Powered By Blogger

poniedziałek, 30 września 2019

Tajemnica Morza Białego: „Buriewiestnik”





Kyle Mizokami


Rosja zamierza wyłowić utracony pocisk z napędem nuklearnym. Rosyjski okręt podwodny klasy Delta IV popłynie na poszukiwania zaginionego pocisku.

Moskwa zgubiła nowy pocisk, nie podobny do żadnego innego. Zagubiony pocisk jest nie tylko uzbrojony w głowicę nuklearną, ale ma także napęd jądrowy. Aktualnie, w 10 miesięcy po wypadku, rosyjski rząd zamierza poszukiwać jego szczątków zanim znajdzie je ktoś inny.


W marcu 2018 roku, prezydent Władimir Putin odsłonił przed światem nowy pocisk manewrujący – Buriewiestnik (ptak burzyk albo petrel). Pocisk był częścią całego szeregu nowych systemów przenoszenia (wektorów) broni jądrowej. Putin twierdził, że Rosja rozwija się w odpowiedzi na amerykańskie przeciwstawienie się negocjacjom w sprawie kontroli zbrojeń, rozwój nowych systemów obrony przeciwrakietowej i przyjęcie bardziej agresywnej postawy w strategii nuklearnej.  
- Nikt nas nie słucha – zacytowano Putina w „The Washington Post” – więc teraz nas posłuchają.


Buriewiestnik jest jedną z najbardziej diabolicznych nowych cudownych broni Putina, co tak naprawdę mówi coś, biorąc pod uwagę broń, która obejmuje 100-megatonową torpedę nuklearną. Inaczej niż większość pocisków manewrujących, które są napędzane przez silniki turboodrzutowe i mają zasięg 800-1000 mi/1280-1600 km, ten pocisk ma napęd atomowy.

Pociski te wykorzystują ciepło reakcji jądrowych zamiast spalania paliwa ciekłego, w rezultacie czego jego zasięg jest praktycznie nieograniczony. Tak nieograniczony, że Buriewistnik teoretycznie może być wystrzelony na dni lub tygodnie przed atakiem i infiltrować amerykańską przestrzeń powietrzną z nieoczekiwanego kierunku. Może on wystartować z Syberii, polecieć na południową półkulę i zaatakować np. Houston znad Zatoki Meksykańskiej. Atomowy silnik mu to umożliwia.


Może to zrobić jak długo ten silnik pracuje. Rosja testowała Buriewiestnika już 12 razy i zgodnie ze źródłami w wywiadzie USA tylko jeden lot był udany. Test z listopada 2017 roku – lot z Pank’owa – odległej arktycznej bazy na rosyjskiej wyspie Jużnyj (Nowa Ziemia) – trwał 2 minuty, potem pocisk spadł na ziemię.

W dniu 8 sierpnia, flotylla z Floty Północnej opuściła Siewieromorsk.    Składający się z ośmiu okrętów zespół  wyruszył na „ćwiczenia nawigacyjne”, ale obecność w nim okrętu-dźwigu KIL-143 wywołuje podejrzenia, że jego zadaniem jest odzyskanie zaginionego Buriewiestnika. Innym – według „The Diplomat” – jest wyspecjalizowana jednostka do przewozu paliwa jądrowego wielozadaniowy zbiornikowiec PROBO Sierebrianka.

W późnych latach 50-tych, USA zaczęły rozwijać The Flying Crowbar (dosł.: latający łom) także znany jako Project Pluto – odrzutowy pocisk z napędem atomowym, który był na bazie bezzałogowego bombowca. Zaprojektowany do lotów na niskim pułapie nad wrogim terytorium z prędkością Ma 3/~0,99 km/s, pocisk z Project Pluto był w stanie rozwalać naziemne struktury balistyczną falą uderzeniową – sonic boom. Bezzałogowy pojazd był zaprojektowany do zrzucania bomb wodorowych (bomb H) na cele, jak leciał po zaplanowanej trajektorii, a na końcu uderzał swoją masą w końcowy cel, pokazując wrogom środkowy palec, kiedy nuklearny silnik rozlatywał się w czasie impaktu.

Project Pluto został jednak ukatrupiony przez wprowadzenie ICBM – międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Był on także bardzo niebezpieczny w czasie prób – powietrzny napęd nuklearny powodował wydzielanie się wielkiej ilości radioaktywności do atmosfery. Coś, co było czymś pożądanym w pełnoskalowej wojnie nuklearnej, było nie do przyjęcia w czasie pokoju. Albo przynajmniej tak było. Rosjanie mogą chcieć zebrać szczątki by je poskładać i dowiedzieć się, co poszło nie tak…

Albo są przygotowani na odzyskanie pocisku, zanim ktoś inny to zrobi. Jak twierdzi specjalista od okrętów podwodnych H.I. Sutton – autor „World Submarines: Covert Shores Recognition Guide” powiedział „Foxtrotowi Alpha”, że: zarówno Rosja jak i USA mają okręty podwodne, które są w stanie spróbować podnieść wrak potajemnie. W czasie Zimnej Wojny specjalnie przystosowane okręty podwodne US Navy użyto do wydobywania szczątków radzieckich pocisków rakietowych z dna morza do analiz. Nasz wywiad osiągnął lepsze zrozumienie radzieckich możliwości technicznych a także uzbrojenia, co pomogło w rozważaniach strategicznych. 
  
