Powered By Blogger

piątek, 19 kwietnia 2024

Największy sekret XX wieku

 


Wiktor Bumagin

 

W latach 1901-1904 Anglik Robert F. Scott przeprowadził swoją pierwszą wyprawę na Antarktydę. Eksplorował morze i lodowiec Rossa, zebrał obszerny materiał na temat geologii, flory i fauny oraz minerałów. Wyprawa podjęła także próbę penetracji głębi lądu. Podczas wypadu 40-50 kilometrów od wybrzeża Scott odkrył dużą skałę, na szczycie której znajdowała się dobrze wykonana dziura, starannie zamaskowana wyciętymi grubymi płytami lodu. Zaskoczeni tym, co zobaczyli, Scott i jego towarzysze odsunęli kilka płyt, po czym zobaczyli schody ze stalowych rur prowadzące w dół. Zdumienie Brytyjczyków rosło z każdą minutą. Długo wahali się, czy zejść na dół, ale w końcu podjęli ryzyko.

Na głębokości ponad 40 metrów odkryto pomieszczenia, w których nieznane osoby wyposażyły ​​bazę żywnościową w produkty mięsne, a w specjalnych pojemnikach leżała starannie złożona ocieplana odzież. Podczas dokładnych oględzin nieoczekiwanie znaleziono na jednej z kurtek naszytą metkę z napisem Artel krawiecki Jekaterynburga Elisey Matveev. Po obejrzeniu wszystkich ubrań Scott zdał sobie sprawę, że wszystkie metki zostały starannie odcięte, aby zachować incognito prawdziwych właścicieli. Jednak pozostawioną przez czyjeś zaniedbanie naklejkę i, co najważniejsze, napis z niej, Scott wpisał do swoich dokumentów.

Przybywając na kontynent, podróżnicy przez długi czas nie odważyli się opowiedzieć opinii publicznej o tajemniczej piwnicy, czyli krypcie, wyposażonej przez Rosjan na lodowatej pustyni; ale w swoim raporcie z prac wyprawy Scott szczegółowo opowiedział o znalezisku. Wkrótce materiały, które przekazał Brytyjskiemu Towarzystwu Geograficznemu, zniknęły. Co więcej, jego ostrożni towarzysze, nieustannie przesłuchiwani, wzruszali ramionami, twierdząc, że to wszystko to nic innego jak fikcja, legenda dla tych, którzy są zbyt ciekawi. Najwyraźniej dokumenty te zostały skradzione przez szpiegów tajnych służb Imperium Rosyjskiego.

Antarktyda, jak wiadomo, została odkryta w styczniu 1820 roku przez rosyjską wyprawę F. F. Bellingshausena i M. P. Łazariewa na żaglowcach Wostok i Mirny. W latach 1831–1833 angielski nawigator J. Biscoe opłynął Szósty Kontynent. W latach 1838–1842 zorganizowano trzy wyprawy do wybrzeży Antarktydy: francuską, amerykańską i angielską. Nowy statek pojawił się u wybrzeży lodowego kontynentu dopiero w 1873 roku. Wynikało to w dużej mierze z faktu, że podczas pierwszych wypraw żeglarze zetknęli się z tajemniczymi, nieznanymi dotąd zjawiskami na skrajnych południowych szerokościach geograficznych. Możliwe jednak, że Rosjanie nie przerwali badań na Antarktydzie.

Już na początku XX wieku szef wywiadu osobistego cesarza Mikołaja II, hrabia A.G. Kankrin, wraz z wiceadmirałem S.O. Makarowem, po przestudiowaniu wcześniej tajnego dokumentu Bellingshausen, sporządził notatkę naukową dla imperatora. Był właśnie w drodze do swojego kuzyna, cesarza niemieckiego Wilhelma II. Kuzyni wzięli udział w przeglądzie okrętów floty niemieckiej, a także okrętów rosyjskich, które przybyły z przyjacielską wizytą.

