko miejsca impaktu nie zapalił się, i jeżeli były jakieś burze ogniowe, to nie mogły one być globalne – powiedziała dr Claire Belcher z Earth System Science Group in Geography przy Uniwersytecie Exeter.

Ostatnie sekundy Kredy - wizja artysty

Zwierzęta ogólnie rzecz biorąc są w stanie przeżyć zlokalizowane pożary poprzez ucieczkę lun ukrycie się w ziemi, zaś rośliny mogą rekolonizować te obszary z innych miejsc. Jednakże wielkie zwierzęta, jeżeli nie były w stanie uciec czy schronić się przed gorącem, mogły ponieść znaczne uszczerbki na zdrowiu.
- Nie twierdzimy, że asteroida nie mogła wymazać dinozaury z powierzchni Ziemi, ale twierdzimy, że nie spowodowała ona gigantycznych, globalnych pożarów lasów, które – jak sadzi wielu ludzi – powstały wskutek jej impaktu – powiedziała dr Belcher.

Straszliwe zniszczenia spowodowane przez asteroidę, która jak uważają uczeni spowodowała wymarcie dinozaurów, pochodzą od odłamków tego kosmicznego pocisku i podłoża w który trafił on, z 124-milowej/200-kilometrowej szerokości astroblemu utworzonego przez impakt.

To z kolei spowodowało powstanie warunków środowiskowych porównywalnych z efektami „zimy nuklearnej” – grubą warstwę pylistych szczątków asteroidy blokującą dopływ światła słonecznego – co spowodowało pogorszenie się warunków życia na powierzchni Ziemi szczególnie dla dużych zwierząt – a które nie były w stanie przeżyć z zimna i braku paszy zielonej.   
       


Przekład z j. angielskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©

środa, 28 stycznia 2015

SS „Baychimo” – legenda Arktyki

Point Barrow


Andriej Lieszukonskij


W latach 40., w USA trenowano pilotów do lotniskowców nad Oceanem Spokojnym – na granicy USA i Kanady. W czasie tych szkoleń stracono ponad 300 samolotów wskutek różnorakich awarii.  Wszystkie one do dziś dnia leżą na dnie Pacyfiku.

Wiele statków-widm w samej rzeczy jest tylko płodem ludzkiej wyobraźni. Wielu ludzi jest skłonnych dzielić się swoimi fantazjami z innymi ludźmi, którzy ich otaczają. Tak właśnie powstała legenda Latającego Holendra nie udokumentowana niczym nie potwierdzona. Jednakże statek SS Baychimo – wręcz przeciwnie – jest czymś absolutnie realnym. Pozostawiony samemu sobie przez załogę, przez wiele kolejnych lat pokazywał się ludziom na oczy, a niektórzy ryzykując życiem wchodziło na jego pokład! W 2006 roku władze Alaski oficjalnie ogłosiły polowanie na ten statek-widmo i jak na razie – bezskutecznie!


Arktyczne katastrofy morskie mają zawsze nimb tajemniczości...


A my pójdziemy na północ!


W 1941 roku, w stoczni szwedzkiego portu Göteborg spuszczono na wodę statek handlowy SS Angermanelfven, zbudowany na zamówienie jednej z hamburskiej kompanii. Wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że ów statek – o długości 70 m i maksymalnej prędkości 19 km/h (10,26 kts – przyp. tłum.) – później zostanie przemianowany na SS Baychimo i stanie się legendą Arktyki.
W lata I Wojny Światowej, SS Angermanelfven odprawiał regularne rejsy pomiędzy Szwecją a Niemcami. Szczęśliwie unikał trafienia torpedą czy wejścia na minę, a po wojnie statek zmienił właściciela. Niemcy, zgodnie z zapisami Traktatu Wersalskiego, przekazały państwom Ententy prawie cała swoją flotę handlową i wojenną. SS Angermanelfven dostał się Anglikom. Na kolejnej aukcji statek został sprzedany Hudson’s Bay Company – najstarszej handlowej korporacji Ameryki Północnej. SS Angermanelfven zmienił swą nazwę na SS Baychimo i został przebazowany do Kanady, chociaż formalnym portem macierzystym statku było szkockie miasto Ardrossan.