Jeżeli USA rozpoczęły by próbę tajnego podniesienia szczątków pocisku, to do tej roboty najbardziej by się nadał SSN USS Jimmy Carter. Ten SSN klasy Seawolf został zaprojektowany do działań w warunkach arktycznych, USS Jimmy Carter jest unikalny, ma wbudowane dodatkowy 100-stopowy przedział dla nurków, zdalnie sterowanych podwodnych pojazdów (DSV) i nawet załogowych midgetów. Możliwość, że Amerykanie dopadną tego pierwsi – albo pojawią się w trakcie jego odzyskiwania – jest wyjaśnieniem, dlaczego rosyjski prowadzący niszczyciel pocisków wiceadm. Kułakow towarzyszy tej flotylli.
Rosja także posiada takie specjalne okręty podwodne:
- Rosja ma wielką flotę okrętów podwodnych specjalnego przeznaczenia do prac na dnie morskim. Ostatnio jedna z największych tego rodzaju jednostek BS-64 na bazie SSBN Delta-IV miała na pokładzie specjalne łoże dla miniaturowej łodzi podwodnej. Jest to idealne rozwiązanie do misji ratowniczych i wydobywczych – mówi Sutton.

Wszystko to brzmi jak jakaś zimnowojenna intryga i niestety tak właśnie jest. Można to nazwać Zimną Wojną 2.0, albo bardziej adekwatnie Lekką Zimną Wojną, ale dni szpiegostwa i gier wywiadowczych powróciły. Gdzieś tam rozbił się pocisk z napędem jądrowym gdzieś na północ od Koła Podbiegunowego – a Rosjanie chcą go wydobyć.

O ile ktoś nie wydobędzie go pierwszy…


Moje 3 grosze


No właśnie, o ile ktoś nie będzie pierwszym…

Wygląda więc na to, że ten wyścig trwa już od kilku lat i skojarzenie UFO = tajne bronie uzyskało kolejny punkt in plus – mamy prozaiczne wyjaśnienie: za ufozjawisko odpowiada wojsko i naukowcy dla tegoż wojska pracujący. Ale czy na pewno?
Chciałbym, żeby było inaczej.

Czytając te wszystkie rewelacje wracam myślą do rozmaitych świętych tekstów opisujących wojny w Starożytności i czuję zimne ciarki na plecach – budzi się nieodparta refleksja: TO JUŻ KIEDYŚ BYŁO! A zatem powtórzy się Wielka Wojna Bogów i na jej zgliszczach odrodzi się cywilizacja. Ile to potrwa? 5? 10? 15 tysięcy lat? A może będzie tak, jak opisuje to Daniel Laskowski w swej powieści „Bractwo Zielonego Smoka” (2019) w wydaniu amerykańskim „The Green Dragon League”? Tak czy inaczej koło historii zatoczy pełny krąg, a Ziemianie znów powrócą do okresu kamienia łupanego – o ile po tej masakrze pozostaną na Ziemi jakieś żywe istoty…

Obłęd kolejnego wyścigu zbrojeń doprowadzić nas może do punktu bez powrotu, w którym czeka na nas już tylko atomowy Holokaust, jądrowy Armagedon po którym już tylko Królestwo Boże na tej planecie i gatunek Homo sapiens sapiens przeniesie się raz na zawsze do historii.

Wydaje mi się, że rację miał Stanisław Lem pisząc, że Natura zastawiła genialną pułapkę na Rozum nie pozwalając mu pokazać wszystkich swoich możliwości, jakby Wszechświat bronił się przed nami – przed opanowaniem go przez człekokształtnych. A to oznacza, że Ludzkość NIGDY nie wyjdzie poza Układ Słoneczny, bo przeszkodzą jej zawsze w tym materialne siły Wszechświata…
Obym się mylił!         


Przekład z angielskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz

niedziela, 29 września 2019

„Buriewiestnik”: tajemnica Morza Białego




Joseph Trevithick


Rosja przyznaje, że tajemnicza eksplozja silnika pocisku rakietowego dotyczyła także „izotopowego źródła energii”. Ten nowy szczegół i inne informacje sugerują, że wypadek ten mógł dotyczyć jednego z rosyjskich pocisków manewrujących z napędem nuklearnym.

Rosyjska państwowa korporacja atomowa Rosatom mówi, że ekipa jej pracowników pracowała nad „eksperymentalnym źródłem energii”, kiedy to eksplodowało zabijając 5 osób i raniąc kilka innych w czasie tajemniczego wypadku w dniu 8.VIII.2019 roku. Kompania ta nie podała żadnych specyfikacji tego projektu, ale nowe informacje dodane do innych szczegółów pozwalają sądzić, że te źródło energii może być powiązane z pociskiem manewrującym Buriewiestnik z napędem jądrowym, co Kreml po raz pierwszy ogłosił publicznie w ubiegłym roku.


Wypadek ten wydarzył się w nieopodal wsi Nionoksa, znanej także jako Nenoksa, w północno-zachodnim regionie Rosji, w okolicach Archangielska, w dniu 8.VIII.2019 roku. Jest to znany poligon dla ICBM oraz pocisków manewrujących. Nie ma żadnych wcześniejszych doniesień, że Rosja testowała tam Buriewiestnika, w nomenklaturze NATO znanego jako SSC-X-9 Skyfall, póki rosyjski prezydent Władimir W. Putin nie ogłosił jego istnienia w przemówieniu w dniu marcu 2018 roku, wymieniając tą lokalizację. Wcześniejsze doniesienia, cytowane przez anonimowych amerykańskich oficjeli, wskazywały na to, że Rosjanie testowali taki pocisk, szczegóły na jego temat były ekstremalnie limitowane, od 2017 roku, z Nowej Ziemi – odległego archipelagu rosyjskiej Dalekiej Północy, który służy jako poligon broni atomowych.

Ta tragedia wydarzyła się, kiedy pracowano nad izotopowym źródłem energii i systemem napędu na paliwo ciekłe – mówi oświadczenie Rosatomu – pięciu pracowników […] zginęło w czasie wypróbowywania systemu napędu na paliwo ciekłe. Trzech naszych kolegów odniosło rany i oparzenia w różnym stopniu.