Po uroczystościach i wspólnej paradzie obu flot bracia królewscy przeszli na emeryturę, a cesarz Imperium Rosyjskiego zaproponował cesarzowi współpracę we wspólnej eksploracji Szóstego Kontynentu. Wilhelm II dokładnie przestudiował projekt wspólnej eksploracji lądu i budowy obiektów na Antarktydzie, po czym się zgodził na to. Jak pisze Olga Greig w swojej książce „Sekretna Antarktyda”, to historyczne porozumienie między obydwoma monarchami zapoczątkowało wzajemną współpracę w rozwoju Antarktydy. Współpraca, która nie ustała pomimo wszystkich trudności XX wieku. Nie zostało to przerwane nawet wtedy, gdy do władzy w Rosji doszli bolszewicy, a w Niemczech Führer. Nawet II wojna światowa nie zakłóciła tych relacji. To właśnie jest główna tajemnica XX wieku.

Sami Niemcy po raz pierwszy wyposażyli wyprawę na wybrzeża Antarktydy pod koniec XIX wieku, wysyłając tam statek Valdivia. Klęska Niemiec w I wojnie światowej na kilka lat wstrzymała wyprawy na lodowy kontynent. Ale już w 1925 roku przybył tam niemiecki statek Meteor. Dziesięć lat później Niemcy pojawili się ponownie na Antarktydzie. W 1938 roku lotnictwo niemieckie włączyło się w rozwój badań Szóstego Kontynentu. To właśnie wtedy niemieckie samoloty co 25 kilometrów zrzucały na Ziemię Królowej Maud metalowe tabliczki ogłaszające, że jest to własność Rzeszy zwana Nową Szwabią. Latem tego samego roku na wybrzeżu utworzono bazę Horsta Wessela, którą niemieccy polarnicy z szacunkiem nazywali Stacja Martina Bormanna, ponieważ towarzyszący im SS-Obergruppenführer spędzał dużo czasu na zamarzniętym brzegu morza.

Minie jeszcze trochę czasu, a Grossadmiral Dönitz powie: Moje okręty podwodne odkryły prawdziwy ziemski raj. Stworzyliśmy tam dla Führera fortecę nie do zdobycia, w której wyrośnie przyszła rasa „podziemnych Aryjczyków”. Na terenie Ziemi Królowej Maud odkryto system gigantycznych poziomych i pionowych jaskiń, galerii i tuneli, połączonych w ogromne miasto, w którym znajdował się życiodajny ozon, z jakim badacze nigdy wcześniej nie zetknęli się. Wszystko wskazuje na to, że konstrukcje te nie zostały wykonane rękami ludzkimi i były pochodzenia pozaziemskiego.[1]

Istnieją informacje, że admirał Byrd miał wówczas okazję odwiedzić ściśle tajną bazę na Antarktydzie i porozmawiać tam z generałem-pułkownikiem Luftwaffe Ernstem Udetem, który w 1941 roku został przywieziony na lodowy kontynent czterosilnikowym sowieckim bombowcem TB-7/Pe-8, na czele którego siedział wybitny stalinowski as Aleksander Gołowanow. Wymawiając angielskie słowa z lekkim akcentem, Udet nakazał zaskoczonemu admirałowi przekazać wiadomość rządowi amerykańskiemu. Niemiecki generał zażądał, aby Ameryka: ...zaprzestała testów atomowych i prób penetracji Antarktydy. W przeciwnym razie zaatakujemy terytorium USA bombami atomowymi i zniszczymy je.

Antarktyjczycy – mieszkańcy kolonii radziecko-niemieckiej – po opanowaniu pozaziemskich energii osiągnęli 100% funkcjonowanie mózgu. Byrd był wówczas zdumiony, że mężczyzna, który się przed nim pojawił, nie był ubrany w futro, ale wyszedł w niebieskim, przylegającym do ciała ubiorze, bez nakrycia głowy. I to pomimo tego, że wokół było aż  75°C na minusie. A wszystko dzięki temu, że ludzie, którzy w kontakcie ze światem równoległym przeszli zmiany psychofizjologiczne, zaczynają żyć w innych wymiarach. Mieszkańcy Antarktyki zaczęli myśleć innymi kategoriami. To w szczególności wyjaśnia, dlaczego w okresie najcięższej wojny między Niemcami a Związkiem Radzieckim niemieccy i radzieccy specjaliści na Antarktydzie nie odczuwali wobec siebie najmniejszej wrogości. Ich główną potrzebą było rozpowszechnianie unikalnej wiedzy dla dobra ludzkości. A Amerykanom udało się wówczas podpisać z nimi porozumienie w sprawie wymiany niemieckich technologii na amerykańskie surowce z gwarancjami wzajemnej nienaruszalności.