W I połowie XX wieku, prawie wszystkie kompanie żeglugowe Ameryki Północnej zajmowały się handlem futrami, które uzyskiwało się w Arktyce. Baychimo przebudowany do pływania w lodach odwiedzał miasteczka myśliwych i wioski Inuitów (Eskimosów – przyp. tłum.), dostarczał ładunki do Vancouver, skąd futra szły na eksport. W dniu 6.VI.1931 roku, miał on na burcie załogę w składzie 36 osób, którą dowodził zaprawiony w arktycznych rejsach kapitan Cornwel, SS Baychimo wypłynął w swój ostatni rejs.


SS "Baychimo" w 1930 roku


Śmiertelny przylądek Barrow


Pomyślnie przebywszy Cieśninę Beringa, nieopodal przylądka Barrow (najbardziej na północ wysuniętego punktu kontynentu Ameryki Północnej) statek natknął się na grube pole lodowe. Przez 26 dni Baychimo z maszyną pracującą na MAŁA NAPRZÓD z trudem pokonywał po kilka mil dziennie, zanim udało mu się wyrwać z lodowych kleszczy. W Zatoce Amundsena, statek znów wpadł w lodową pułapkę i z wielkim trudem przebił się do myśliwskiej osady w zatoce Coronation. Zapełniwszy ładownie ładunkiem futer i nawet nie dawszy załodze odpocząć, kapitan Cornwel ponownie wyprowadził statek w morze: przed nim była jeszcze daleka droga do Vancouver. Doświadczony wilk morski doskonale rozumiał: jeżeli latem w Arktyce miała miejsce taka złożona sytuacja lodowa, to czego oczekiwać po jesieni? A przecież już był wrzesień.

Przeczucie nie oszukało Cornwela. Kilka razy Baychimo wpadał w gęste, grube lody – ale doświadczenie kapitana ratowało statek, któremu udawało się wyrwać na czyste wody. Główne niebezpieczeństwo oczekiwało jednak na Baychimo u przeklętego przylądka Barrow. I tutaj całe mistrzostwo kapitana zdało się psu na budę: w odległości około pół mili od brzegu statek został otoczony przez lody. Obawiając się, że kadłub pęknie w lodowych kleszczach, dnia 1.X.1931 roku kapitan Cornwel nadał sygnał SOS i kazał załodze piechotą dotrzeć do Barrow, gdzie znajdowało się osiedle Point Barrow, którego większość mieszkańców stanowili Inuici. Kompanii należy zapisać na plus to, że nigdy nie zostawiała swoich ludzi w niebezpieczeństwie. Już następnego dnia po wysłaniu sygnału, na Barrow przybyły dwa hydroplany, które zabrały 20 marynarzy. Pozostałym polecono pozostać na miejscu i doglądać statku i cennego ładunku. Szefostwo Kompanii nie chciało pozostawić cennego ładunku na pastwę żywiołów.

Te plany spaliły na panewce. Trzeciego dnia zaczął się buran (potężna syberyjska burza śnieżna z silnym wiatrem – przyp. tłum.). Załoganci z Baychimo ukryli się w kilku igloo, które postawili dla nich Inuici. Kiedy buran się skończył, to okazało się, że statek… znikł. Kapitan założył, że lody zgniotły kadłub statku i poszedł on na dno. Ale przyszedł do niego myśliwy Inuita, który opowiedział mu, że widział Baychimo dryfujący w odległości mniej-więcej 50 km od osady. Wyglądało na to, że wiatr w czasie burana był tak silny, że wyrwał statek z mroźnego uścisku lodów!