W oświadczeniu nie ma wzmianki o Buriewiestniku, ale ogólny opis Rosatom brzmi pod wieloma względami podobnie do tego, co wiadomo o układzie napędowym tej broni. Pocisk manewrujący ma podobno silnik rakietowy napędzany energią jądrową, który wykorzystuje boostery rakietowe - jak widać na filmie z rzekomego poprzedniego testu broni Buriewiestnik - w celu uzyskania optymalnej prędkości. W tym momencie szybko poruszające się powietrze przedmuchuje gorący reaktor, po czym wylatuje przez dyszę wylotową, aby wytworzyć ciąg.


Obecność transportowca paliwa jądrowego – okrętu Sieriebrianka na tym akwenie w czasie tego wypadku też wskazuje na Buriewiestnika. Ten okręt był częścią flotylli, którą Rosja wysłała do Arktyki w celu wydobycia jednego lub więcej rozbitych Buriewiestników w ubiegłym roku. Okręt, który jest przystosowany do transportu prętów paliwa nuklearnego i podobnego ładunku, mógłby być równie dobrze przystosowany do przewożenia pocisków manewrujących z napędem nuklearnym. Okręt ten pozostaje w wewnętrznej części Zatoki Dwińskiej na Morzu Białym, który to obszar władze rosyjskie zamknęły dla wszelkiej publicznej i komercjalnej aktywności po tym incydencie.

Nie jest jasne, jak silnik na paliwo ciekłe czy silnik odrzutowy, komponent który eksplodował, miał być dołączony do planu Buriewiestnika. Jest możliwe, że system używający rakiet pomocniczych na paliwo ciekłe ma za zadanie rozpędzenie pocisku do prędkości koniecznej do zadziałania silnika głównego.

Incydent ten mógł obejmować również eksperymentalną konfigurację z zainstalowanym małym reaktorem jądrowym, ale konwencjonalny silnik odrzutowy zapewniający rzeczywisty napęd, w celu oceny innych cech przed pełnymi testami pocisku w bardziej reprezentatywnej konfiguracji. Inną możliwością może być odniesienie do reaktora zasilanego ciekłym paliwem jądrowym.

W przeciwieństwie do pocisków wykorzystujących konwencjonalny silnik odrzutowy lub silnik rakietowy, silnik jądrowy mógłby potencjalnie utrzymywać pocisk w locie przez wiele tygodni i dać mu praktycznie nieograniczony zasięg, co czyni go koszmarem dla każdego, kto będzie się przed nim bronił. Niestety oznacza to również, że każdy test broni, nawet bez aktywnej głowicy, nadal wymaga odpalenia ładunku radioaktywnego. Bez względu na to, czy test się nie powiedzie - i rozbije się, czy eksploduje - czy rakieta dotrze do celu, zawsze będzie polegać na rozbiciu reaktora jądrowego o ziemię lub ocean.

Oczywiście nadal istnieje możliwość, że incydent ten nie był związany z Buriewiestnikiem, ale ta broń jest jedyną, którą Rosja publicznie ogłosiła, że pracuje nad źródłem energii jądrowej. W każdym razie niepokojące jest to, że Kreml testowałby taki układ napędowy w tak stosunkowo bliskiej odległości od centrów ludności. Zgłoszone testy Buriewiestnika na Nowej Ziemi miały sens.

Pozostaje pytanie o to, jak wiele radioaktywności uwolniło się do środowiska w wyniku tego incydentu. Władze miejskie w Siewierodwińsku położonego na wschód od Nionoksy, początkowo donosiły że zaobserwowano skokowy wzrost promieniowania do wartości 20 mSv/h przez dwa czujniki, które stanowią część automatycznego systemu Obrony Cywilnej. Typowe tło promieniowania na tym terenie wynosi 0,11 mSv/h (u nas jedynie 0,10 - 0,20 μSv/h czyli 1000 razy mniej – uwaga tłum.). Doniesienia o zwiększonej sprzedaży jodyny, która jest w stanie chronić organizm przed przeniknięciem do niego radionuklidu 131I* stwierdzona po incydencie, jednakże nie może to być potwierdzeniem tego, że władze nakazały mieszkańcom zrobienie takich zakupów.

Jednakże władze Siewierodwińska stwierdziły, że poziom radioaktywności powrócił do dawnego poziomu jak przez wypadkiem. Rosyjskie Ministerstwo Obrony Narodowej zaprzecza w ogóle jakiemuś skażeniu radioaktywnemu. Późno, dnia 8.VIII.2019 roku, oficjele z Siewierodwińska usunęli powiadomienia o napromieniowaniu, które opublikowali online w języku rosyjskim i angielskim, przekazując je Ministerstwu Obrony.

Niezależnie od tego wydaje się oczywiste, że nastąpiło przynajmniej niewielkie uwolnienie promieniowania. Norweski Radiation and Nuclear Safety Authority, znany również pod akronimem DSA, który ma bliskie stosunki robocze ze swoimi odpowiednikami w Rosji, wydał własne oświadczenie w dniu 9.VIII.2019 roku, aby potem powiedzieć, że otrzymał raporty o wycieku promieniowania, ale zauważono, że nie wykryto żadnego zwiększonego promieniowania przy użyciu własnych czujników.


Sześciu osobom udzielono pomocy (w Rosji) po otrzymaniu przez nie zwiększonych dawek promieniowania – mówi oświadczenie, ale niczego ono nie mówi o tym, czy zmarły one po tym napromieniowaniu – Nie stwierdzono żadnego podwyższonego poziomu promieniowania (sic!) – tym niemniej DSA kontynuuje monitoring.


Zdjęcia i wideo rosyjskiego personelu w helikopterach monitorujących, sprzęt ochronny, przynoszących rannych i karetek pogotowia ratunkowego podejmujących podobne środki ostrożności, gdy zabierali osoby do miejscowego szpitala, z pewnością sugerowałyby, że byli narażeni na znaczne promieniowanie. Mogłyby to być również standardowe środki ostrożności, biorąc pod uwagę radiologiczny charakter zdarzenia.