Według niektórych raportów tajemnicza kolonia antarktyczna nadal istnieje. Amerykanie w tajemnicy pomagają utrzymać jego istnienie, a sami w pełni korzystają z technologii opracowanych przez Antarktydę. Korzenie tych technologii sięgają gdzieś w równoległych światach, w przestrzeni pozaziemskiej...

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Sas – Leśniakiewicz



[1] Wedle innej wersji zaprezentowanej naszej w książce „Wunderland: Pozaziemskie technologie w III Rzeszy”, chodziło o Ziemię Peary’ego na Grenlandii, gdzie miała powstać tajna kwatera Hitlera.

czwartek, 18 kwietnia 2024

Mamuty w Krakowie

 


Stanisław Bednarz

 

Zwiedzamy zaułki Krakowa - dziś obozowisko łowców mamutów. Ulica Spadzista, Hoffmana czy Mamucia.  W kwietniu 1968 roku rozpoczęto prace archeologiczne na ulicy Spadzistej w Krakowie pod kopcem Kościuszki (obecnie ulica ta nazywa się Wlastimila Hoffmana).

Odkrycia na skalę światową dokonano tu przypadkowo, jesienią 1967 roku, kiedy pewien człowiek postanowił w tym miejscu wybudować dla siebie dom. Ku zaskoczeniu wszystkich posypały się nagle na Spadzistą ogromne kości, przywodzące na myśl Smoka Wawelskiego. Prace wstrzymano, wezwano naukowców. Okazało się, że znalezisko było tak spektakularne i wyjątkowe, że już wiosną roku kolejnego rozpoczęto regularne badania wykopaliskowe. Ich wyniki przeszły najśmielsze oczekiwania: odkryto świetnie zachowane pozostałości wielosezonowej osady łowców mamutów. Prace kontynuowano z przerwami aż do roku 2002. Datowania radiowęglowe potwierdziły, iż stanowisko to powstało około 24 tysiące lat temu (maximum zlodowacenia Vistulianu-bałtyckiego - ostatniego).








Spośród ponad 20.000 szczątków kostnych znalezionych na Spadzistej ponad 90% kości oraz zębów należy do mamuta Mammuthus primigenius. Znaleziono wszystkie części szkieletu mamuta, m.in. liczne zęby, kości kończyn, łopatki, miednice, kręgi i żebra, również liczne niewielkie kości, jak kości palców, trzeszczki, a nawet bardzo rzadko znajdywane kości podjęzykowe. Na stanowisku odkryto szczątki co najmniej 86 mamutów, które należały do zwierząt w różnym wieku.

Na Spadzistej znaleziono pierwszy (i jak dotąd jedyny) w Polsce mleczny cios mamuta. Oprócz bardzo licznych szczątków kostnych na stanowisku odkryto setki narzędzi krzemiennych (ponad 500) związanych z tzw. kulturą grawecką. Podczas prac wykopaliskowych na Spadzistej znaleziono przedmioty sztuki m.in. zdobione żebro mamuta. Stanowisko Kraków ulica Spadzista jest miejscem, gdzie paleolityczni łowcy polowali na mamuty. Tutaj również ćwiartowali upolowane zwierzęta, a mięso przenosili do swoich.








Stanowisko na Spadzistej jest największym w Polsce nagromadzeniem kości i zębów mamuta (zarówno pod względem liczby szczątków kostnych jak i liczby zwierząt). Jest pod tym względem jednym z największych w Europie i na świecie. Pod względem archeologicznym jest jednym z najważniejszych stanowisk kultury graweckiej w Europie.