Marynarze zaprzęgami psimi rzucili się za nim w pogoń. Udało im się dopaść statek, który akurat ponownie wmarzł w pole lodowe. Burty statku były pogięte, maszyna uszkodzona. Cornwel zrozumiał, że nawet wiosną nie uda się im dopłynąć do Vancouver: statek musiał przejść remont kapitalny, którego na miejscu nie dałoby się zrobić. Dlatego marynarze wyładowali z ładowni cenny ładunek futer wprost na lód. Na następny dzień Kompania obiecała przysłać hydroplany, które kilkoma obrotami ewakuowały ładunek i ludzi do najbliższego miasta. Statek pozostawiono na pastwę losu…  


Inuici na pokładzie SS "Baychimo" w latach 20.


Nowe spotkania


Wydawałoby się, że historia SS Baychimo jest skończona: masy lodu powinny zgnieść go jak orzecha. Ale nie bez kozery mówi się, że każdy statek ma swą duszę. Porzucony przez załogę, z niepracującą maszyną, z dziurami w kadłubie, zgnieciony przez lody Baychimo wciąż walczył o swe istnienie!

Wiosną 1932 roku, Inuici widzieli statek dryfujący wraz z lodami w odległości mniej-więcej 500 km na wschód od przylądka Barrow. Oni rozpoznali Baychimo po wąskim kominie. Władze nie zwróciły uwagi na to doniesienie, zwalając to na fantazję Inuitów – zaś statek uznano za zatopiony. Jednakże jeszcze w czasie tego roku, SS Baychimo wpadł w pole widzenia badaczowi Arktyki – Leslie Marvinowi – który ze swymi towarzyszami na psich zaprzęgach podróżował wzdłuż północnego wybrzeża Kanady. Uczony nawet sfotografował dryfujący parowiec. A w marcu 1933 roku grupa Inuitów napotkała Baychimo kolejny raz wmarznięty w lód w rejonie Zatoki Amundsena. Myśliwi zagonieni tam przez buran nawet weszli na jego pokład i przez 10 dni chronili się tam przed burzą.

Wszystkie te doniesienia nie mogły być ignorowane, zaś Kompania wyznaczyła nagrodę za złapanie statku. W sierpniu 1933 roku, Baychimo ukazał się niedaleko od kanadyjskiej wioski poszukiwaczy złota. Niestety, szalał sztorm i miejscowi nie zaryzykowali wyjścia w łódkach na morze, aby zagarnąć pryzowe. A rano, kiedy sztorm się uspokoił, statek już znikł… W lipcu 1934 roku SS Baychimo omal nie staranował szkunera, na pokładzie którego znajdowała się Izabella Hutchinson – znana szkocka badaczka Arktyki. Grupa uczonych weszła na pokład statku. Potem pani Hutchinson opowiadała dziennikarzom, że zdumiał ją doskonały, prawie idealny stan kadłuba. A przecież kiedy kapitan Cornwel i jego załoga opuszczała Baychimo, parowiec znajdował się w opłakanym stanie. Padło przypuszczenie, że przez te lata jakaś mistyczna siła „zaleczyła” istniejące rany porzuconego statku! Niestety, w składzie załogi szkunera nie było zbyt licznej załogi, by mogła ona obsadzić pryz i parowiec znów porzucono na pastwę losu…

W 1935 roku, SS Baychimo ponownie zauważono u wybrzeża Alaski. Następne spotkanie miało miejsce w cztery lata potem. Parowiec znów pojawił się u wybrzeży Alaski i został znowu „wzięty abordażem” przez kapitana niewielkiego wielorybnika Hugha Palsona. Kapitan i mechanik usiłowali uruchomić maszynę statku przez kilka godzin, ale ich starania nie uwieńczyły się powodzeniem. Po pewnym czasie musieli powrócić do siebie na pokład wielorybnika: zaczynała się kolejna purga. Kiedy sztorm się zakończył, statek-widmo znów znikł.