Jeśli w wypadku uczestniczył pocisk Buriewiestnik lub materiał testowy związany z rozwojem tej broni, nie jest jasne, w jaki sposób incydent może wpłynąć na dalszy rozwój programu. Poprzednie raporty, powołując się na anonimowych urzędników rządowych USA, stwierdzały, że program poniósł już wiele niepowodzeń.

To, jak poważna jest Rosja w kwestii pocisku i jak realna może być w ogóle broń, pozostaje przedmiotem dyskusji. W przeszłości Kreml podkreślał, że Buriewiestnik nie podlega postanowieniom nowego traktatu o redukcji zbrojeń strategicznych lub nowego START-u ze Stanami Zjednoczonymi, ale także wskazał, że może chcieć włączyć go do przeglądu lub do wszystkich - nowa umowa. Rodzi to możliwość, że Rosja mogła rozpocząć rozwój tego systemu wysokiego ryzyka wraz z podobnie kontrowersyjną torpedą o napędzie atomowym o nazwie Poseidon, przynajmniej częściowo, po prostu po to, by zaoferować zakończenie programu w zamian za koncesje z rządem USA w przyszłych negocjacjach w sprawie kontroli zbrojeń.

Cokolwiek się wydarzy, z pewnością interesujące będzie zobaczenie, jakie dodatkowe informacje Kreml może przekazać na temat tego incydentu w przyszłości, gdy ramię rosyjskiego rządu zapisało się do rejestru, aby przyznać się do wypadku z użyciem materiału radioaktywnego.

Aktualizacja z dn. 10.VIII.2019 roku:
Organizacja Traktatu o Całkowitym Zakazie Prób Jądrowych (CTBTO), która monitoruje przestrzeganie niniejszej umowy zabraniającej wybuchów jądrowych w jakimkolwiek celu, wydała oświadczenie, w którym wykryła incydent zbiegający się z wypadkiem w Nionoksa sejsmicznie i infradźwiękowo. Nie powiedzieli jednak, że wierzą, że to, co wykryli, to detonacja broni nuklearnej.


Moje 3 grosze


Dlaczego mnie to tak bardzo zajmuje? Wiedza o broniach i ich systemach była immanentną częścią mojego zawodu, więc to oczywiste, że mnie taka informacja zainteresowała. Ale jeszcze jest coś, a mianowicie – sprawa napędu atomowego do rakiet.

O napędzie tym ludzie marzyli jak tylko pojawiły się pierwsze „urządzenia nuklearne”: bomby atomowe i reaktory jądrowe. Echa tych marzeń możemy znaleźć w powieściach sci-fi z lat 50. – np. „Astronauci” i „Obłok Magellana” Stanisława Lema, „Zagubiona przyszłość”, „Proxima” i „Kosmiczni bracia” – Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki. Obok pojazdów naziemnych, nawodnych i napowietrznych wykorzystujących energię jądrową planowano atomowe statki kosmiczne osiągające prędkości pozwalające ludziom na realne opanowanie planet i księżyców Układu Słonecznego oraz loty do najbliższych układów planetarnych. Wtedy nie można było tego zrealizować, bo nie było takich sił i środków, ale dziś… - obawiam się, że takie konstrukcje już istnieją i – jak zwykle – będą wykorzystane przeciwko innym ludziom.

Nuklearny napęd odrzutowy wykorzystuje reaktor jądrowy do podgrzania powietrza i rozprężania go – lub innego czynnika roboczego w celu uzyskania siły ciągu – co dotyczy także atomowych silników rakietowych. Chciałbym zaznaczyć, że taki projekt powstał już w latach 50. ubiegłego stulecia i najwidoczniej mógł być zrealizowany dopiero teraz, z XXI wieku, kiedy istnieją odpowiednie materiały i technologie.

I jeszcze jeden aspekt tego zagadnienia, a mianowicie taki, że najprawdopodobniej takie statki latające już istnieją. Zdają się o tym świadczyć obserwacje podorbitalnych i orbitalnych Nieznanych Obiektów Latających (NOO, UOO) przeprowadzane m.in. przez Pana Krzysztofa Dreczkowskiego. Temu badaczowi udało się zaobserwować i utrwalić na matrycy aparatu fotograficznego przeloty dziwnie się zachowujących „sztucznych satelitów” Ziemi. Celowo napisałem te słowa w cudzysłowie, bowiem te obiekty zachowują się szalenie nietypowo. Wydaje się, że wojna, która nam grozi na Ziemi już ma swój początek – na orbicie wokółziemskiej, co zresztą przewidział swego czasu prof. dr inż. Zbigniew Schneigert w swoich pracach, jeszcze we wczesnych latach 80-tych.

I jeszcze na koniec pewna refleksja – otóż Amerykanie podnoszą wrzask w sprawie wątpliwego wypadku z bronią jądrową na Morzu Białym po to, by odwrócić uwagę świata od prawdziwego problemu, jakim jest katastrofa reaktorów w Daiichi-Fukushima 1 EJ i postępujące radioaktywne skażenie wód Pacyfiku. Wszak wiadomo, że reaktory w japońskich EJ są amerykańskiej produkcji… - więc trzeba czymś zająć gawiedź, by przestała myśleć o japońskim problemie. Stara dobra metoda piekielnego kuternogi dr. Goebbelsa…       


Przekład z angielskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz

sobota, 28 września 2019

Dlaczego dinozaury były takie wielkie?

Spinosaurus (Park Dinozaurów w Inwałdzie)


Vladimir Socha


Miały one coś, czego ssaki nie miały. Największe lądowe stworzenia wszech czasów, prawiekowe zauropody, były wyraźnie większe niż wszystkie inne zwierzęta, które znane są z epok geologicznych. Nie jest więc przypadkiem, że w wielu przypadkach te właśnie stworzenia miały „lepszą konstrukcję” niż dzisiejsze ssaki.