Dla wyjaśnienia kultura grawecka, to  górnopaleolityczna kultura archeologiczna obejmująca swoim zasięgiem rozległe obszary europejskie. Występowała od 32 do 20 tysięcy lat p.n.e. Nazwa tej kultury pochodzi od znalezisk w La Gravette w południowo-zachodniej Francji. Charakterystyczne dla kultury graweckiej są wyroby kamienne w postaci ostrzy tylcowych mocowanych w kościanych bądź drewnianych oprawach], a także figurki kobiet, tzw. Wenus paleolitycznych (np. odkryta w Austrii Wenus z Willendorfu, czy francuski zespół figurek Wenus z Renancourt).

 

Moje 3 grosze

 

Ze swej strony proponuję Czytelnikowi kapitalną powieść z tych właśnie czasów pt. „Łowcy mamutów” czeskiego pisarza Eduarda Štorcha, której akcja toczy się na terenie dzisiejszej Libni i Bramy Morawskiej ok. 30.000 lat temu. A do tego ilustracje znakomitego tandemu paleontologa Josefa Augusty i artysty malarza Zdenka Buriana.

wtorek, 16 kwietnia 2024

112 lat temu na Atlantyku…

 


Stanisław Bednarz

 

Pamięci tych, którzy utonęli. A tej nocy niebo było tak wygwieżdżone. 15 kwietnia 1912 roku, podczas dziewiczego rejsu na trasie Southampton- Cherbourg – Queenstown (dziś Cork) - Nowy Jork, RMS Titanic – brytyjski transatlantyk otarł się o górę lodową i zatonął.

W chwili wodowania był drugim po bliźniaczym Olympicu największym parowym statkiem pasażerskim na świecie. Cały kadłub został podzielony na 16 oddzielnych pomieszczeń z systemem zamykania grodzi wodoszczelnych. Opinia publiczna uważała statek za niezatapialny. Opinię tę rozpowszechniało przedsiębiorstwo, które wyprodukowało grodzie wodoszczelne. Problemem były szalupy. Ostatecznie pojawiło się tylko 20 szalup mogących pomieścić jedynie 1100 osób, czyli połowę osób.

Statek przewyższał wystrojem i luksusem każdą inną jednostkę. Punktualnie w południe 10 kwietnia 1912 statek wypłynął. Wieczorem 14 kwietnia 1912 temperatura morza była bliska 0 stopni, a księżyc był w nowiu. Ostrzeżenia o górach lodowych były odbierane przez kilka ostatnich dni.

O godzinie 23:40 marynarze z bocianiego gniazda, zauważyli na wprost statku odcinający się na rozgwieżdżonym niebie czarny zarys – górę lodową. Od zauważenia góry lodowej do momentu kolizji minęło około 37 sekund.

Od samego początku mechanizm powstania uszkodzeń kadłuba wzbudzał kontrowersje. Początkowo powszechnie przyjmowano teorię „rozdarcia”, która stwierdzała, że ostre krawędzie lodu rozdarły poszycie statku . Obecnie obowiązuje teoria „wadliwych nitów”. Podczas zderzenia z górą lodową arkusze blachy poszycia wytrzymały, ale równocześnie nity je łączące uległy zniszczeniu. W rezultacie pomiędzy arkuszami blachy powstały szczeliny, przez które woda dostała się do kadłuba.

Początkowo nikt nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Na oględziny statku niezwłocznie wybrał się kapitan Smith wraz z konstruktorem statku Andrewsem. Kiedy wrócili na pokład, stwierdzono, że statek zatonie w ciągu około półtorej godziny. Dopiero czterdzieści pięć minut od zderzenia rozkazano przygotować szalupy i umieszczać w nich kobiety i dzieci.

Na rozkaz kapitana orkiestra Wallace’a Hartleya zaczęła grać – miało to zapobiec panice. O fakcie, że dla połowy ludzi brak miejsca w szalupach, wiedziało jedynie kilku osób. Objawy paniki można było zauważyć dopiero między godziną pierwszą a drugą w nocy. Wtedy już gołym okiem było widać nienaturalne pochylenie statku.