Po tym wydarzeniu, SS Baychimo widziany był wiele razy. Ostatni raz statek wmarznięty w pole lodowe widziany był przez Inuitów w rejonie przylądka Barrow. Oni nawet go sfotografowali. To wydarzyło się w 1969 roku. Chociaż według wszelkich obliczeń, w surowych wodach Arktyki Baychimo powinien był zatonąć daleko wcześniej. Dalsze spotkania ze statkiem-widmem (a podobno jest ich kilkadziesiąt!) nie są oficjalnie udokumentowane i nic ich nie potwierdza.

Krążą pogłoski, że w 2006 roku (!!!) władze Alaski oficjalnie ogłosiły polowanie na Baychimo. Temu, kto znajdzie ten statek zostanie wypłacona nagroda w wysokości 100.000 $USA. Ale ta suma do dziś dnia nie została wypłacona – SS Baychimo pozostaje nieuchwytnym. Czy unosi się on na powierzchni morza, czy leży na jego dnie – do dziś dnia nie wiadomo… 


Zaloga SS "Baychimo" przygotowana do ewakuacji


Moje 3 grosze


Statki-widma są uroczym tematem morskich opowieści, takich jak powyższa chociażby. Historia żeglugi zna wiele takich statków, które krążyły noszone prądami i wiatrami po akwenach Wszechoceanu – że wspomnę choćby te, które znajdowano w Trójkącie Bermudzkim, czy chociażby tajemniczą historię rosyjskiego wycieczkowca MV Lubow Orłowa, który też przepadł gdzieś w beskresnych przestrzeniach Północnego Atlantyku – zob. http://wszechocean.blogspot.com/2014/09/mv-lubow-orowa-statek-widmo-na-atlantyku.html. Być może leży na dnie, albo wmarznięty w lód krąży wokół Bieguna Północnego. Niewykluczone, że jest wyrzucony na mieliznę przy którymś arktycznym archipelagu…

Tak samo może być właśnie z SS Baychimo, którego kadłub uszczelnił lód nadając mu pływalność i co umożliwia mu krążenie na przestrzeni Morza Beauforta – od Przylądka Barrow do ujścia Mackenzie i z powrotem. Tak może być z wieloma innymi jednostkami, czy nawet… wielkimi, antarktycznymi górami lodowymi – co ukazuje Daniel Laskowski w jednym ze swych opowiadań, które przytoczę za jego uprzejmym pozwoleniem, a które warto przeczytać, bo ciekawe.


Tekst i zdjęcia – „Tajny XX wieka” nr 31/2014, ss.16-17
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©     

wtorek, 27 stycznia 2015

Znaleziono morskiego potwora?

Zdjęcie nieznanego potwora morskiego w Zatoce Perskiej...


Niedawno w Zatoce Perskiej marynarze znaleźli na powierzchni wody zwłoki nieznanego nauce zwierzęcia o gigantycznych rozmiarach. Na pierwszy rzut oka, jego ciało ma masę ok. 6 ton i długość ok. 15 m.

Według jednej z hipotez, jest to jakiś dawno wymarły morski dinozaur. Sceptycy twierdzą, że są to pozostałości estuarialnego krokodyla różańcowego – Crocodilus porosus, który żyje na Ziemi w naszych czasach. Krokodyle takie dorastają do długości 5-7 m i ważą do około 1 tony. Tak duże rozmiary jego zwłoki przybrały w wodzie tylko dlatego, że ciało napuchło w wodzie.

...i krokodyla różańcowego


Moje 3 grosze


Ostatnio spotkałem się z hipotezą, stanowiącą odprysk tzw. „hipotezy Gai” głoszącej, że Ziemia jest jednym wielkim organizmem, żywym i homeostatycznym – i głoszącej, że właśnie taką istotą żywą i myślącą jest nasz… Wszechocean! Niedawno przedstawił ją Morgan Freeman w jednym z odcinków serialu „Zagadki Wszechświata z Morganem Freemanem” na kanale Discovery Science.

Ta hipoteza jest dość dobrze obudowana faktami i nieźle się broni. Jest ona w stanie wyjaśnić wszystkie dziwne fenomeny obserwowane w jego toni jak i na powierzchni. Jak twierdzą jej twórcy, wyjaśnia ona cykliczne zmiany klimatyczne na naszej planecie, jak i np. fenomen Wielkich Wymierań!