Jednym z ewolucyjnych powodów gigantycznych rozmiarów zauropodów była pasywna obrona przed teropodami. Niektóre gatunki były już tak wielkie, że w okresie swej dojrzałości nie miały już żadnych naturalnych wrogów. Tutaj para drapieżnych alozaurów (Allosaurus fragilis) atakuje niezbyt jeszcze wyrośniętego barozaura (Barosaurus lentus). Taki osobnik należący do tego gatunku mógł osiągnąć długość ciała do 50 m i masę do 100 ton. (Foto: Fred Wierum, CC-BY-SA, Creative Commons)


Ogromne rozmiary należą do głównych aspektów, które wiążemy z mezozoicznymi dinozaurami, co jednak nie dotyczy ich wszystkich gatunków (najmniejszy nie-ptasi dinozaur nie był większy od dzisiejszej wrony).

Jednak w przypadku dinozaurów z gromady zauropodów takie atrybuty są dość istotne, ponieważ te roślinożerne gady o długich szyjach miały dziesiątki gatunków, które z łatwością umieściłyby nawet największe ośmiornice, kałamarnice i Indricoteria oraz inne gigantyczne czworonogi lądowe w swoich kieszeniach. Nawet najmniejsze znane zauropody dorosłe, takie jak karzeł Europasaurus holgeri z późnej jury Niemiec, osiągnęły masę dzisiejszego nosorożca i przewyższałyby większość dzisiejszych kręgowców lądowych.

Największe zauropody stały wówczas na progu możliwym pod względem biomechanicznego limitu wielkości jakiegokolwiek zwierzęcia, poruszającego stopami po suchym lądzie. Jest praktycznie pewne, że niektóre zauropody przekroczyły masę 70.000 kilogramów i prawdopodobnie będą zbliżone do magicznych 100 ton a być może, że niektóre wyjątkowo dorosłe dinozaury nawet je przekroczą. (Przypominam, że wieloryb płetwal błękitny - Balaenoptera musculus - dochodzi do 135-173 ton wagi – uwaga tłum.)



Zauropody były gigantami nawet w porównaniu do innych dinozaurów. Nawet największe ornitopody i teropody ważyły „tylko” w przedziale od 10 do 20 ton, więc były kilkakrotnie mniej masywne niż ich najdłużsi krewni. Jednocześnie bijące rekordy zauropody były co najmniej dwa razy dłuższe niż największe dinozaury kaczodziobe i spinozaury, które miały około 16 metrów długości. Obecnie największe słonie i nosorożce nie są nawet bliskie wielkości średnich zauropodów.


Ale w jaki sposób osiągnęły tak gigantyczne rozmiary dzięki swojej ewolucyjnemu rozwojowi? Od dawna jest tajemnicą, która nie dawała spać wielu pokoleniom paleontologów. Nawet dzisiaj nie znamy z całą pewnością przyczyn gigantyzmu zauropodów, ale jesteśmy znacznie bliżsi ich zrozumienia.
Nie ma w tym żadnej trywialności. Jeśli chodzi o dzisiejszą przyrodę, duży samiec słonia afrykańskiego jest, zdaniem biologów, wystarczająco duży, aby się poruszać, nie głodować z powodu braku pokarmu dla jego organizmu i nie zginąć w wyniku poważnych zmian klimatycznych. Jak więc mogły powstać stworzenia, których masa przekraczała masę dużych samców słoni więcej niż dziesięć razy?

Wymagało to szeregu ewolucyjnych „udogodnień”. Jednym z nich było na przykład to, że pisklęta zauropodów niewątpliwie rosły bardzo szybko. Co ważniejsze, te olbrzymy nie musiały wykorzystywać trawienia do generowania ciepła ciała. Żyły głównie w miejscach o ciepłym klimacie, a dzięki swoim wymiarom mogły z łatwością utrzymać wystarczającą temperaturę ciała. Ogólnie rzecz biorąc, im większy korpus, tym większy stosunek objętości do pola powierzchni. Im większy stosunek, tym lepsza retencja cieplna obiektu. W biologii zjawisko to określa się mianem gigantotermii, ale w kategoriach laika im większe zwierzę, tym więcej zatrzymuje ciepła w masie swego ciała. (Dlatego duże dinozaury czy niektóre ryby, np. megalodony czy rekiny wielorybie były i są stałocieplne – uwaga tłum.)



Hipotetyczna rekonstrukcja wyglądu jednego z największych znanych dinozaurów zauropodów, tytanozaura z gatunku Argentinosaurus huinculensis. Ten gigant, żyjący w Patagonii w Argentynie, 95 milionów lat temu, prawdopodobnie przekroczył 80 ton, a według niektórych szacunków może ważyć nawet do 96 ton. Jest zatem prawdopodobne, że zbliży się do limitu biomechanicznego wielkości dowolnego zwierzęcia lądowego.


     Mimo to zauropody nie osiągnęłyby swojej ogromnej wagi, gdyby nie rozwinęły licznych anatomicznych rozwiązań budowy kręgosłupa i szkieletu podczas ewolucji - i niewątpliwie także wewnętrznej anatomii mięśni i narządów, o których z oczywistych powodów nie mamy zbyt wielu informacji.
Z pewnością dużą zaletą była obecność worków powietrznych, które zauropody dzielą z dinozaurami i ptakami niebędącymi teropodami. Dzięki tym składnikom układu oddechowego dinozaura, rozciągającym się również na zatoki w kręgach i innych kościach, pierwotni olbrzymy mieli znacznie zmniejszoną średnią gęstość tkanki ciała, a zatem całkowitą masę. Odbywa się to bez zmniejszania wytrzymałości aparatu szkieletowego.

A jaką ewolucyjną zaletą było ponad trzydzieści metrów długości i ponad 50 ton ważącego ciała? Przede wszystkim zapewne wygoda ochrony przed drapieżnikami, ponieważ takie duże zauropody prawdopodobnie nie miały naturalnych wrogów. Ponadto, dzięki długim szyjom, łatwo dotarli do wysokich koron drzew około 6–15 metrów nad ziemią, gdzie żadne inne zwierzęta - w tym duże dinozaury ornitopody - nie mogły dosięgnąć pożywienia.