Statkiem, który był najbliżej i odpowiedział na wezwanie, była RMS Carpathia, która do Titanica miała 58 mil morskich (około 4 godzin).

Ostatnie dwie szalupy zostały zwodowane o 02:10. Statek ciągle nabierał wody, osiągając przegłębienie przekraczające 30 stopni. Wszystkie elementy górnego pokładu zaczęły się zsuwać, powodowało to , że ludzie ześlizgiwali po deskach do oceanu.





O godzinie drugiej w nocy, przestał pracować generator prądu - statek spowiły ciemności. O 02:17 rufa odłamała się od przedniej części przed trzecim kominem. Dziobowa część statku, która nabrała wody, natychmiast poszła na dno. Rufa unosiła się na wodzie jeszcze przez kilka chwil. Zniknęła pod wodą o godzinie 02:20 15 kwietnia 1912.

Wrak statku osiadł na dnie Atlantyku, na głębokości ok. 4000 m. Rozbitków, którzy uratowali się w szalupach, wzięła na pokład Carpathia, o godzinie 04:00 nad ranem. Spośród 2228 pasażerów i załogi zginęło ponad 1500 osób . Przeżyło katastrofę tylko około 730.

W łodziach Titanica było miejsce dla ponad 1100 osób, ale wiele z nich było częściowo pustych… Dopiero w dalszej fazie wypadku łodzie odpływały pełne. Do strat w ludziach należy również zaliczyć ofiary paniki w trakcie ucieczki. Niektórzy mężczyźni usiłowali przedrzeć się do szalup przed kobietami m.in. dyrektor linii Bruce Ismay zakradł się potajemnie. Oficerowie zastrzelili 13 takich mężczyzn.

Wrak Titanica odnaleziono 1 września 1985 na głębokości 3802 m. W latach 1987-2004 wydobyto z wraku ponad 5500 przedmiotów. Ostatnią osobą pamiętającą katastrofę była Lillian Asplund – Amerykanka, która w chwili tragedii miała 5 lat, zmarła 6 maja 2006 roku Zawsze w połowie kwietnia koło Nowej Funlandii odbywają się pochody gór lodowych, tak było jest i będzie.

 

Moje 3 grosze

 

Należałoby tu jeszcze wspomnieć żenującą sprawę pomówienia kapitana Stanleya Lorda z amerykańskiego statku SS Californian o zlekceważenie powagi sytuacji i nieudzielenie pomocy rozbitkom z Titanica. Dopiero dokładna analiza zeznań naocznych świadków pozwoliło na ustalenie, że statkiem, który nie udzielił pomocy Titanicowi nie był Californian, ale brytyjski SS Mount Temple pod kapitanem Moore. Kapitan Stanley Lord został wreszcie oczyszczony z zarzutów i zrehabilitowany. Szkoda tylko, że tak późno…

I jeszcze jedno – wrak Titanica został odnaleziony na pozycji N 41°4355 - W 049°5645 w 1985 roku przez badacza głębin morskich i oficera US Navy kmdr dr Roberta „Boba” Duane Ballarda, przy okazji badania wraku amerykańskiego okrętu podwodnego SSN USS Scorpion.

czwartek, 11 kwietnia 2024

Blaník i jego rycerze – historia mistyfikacji

 


Karel Dudek

 

W 1889 roku na podstawie tej owianej złą sławą historii pewnego autora powstał barwny felieton „Jaka jest prawda”. Ukazał się 18 sierpnia w „Národní polityka”, podpisany jedynie inicjałami H.V.B. zamiast nazwiska, więc do tej pory nie było wiadomo, kto go właściwie napisał. Poza tym ten felieton do dziś stanowi niemal dowód na to, że w górze Blaník rzeczywiście istnieje coś w rodzaju bramy czasoprzestrzennej, przez którą można przedostać się do innej rzeczywistości i spotkać tam nie tylko blanickich rycerzy, ale także inne istoty.[1] Naprawdę?