Z drugiej strony wynika z niej, że właśnie we Wszechoceanie mogły je przetrwać niektóre gatunki zwierząt, jak choćby skrzypłocze pochodzące z środkowego Syluru (425 MA), meduzy z dolnego Kambru (540 MA) czy nawet Ediacaru (580 MA), słynna ryba trzonopłetwa Latimeria pochodząca z Dewonu (400 MA)… Dlaczego więc nie mogłyby przetrwać także wielkie i groźne kałamarnice z Kambru (570 MA), rekiny-megalodony z końca Paleogenu (16 MA), pierwotne walenie bazylozaury będące wbrew nazwie ssakami morskimi z Paleogenu (40-34 MA) czy wreszcie plezjozaury typu Nessie z Ery Mezozoicznej (240-65 MA). Przypominam, że wciąż odkrywane są nowe gatunki zwierząt, i to tak dużych jak rekiny, wieloryby czy delfiny!

Wszechocean jest wielki i wciąż niemal niezbadany, więc skreślanie a priori możliwości istnienia tych stworzeń w dniu dzisiejszym jest po prostu głupie. Osobiście jestem zdania, że w wodach Oceanu Światowego znajdziemy jeszcze niejedną „żywą skamieniałość”, o której mówią legendy morskie, które wtedy staną się prawdą… 


Tekst i ilustracja – „Tajny XX wieka” nr 30/2014, s. 11

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Muzyczna jaskinia



K. Aleksiejew, Permski Kraj


To zdarzyło się krótko po wojnie, we wsi na południu Permskiej Obłasti (teraz Permskiego Kraju).

Wrzesień w tamtym roku był ciepły i słoneczny. Pewnego razu, we dwóch uczniów V klasy wraz z dwoma dorosłymi pasterzami koni pójść na nocny wypas koni. Dlaczego w nocy? A to dlatego, że w dzień konie były zajęte różnymi pracami na kołchozowym polu. Przyprowadziliśmy konie na wielką polanę, a te zaczęły szczypać trawkę. Dorośli zapalili ognisko, zagotowali herbatę i zjedliśmy z nimi kolację.
- Chłopaki, a lubicie cuda? Idźcie na północną część polany, tylko bądźcie ostrożni. Tam jest jama, nie wpadnijcie do niej!

Zaciekawiło nas to i udaliśmy się tam.

Noc była cicha i stosunkowo jasna od półksiężyca. Jama była doskonale widoczna. I naraz nie dochodząc do niej, na jakieś 10 m od niej nieoczekiwanie usłyszeliśmy… muzykę!

Stanęliśmy i uszom swym nie wierzymy: gra przyjemna muzyka i nawet w jakimś tanecznym rytmie. Nasłuchiwaliśmy przez kilka minut, a potem postanowiliśmy podejść bliżej. Zrobiliśmy kilka kroków do jamy, muzyka ucichła. Poszliśmy w odwrotną stronę – jakieś 10-15 m od jamy – muzyka dalej grała – znów zadźwięczała niewidzialna orkiestra.

Wróciliśmy do ogniska i wstrząśnięci opowiedzieliśmy o cudzie.
- My już słyszeliśmy ten koncert ze sto razy – uśmiechnęli się tamci.

Po kilku dniach wraz z przyjacielem postanowiliśmy zbadać ten fenomen, a polana znajdowała się niedaleko od wsi.  Ale w dzień – nie wiedzieć dlaczego – muzyka nie dźwięczała. Podeszliśmy bliżej do jamy i okazało się, że jest to dziura w ziemi z kamiennymi ścianami,. A do tego tak ogromna, że można w nią było wstawić trzypiętrowy dom. W głębi jamy, od strony południowej widoczna była jaskinia. Tak więc dowiedzieliśmy się dlaczego od dawien dawna mieszkańcy wsi nazywali tą jaskinię Muzykalną. Ludzie opowiadają, że tam po nocach snują się duchy tych, którzy umarli za młodu…


Tekst i ilustracja – ,,Tajny XX wieka” nr 29/2014, s. 24

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©       

niedziela, 25 stycznia 2015

Ziemskie ślady Przybyszów z Kosmosu?