Dzięki swojej unikalnej anatomii zauropody uciekły od ograniczeń biomechanicznych, które uniemożliwiają wzrost ssaków do tego samego rozmiaru, co czyni je największymi zwierzętami lądowymi wszech czasów pod względem rozmiarów i wagi.



     Szkielet olbrzymiego tytanozaura z Patagonii, nazywany Patagońskim Tytanem ze względu na swoje rozmiary, został zbudowany w Muzeum Chicago z pozostałości siedmiu dinozaurów.
   

Przekład z czeskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz

piątek, 27 września 2019

40 lat tajemnicy Oceanu Indyjskiego – cd.


Satelita zwiadowczy Vela 5B

Niedawno portal MSN przypomniał pewien incydent, który wydarzył się w dniu 22.IX.1979 roku na południowym Oceanie Indyjskim, a który w światowej literaturze znany jest jako Incydent Vela, a oto ten materiał:


40 lat tajemnicy. Kto stał za tajną eksplozją jądrową w pobliżu Antarktydy?


Satelita niespodziewanie wykrył silny błysk na oceanie w pobliżu Antarktydy. Impulsy były bliźniaczo podobne do takich, które są wywoływane przez eksplozję jądrową. Informacja o tym wywołała alarm w Waszyngtonie. Szybko zaczęto jednak sprawę tuszować, bo prawda byłaby bardzo niewygodna dla USA. Po odtajnieniu wielu dokumentów i ponownych analizach, dzisiaj jest jednak niemal pewne, że rzeczywiście 40 lat temu ktoś przeprowadził jedyną w swoim rodzaju tajną próbę jądrową. 

Nie ma też specjalnych wątpliwości co do tego, kto mógł to być - Izrael. Jak wynika z odtajnionych dokumentów, amerykańskie służby doszły do takiego wniosku niemal natychmiast. Jednak politycy w Waszyngtonie skutecznie doprowadzili do rozmycia faktów i stworzenia sytuacji braku pewności co do tego, co się wydarzyło 22 września 1979 roku gdzieś w pobliżu należących do RPA bezludnych Wysp Księcia Edwarda.

Teraz, po 40 latach, amerykańska organizacja National Security Archive zajmująca się wydobywaniem z archiwów rządowych niegdyś tajnych dokumentów, oraz renomowany magazyn "Foreign Policy", prezentują nowe dowody, nowe analizy i nowe relacje. Pozwalają one stwierdzić z dużą dozą pewności, że władze USA dobrze wiedziały co się wówczas stało. Jednak ujawnienie tego oznaczałoby potężny problem polityczny. Skoro więc fakty były niewygodne, tym gorzej dla faktów.

Satelity zwiadowcze z serii Vela Hotel


Nadzwyczajnie żywotny satelita


Błyski zostały wykryte przez amerykańskiego satelitę Vela 5B. Wystrzelono go na orbitę dekadę wcześniej, w ramach programu monitorowania przestrzegania Układu o Zakazie Testów Broni Jądrowej (w atmosferze, kosmosie i pod wodą), w skrócie LTBT. Krążące bardzo wysoko, niemal w jednej trzeciej drogi do Księżyca, satelity Vela obserwowały kulę ziemską, wypatrując unikalnych podwójnych błysków wywoływanych przez eksplozje jądrowe. Pierwszy, który powstaje w momencie detonacji, kiedy formuje się kula ognia. Milisekundy później zaczyna ona gwałtownie się rozszerzać i na chwilę światło słabnie, ale po kilku kolejnych milisekundach rozbłyska z jeszcze większą mocą. W naturze takie zjawisko nie występuje. Z tego powodu właśnie czegoś takiego wypatrywały satelity.

Kiedy więc 40 lat temu sygnał z Vela 5B został odebrany w centrum kontroli w USA, wywołał duże poruszenie. Ze względu na wiek satelita formalnie był już określany jako "nieaktywny", choć faktycznie część jego czujników nadal działała. Co więcej, nikt się nie spodziewał eksplozji jądrowej w tym momencie i w tym regionie.

W Białym Domu natychmiast zaczęto działać. W ciągu doby odbyło się kilka spotkań współpracowników prezydenta ds. bezpieczeństwa, a on sam był na bieżąco informowany i nakazał objęcie całej sprawy tajemnicą. Administracja prezydencka miała być "w stanie paniki". Trwała już wstępna kampania prezydencka przed wyborami w 1980 roku. Jednym z filarów wizerunku Cartera były działania na rzecz ograniczenia zbrojeń jądrowych. Prowadził między innymi globalną kampanię nakłaniania państw do przystępowania do układu LTBT. Kiedy pod koniec lat 70. na jaw wyszły prace nad bronią jądrową prowadzone przez Indie i Pakistan, doprowadził do objęcia tych państw sankcjami.

W takiej sytuacji ktokolwiek by przeprowadził skryty test w pobliżu Antarktydy, musiałby się spotkać ze zdecydowaną reakcją Waszyngtonu. Tymczasem służby już od pierwszej chwili wskazywały na jednego najbardziej prawdopodobnego winowajcę - Izrael. I tu pojawiał się problem. Carter dopiero co doprowadził do podpisania w 1978 roku porozumienia w Camp David pomiędzy Egiptem i Izraelem, na dobre kończącego erę wojen Państwa Żydowskiego z Arabami. Pod jego rządami zacieśniała się współpraca militarna USA i Izraela. Państwo Żydowskie stawało się ważnym partnerem w regionie.

Co prawda Carter nie był kochany przez lobby pro-izraelskie w USA, ze względu na swój upór i między innymi krytykę działań Żydów wobec Palestyńczyków, jednak od dekad każdy kandydat Partii Demokratycznej (z której był Carter), dostawał wsparcie mniejszości żydowskiej w USA. Było więc o co walczyć wobec zbliżających się wyborów.