Wasilij Micurow


Frenologia – to nauka, która twierdzi, że cechy psychiczne człowieka można określić po kształcie jego mózgu i, rzecz jasna, czaszki. Jednakże kształt czaszki nie odzwierciedla kształtu mózgu.

Można, oczywiście, nie wierzyć w to, że w dowolnie długim czasie Ziemia jest odwiedzana przez Kosmitów. No bo jak wyjaśnić odkrycia dziwnych znalezisk , zrobionych przez ludzi w tych czy owych częściach świata?


W Danii


W 2007 roku, na duńskiej wyspie Zelandii/Sjælland została znaleziona dziwna czaszka. Znalazł ją jakiś robotnik w miejscowości Ølstykke - 55°47’35” N - 012°08’51” E. W pewnym domu trwał remont rur wodociągowych. Najpierw robotnikowi się wydawało, że jest to fragmentu końskiego szkieletu, ale po dokładniejszych oględzinach zrozumiał on, że znalezisko przypomina ludzką czaszkę.


Czaszka ta została natychmiast przekazana uczonym. Analiza radiowęglowa wykazała, że należała ona do stworzenia żyjącego 1280-1200 lat temu. Znaleziono ją pomiędzy starymi rurami, które położono nie wcześniej niż w 1900 roku. To właśnie wtedy w tej miejscowości pojawił się pierwszy wodociąg. Oczywiście czaszka ta została znaleziona wcześniej i w zupełnie innym miejscu. Gdzieś ją pochowano, a potem odkopano na tym miejscu w 2007 roku.

W Wyższej Szkole Weterynaryjnej w Kopenhadze doszli do wniosku, że czaszka ta należy do ssaka. Jednakże uczeni nie byli w stanie określić jego miejsca w klasyfikacji Karola Linneusza.

Czaszka jest 1,5-raza większa od ludzkiej. Najbardziej charakterystyczną jej cechą są ogromne oczy. Najwidoczniej istota ta doskonale widziała w ciemności. Według poglądów uczonych, gładka powierzchnia czaszki wskazuje na to, że istota ta była doskonale przystosowana do życia w chłodnym środowisku.

Znaleziona w Danii czaszka stanowi do dziś dnia jedna z największych zagadek w historii antropologii. Nie należy ona do żadnego ze znanych gatunków istot na Ziemi i tylko w przybliżeniu przypomina ludzką czaszkę. Najbardziej rozpowszechnione wersje o jej pochodzeniu – to pozaplanetarny Przybysz, być może mutant, albo gość z równoległego świata.


W Bułgarii


W maju 2001 roku, mieszkaniec Płowdiwu Roman Gienczewyj znalazł we Wschodnich Rodopach zagadkową czaszkę. Dziennikarze nazwali ją „bułgarskim unikatem”. Rozmiar czaszki nie przewyższa rozmiarów głowy człowieka. Waży ona wszystkiego 250 g, czyli że kości tej czaszki są bardzo lekkie.


Dr Danieło Pieszew specjalista od ewolucji i anatomii porównawczej z Sofijskiego Uniwersytetu przeprowadził wszechstronną analizę tego fenomenu i doszedł do wniosku, że stworzenia z podobną konstrukcją czaszki nigdy na Ziemi nie było. Radiolog prof. Angieł Tomow także przeanalizował znalezisko i doszedł do wniosku, że podobna konstrukcja czaszki nie ma żadnych analogii u ziemskich kręgowców.

Główną i największą osobliwością tego znaleziska jest bez wątpienia obecność kostnego daszku, który przykrywa czaszę od góry. Daszek składa się z dwóch części i jest przymocowany do kopuły przy pomocy środkowego grzebienia i złożonego systemu wyrostków kostnych. Uratowała się tylko przednia część czaszki ze śladami równego rozpiłowania połączenia.

Kiedy tylko media poinformowały o dziwnym znalezisku, Roman Gienczew zaczął otrzymywać wiele propozycji, także z zagranicy, sprzedaży czaszki. I to za sumy zaiste astronomiczne. Od tego czasu upłynęło niemal 10 lat, i jakichś nowych informacji o „bułgarskim unikacie” nie ma. Jest top sytuacja typowa dla wszelkich zdarzeń, które mogłyby w sposób radykalny zmienić nasze wyobrażenia o świecie, w którym żyjemy.


W Peru


Niedawno w Peru zostały odkryte pozostałości po dwóch człekopodobnych istot z ogromnymi głowami.
- Wykapany Kosmita – tak mówi o swym znalezisku Renato Ricelme – antropolog z muzeum w Cusco.

On znalazł je na południu Peru, niedaleko od znanego plateau Nazca z jego gigantycznymi rysunkami.

Głowa pierwszej mumii jest ogromna – od podbródka do ciemienia mierzy 50 cm. Oczodoły są szersze, niż u zwykłych ludzi. czaszka jest silnie wydłużona do tyłu. W prawym oczodole zachowała się resztka materiału z oka, a to oznacza, że jest nadzieja na zachowanie się DNA tej istoty.

Długość drugiej mumii wraz z głową – 30 cm. Najwidoczniej było to niedonoszone dziecko. Jednakże jej zęby są jak u dorosłego, ale ciemię jest otwarte, nie zarośnięte jak u młodzieńca.

Według słów Ricelmego, na pomoc przyjechało trzech antropologów – z Hiszpanii i Rosji. Oni jakoby także przyznali, że te pozostałości nie należą do ludzi. Być może są to mumie Kosmitów, najbardziej zaś dotyczy tego większego.
- Przyznaję, że podobne przypuszczenia wyglądają ekstrawagancko – dodaje Ricelme. – Jednak najwidoczniej widać, że „wielkogłowy” nie ma żadnego odpowiednika w jakiejkolwiek grupie etnicznej zamieszkującej naszą planetę.


W Rosji


Latem 2006 roku, emerytka Tatiana M. Muraczinskaja wraz z mężem i przyjaciółmi pojechała kąpać się do kamieniołomu we wsi Ozierki, w Gwardiejskim Rejonie Kaliningradzkiej Obłasti - 54°37’70” N - 020°53”16” E. Ona wyszła na mieliznę i ujrzała w piasku dziwny przedmiot. Tatiana Makarowna podniosła go i w jej ręku znalazła się skamieniałość przypominająca czaszkę.

W domu emerytka dobrze przyjrzała się swemu znalezisku. Skamieniała czaszka miała oczodoły i dziurki na miejscu nosa. Sama puszka mózgowa była w formie rombu, a tam, gdzie u żywych istot znajdują się uszy, czaszka ta miała dziurki. Miejscowi dziennikarze – jak się wydaje – też widzieli tam kilka kręgów szyjnych.

Nauka jak raz znaleziskiem się nie zainteresowała. Co się tyczy Tatiany Makarownej, to jest ona przekonana, że to czaszka humanoida, którego nazwała Orionem i strzeże jej jak źrenicy oka.

Stosunkowo niedawno, w Astrachańskiej Obłasti, w czasie prac ziemnych w okolicach wsi Samozdiełka - 46°01’21” N - 047°50’19” E, archeolodzy odkryli niezwykłą czaszkę. Była ona podobna do ludzkiej, ale większa rozmiarami. Jej kości były cieńsze od naszych i bardziej szorstkie w dotyku.

Według słów ekspertów, kość czołowa czaszki składa się z dwóch części, a u człowieka jest ona cała. Poza tym jej objętość była większa, niż u człowieka.
Znalezisko to wywołało gorące spory wśród uczonych. Część z nich jest przekonana, że czaszka ta ma pozaziemskie pochodzenie.