Tymczasem wskazanie palcem na Izrael i stwierdzenie, że oto przeprowadził skryty test jądrowy, oznaczałoby potężny problem. Zgodnie z dopiero co wprowadzonymi w ostatnich latach przepisami, trzeba by nałożyć sankcje i odciąć wszelkie wsparcie finansowe. Z dużym prawdopodobieństwem oznaczałoby to potężne tąpnięcie w relacjach USA-Izrael i być może upadek historycznego porozumienia z Camp David, jednego z największych osiągnięć Cartera w polityce zagranicznej.

Dowody podobno były za słabe Przez ostatnie 40 lat ujawniono jednak wiele dokumentów i pojawił się szereg relacji, które podważają taką interpretację zdarzeń.


Miejsce incydentu


Wojsko i służby miały inne zadanie


Znamienna jest notka ze stycznia 1980 roku, opublikowana teraz po raz pierwszy przez National Security Archive. To wewnętrzna komunikacja współpracowników Cartera. Wynika z niej, że ku ich zaskoczeniu jeden z ich kolegów zorganizował spotkanie na temat incydentu z przedstawicielami Pentagonu, Departamentu Energii (odpowiada w USA za broń jądrową w każdym aspekcie poza jej użyciem), laboratorium w Los Alamos (najważniejszy amerykański ds. wojskowych technologii jądrowych) oraz CIA. - Mam wrażenie, że jego głównym celem jest wysłuchanie ich, aby móc ich później bezpieczniej ignorować - pisał o domniemanym zamiarze organizatora autor notatki, Jerry Oplinger.

Dodawał, że niezależnie od spotkania dowiedział się, iż "CIA zamierza przepisać swój pierwszy raport w ramach programu Safeguards-D, w którym stwierdzili, że na ponad 90 procent to był test broni jądrowej". - Musimy to powstrzymać. Nic nie będzie bardziej sugerowało zamiatania sprawy pod dywan, jak przepisanie pierwszej wersji raportu tak, aby pasowała do późniejszych ustaleń naszego panelu naukowców - stwierdzał. W ramach programu Safeguards-D służby USA dostarczały senatorom corocznego niejawnego raportu na temat przestrzegania traktatu LTBT.

Po lekturze tej notatki oraz szeregu innych ujawnionych przez National Security Archive staje się dość jasne, że amerykański wywiad i wojsko zdecydowanie stały na stanowisku, iż satelita Vela 5B wykrył test jądrowy.


Te wykresy mają być dowodem wprost na to, że satelita Vela 5B zaobserwował wybuch jądrowy na Oceanie Indyjskim


Dowody na tajną próbę


Na łamach "Foreign Policy" profesor Leonard Weiss, w 1979 roku pracujący w Senacie jako doradca zaangażowanego w kwestie rozbrojenia jądrowego senatora Johna Glenna, stwierdza, że jego zdaniem służby, wojsko i naukowcy nie mieli wątpliwości. Opisuje między innymi rozmowę ze specjalistą z Laboratorium Los Alamos Heatherem Hawkinsem, który dostał od wojskowego wywiadu dane z Vela 5B, celem pokazania ich koledze z laboratorium Hermanowi Hoerlinowi, twórcy głównych czujników zamontowanych na satelicie. - Nie powiedziałem mu, co to za dane i skąd je mam, tylko poprosiłem o ocenę. On wziął wydruki w rękę, przejechał po wykresach palcem jak dyrygent i od razu stwierdził: Atmosferyczna eksplozja jądrowa. Moc kilka kiloton. Prawdopodobnie ładunek był otoczony czymś dużym, barką albo czymś w tym stylu. Nie mam wątpliwości - relacjonował naukowiec.

Dodatkowe poparcie tezy o teście jądrowym pochodziło z wielkiego radioteleskopu Arecibo. Naukowcy go obsługujący wykryli nietypowe zakłócenia w jonosferze. Wspólnie z wywiadem i inżynierami z Los Alamos doszli do wniosku, że są one prawdopodobnie efektem silnej eksplozji. Jak stwierdzili, "są podobne do tego, co zarejestrowaliśmy po testach radzieckich na wyspie Nowa Ziemia w 1961 roku". Wskazali też obszary, gdzie mogło dojść do eksplozji. Jednym z nich były okolice Wysp Księcia Edwarda.

Trzecim dowodem na poparcie tezy o teście był raport Laboratorium Badawczego US Navy, zajmującego się między innymi siecią podmorskich czujników, wykrywających radzieckie okręty podwodne czy upadki testowanych radzieckich rakiet. Specjaliści z tegoż laboratorium znaleźli w swoich danych wyraźny zapis silnej eksplozji, która miała miejsce 22 września gdzieś w pobliżu Wysp Księcia Edwarda. W ich ocenie była to detonacja niewielkiego ładunku jądrowego. Byli co do tego pewni. Szczegółowy raport jest do dzisiaj tajny, jednak notatki odnoszące się do jego treści zostały ujawnione. W jednej z nich autor stwierdza, że główny naukowiec z laboratorium US Navy był mocno poirytowany oficjalnymi ustaleniami komisji Białego Domu, które nazywał "zamiataniem sprawy pod dywan". W innej jeden z naukowców pisze do doradcy prezydenta, że podczas prezentacji ustaleń US Navy przed komisją dr Ruina i "podczas dyskusji, która się wówczas wywiązała, chyba umknęło wszystkim kilka bardzo ważnych i jednoznacznie udokumentowanych faktów". Po czym szczegółowo opisuje, jak naukowcy analizujący zapisy dźwięków z oceanu, bez cienia wątpliwości doszli do wniosku, że w pobliżu Wysp Księcia Edwarda 22 września doszło do testu jądrowego.