W Ameryce Północnej


Znane są jeszcze ciekawsze znaleziska. I tak np. w Big Bend Country, TX (pogranicze USA i Meksyku – przyp. tłum.) została odkryta jaskinia, a w niej szczątki nieznanego stworzenia. Jego czaszka miała tylko jeden oczodół w centrum czoła. Uczeni ocenili wagę „cyklopa” na 300 kg, a wzrost na 2,5 m.


Wielu ufologów uważa, że podobne genetyczne anomalie – to być może są rezultaty eksperymentów, które prowadzili Pozaziemianie.  Przybysze z Kosmosu – „gospodarze wód” – jak nazywali ich dawni ludzie, często krzyżowali się z mieszkańcami Ziemi. Przede wszystkim Oni preferowali sztuczne zapłodnienie, wszczepiając w ludzkie zarodki swój materiał genetyczny.

Z drugiej strony, jeżeli Obcy przybywali do nas z wizytami, to nie da się wykluczyć, że od czasu do czasu w czasie startu czy lądowania mieli awarie i katastrofy. Dlaczego więc nie założyć, że dziwne czaszki nie należą do naszych „braci w rozumie”, którzy zginęli w czasie katastrof ich aparatów latających?


Moje 3 grosze


No właśnie? Taki scenariusz jest w zasadzie możliwy. Nie ma rzeczy doskonałych i każda rzecz skomplikowana, jak statek kosmiczny może ulec awarii czy nawet katastrofie. Przykładów z naszej cywilizacji jest dość.

Wszystko to przypomina mi nowelę prof. Iwana Jefriemowa pt. „Gwiezdne okręty” (Warszawa 1949), której bohaterzy – radzieccy paleontolodzy – wpadają na ślady działalności Przybyszów z Kosmosu w okresie Kredy i wreszcie udaje się im znaleźć dowód, niezbity dowód na Ich obecność na Ziemi 70 mln lat temu – czaszkę jednego z Nich… NB, zginął On wskutek nieszczęśliwego wypadku.

Osobiście jednak uważam, że chodzi tutaj nie o Kosmitów, ale o Podróżników w Czasie, których konstrukcja biologiczna i genom jest identyczny z mieszkańcami Ziemi. I dlatego mogą swobodnie krzyżować się z Ziemianami, co wyjaśniłem w opracowaniu „UFO i Czas” (Tolkmicko 2011).

I jeszcze dwie interesujące czaszki, które przewinęły się przez moją dokumentację. Pierwsza z nich została mi zasygnalizowana przez jednego z klubowiczów z DARZ GRZYBA, który znalazł ja w jakimś lesie odległym o wiele kilometrów od cywilizacji....



Druga czacha należąca do nieznanego nauce zwierzęcia pochodzi z północnych stanów USA. Nie wiadomo, czy należy do gada czy ssaka, bowiem ma ona cechy i jednych i drugich. Chupachabra? Być może. A może to jakieś stworzenie, które dopiero pojawi się na Ziemi za ileś tam milionów lat? Tej możliwości jak dotąd żaden uczony nie wziął pod uwagę. Jak dotąd tajemnica niepokoi i trudno jest się oprzeć jej ponuremu urokowi.




A teraz popatrzmy na mapkę, na której umieściłem miejsca znalezienia czaszek w Danii i Rosji. Ciekawy jestem, jak to się ma do naszych pomorskich legend o Stolemach i innych człekopodobnych istotach? Jak to się ma do legend o Wodnych Ludziach? Jak to się ma do mitów greckich o człekokształtnych istotach, Cyklopach, Tytanach, Gigantach i innych? Uważam, że znajdywane są dowody na to, że mity, legendy, podania i baśnie niosą ze sobą konkretną wiedzę o wydarzeniach, które miały kiedyś miejsce, kiedy świat był jeszcze młody.


A zatem najciekawsze odkrycia jeszcze przed nami!


Tekst i zdjęcia – „Tajny XX wieka” nr 33/2014, ss. 22-23
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©