Czwartym dowodem jest znalezienie podwyższonych ilości jodu-131 w tarczycach owiec z okolic Melbourne w Australii. Stwierdził to niezależnie od oficjalnego śledztwa amerykański naukowiec. Przez lata kupował on tarczyce owiec z całego świata i analizował je pod kątem zawartości unikalnych radioaktywnych pierwiastków uwalnianych przez eksplozje jądrowe. Tak się złożyło, że w listopadzie 1979 roku, niecałe dwa miesiące po incydencie, otrzymał tarczyce owiec z okolic Melbourne. O swoim odkryciu w nich jodu-131 zawiadomił służby. Wywiad wojskowy (DIA) stwierdził, że rzeczone owce-dawcy tarczyc, były wypasane w regionie, nad którym przemieszczały się masy powietrza nadlatujące z zachodu, z rejonu rzekomego testu jądrowego. Na ich pastwiska spadł wówczas deszcz. Informacja o tym znalazła się w notce do Henry'ego Kissingera, dorady Cartera ds. Bezpieczeństwa. Można ją przeczytać na stronie National Security Archive. Wywiad stwierdza, że "jod-131 może pochodzić z aktywności radioaktywnej nad południowym Atlantykiem".


Arsenał jądrowy, którego nie ma


Wszystkie powyższe dowody zostały jednak odrzucone przez oficjalny panel jako nie dość wiarygodne lub przekonujące. Kluczowe było to, że podczas 25 lotów specjalnego samolotu zwiadowczego nie wykryto śladów skażenia w powietrzu, a dane z satelity zawierały niewytłumaczalne odchyły od standardowego zapisu błysku eksplozji jądrowej.

Autorzy tekstu w magazynie "Foreign Policy" stwierdzają jednak bez ogródek, że oficjalny raport panelu był narzędziem administracji Cartera w "zamiataniu niewygodnej sprawy pod dywan". W ich ocenie informacje ujawnione na przestrzeni ostatnich 40 lat jednoznacznie wskazują na fakt przeprowadzanie 22 września 1979 roku unikalnego w historii testu jądrowego. Nigdy indziej nie dokonano czegoś takiego w sposób tak skryty.

Artykuł "Foreign Policy" jednoznacznie wskazuje też na Izrael. Takie miało być od początku założenie wojska i służb USA. To jedyne państwo dysponujące bronią jądrową, które mogło wówczas przeprowadzić taki test. Izraelczycy posiadali pierwsze bomby już prawdopodobnie w 1973 roku i poważnie rozważali możliwość ich użycia podczas wojny Yom Kippur. Byli jednak świadomi, że ich nowa broń jest jeszcze prymitywna i w kolejnych latach mieli przeprowadzić forsowny program stworzenia broni termojądrowej o nieporównywalnie większym potencjale. Test w 1979 roku mógł być ostateczną weryfikacją jej działania.

Dodatkowo Izrael współpracował wówczas z RPA, która też rozwijała swoją broń jądrową. W 1977 roku pod presją USA i ZSRR rząd w Pretorii zarzucił przygotowania do swojego pierwszego testu, jednak program trwał nadal. W latach 80. RPA posiadało pewną liczbą prostych bomb jądrowych. Skala kooperacji z Izraelem w ich opracowaniu i wyprodukowaniu nie jest jednak jasna. Oba państwa miały jednak motyw i możliwości, aby przeprowadzić w skryty sposób test jądrowy. Oba wielce by na nim zyskały.

Jest jednak prawdopodobne, że nigdy nie będzie jednoznacznego dowodu. Izraelski arsenał jądrowy jest takim ciekawym zjawiskiem, że wiadomo iż istnieje, znana jest mniej więcej jego historia i możliwości, jednak oficjalnie go nie ma.

Rząd Izraela od zawsze w żaden sposób nie komentuje tej sprawy. Oficjalnie nie ujawniono żadnych informacji. Kolejne rządy USA bronią takiego stanu rzeczy, chroniąc Izrael przed międzynarodową presją do poddania się kontroli. Taki stan pasuje Izraelczykom. Ich przeciwnicy wiedzą, że powinni się bać, a oni sami nie muszą się martwić traktatami czy inspekcjami, bo przecież nie ma żadnej izraelskiej broni jądrowej. Nie było oczywiście też jej testów. (Microsoft News - Wiadomości)


Moje 3 grosze


W jednym z moich artykułów na ten temat napisałem, że być może użyto wtedy nowej broni artyleryjskiej lub artyleryjsko-rakietowej – dalekosiężnego działa atomowego, analogu do superdziała z Projektu HARP o kalibrze 16”/406 mm, mogącego miotać pociski nuklearne o mocy do 20 kt na odległość powyżej 100 km i na wysokość 180 km czyli niskiej orbity wokółziemskiej (LEO) – zob. - https://wszechocean.blogspot.com/2019/06/projekt-harp-artyleryjska-bron-asat.html - które to działo mogłoby być bronią antysatelitarną. Fantastyka? No nie bardzo – wiele na to wskazuje, że tak być mogło. Byłaby to broń o wiele tańsza od rakiet antysatelitarnych.

Autorzy zakładają, że mogło to być broń skonstruowana w Izraelu i testowana w RPA. Dlaczego? To proste – Izrael był i nadal jest pod ciągłą obserwacją krajów arabskich i ZSRR/Rosji, więc taki numer po prostu by nie wyszedł. Poza tym strzały z takiego działa nie uszłyby uwagi szerokiej publiczności. Dlatego też eksperymenty z nim przeniesiono na daleki koniec świata – do RPA, która też miała żywotny interes w „zdejmowaniu” amerykańskich i radzieckich satelitów szpiegowskich ze swego nieba. Zbrodniczy reżim w Pretorii był w stanie dokonać ludobójstwa w stylu nazistowskich Einzatsgruppen na terytorium swoim i swoich sąsiadów. Podobnie państwo żydowskie otoczone przez wrogie kraje arabskie i uciskające Palestyńczyków. Tak więc ta hipoteza jest nader prawdopodobna.

Ale prawdy, jak w wielu takich przypadkach, nie dowiemy się nigdy…