Jaki był sens felietonu? Wszystko zaczęło się od usunięcia jednego z kamieni węgielnych pod budowę Teatru Narodowego w 1868 roku. Do przepaści w kamieniołomie wpadł niejaki robotnik nazwiskiem Václav Podbrdský i nie odnaleziono wówczas jego ciała. Najwyraźniej stwierdzono zgon. Co ciekawe, po osiemnastu latach (w 1886 r.) pojawił się i zwrócił się do sądu we Vlašimie o wypłacenie utraconej pensji. Opowiedział sądowi szczegółowo swoje przeżycia ze spotkań ze znanymi czeskimi postaciami historycznymi mieszkającymi w Blaníku. Sąd był łagodny. Wystawił właścicielowi kamieniołomu nakaz zapłaty na jedenaście guldenów i na tym koniec. Nie skończyło się to jednak dla żołnierzy, którzy zaatakowali Podbrdskiego za uchylanie się od służby wojskowej. Nawet sąd wojskowy ostatecznie go uniewinnił, myśląc prawdopodobnie o stanie psychicznym danej osoby to samo, co sąd cywilny.

 

Zagadka rozwiązana

 

Wskazówką na ile prawdziwa jest ta historia może być osobowość jej autora, jednak przez długi czas pozostawał on nieznany. Zapytanie do Biblioteki Narodowej nie przyniosło skutku. Tam też nie znali autora felietonu. Więc to było wyzwanie. Na pierwsze odkrycie nie trzeba było długo czekać. Na szczęście autor pod tym skrótem napisał nie tylko ten felieton, ale także książkę „Kolonizacja Serbii – nienarodowy traktat o kolonizacji w Serbii i lekcje dla naszych chłopów”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Kober jako prywatna wydanie w 1880 r. Publikacja musiała uzyskać akceptację cenzury C.K., w przeciwnym razie nie ujrzałaby światła dziennego. Gdyby pozwolono na druk, dzieło to mogłoby już pojawić się w dowolnej antologii lub almanachu, a redaktor nie narażałby się na drukowanie samizdatu. Poszukiwania były kontynuowane.

Autor tego artykułu natknął się także na czasopismo bibliograficzne „Urbánka – miesięcznik przeglądowy literatury, muzyki i sztuki”, t. I. 1880 nr 5. s. 102, gdzie informacja o książce Kolonizacja Serbii podana jest dosłownie, łącznie ze skrótem nazwiska autora H. V. B. Kolejne, drugie wydanie tego czasopisma z 1881 r. było już bardziej rozpowszechnione. Na s. 75 zapisano: „Akta kolonizacji Serbii (por. U. VI. nr 5 s. 102, napisane według Czeskiego Południa nr 23 (4 marca 1881) przez Hynka Viléma Buriana, główny inspektor serbski, ok. urodzony w majątkach, urodzony w 1850 r. w Ml. Vožica.”

Autor felietonu wreszcie utracił anonimowość. Trzeba było przyjrzeć się temu nieco bliżej:

                                        Hynek Vilém Burian

     Ur. 14. 2. 1851 Mladá Vožice – zm. 15. 3. 1908 Nowy Bydžov

Praska „Gazeta ekonomiczna” z 1 kwietnia 1908 roku opublikowała na pierwszej stronie portret Buriana i nekrolog na stronie 77. Tylko jedna kolumna, ale wystarczy. Te trzy informacje były niezbędne do dalszych badań. Do 1888 roku był dyrektorem szkoły ekonomicznej w Czeskich Budziejowicach, w latach 1870-72 odbył stałą służbę wojskową i władał ośmioma językami. Poliglota. Pisał artykuły, polemiki, felietony. Do pisma „Tábor”, do „Czeskiego Południa”, a nawet do pisma, które istnieje do dziś, do pisma „Vesmír”, 15.02.1890 nr 9. t. XIX s. 98 – artykuł pt. „Ślepy Słowianin”. Jego fachowe publikacje z zakresu pomologii utrzymywały w swoim czasie wysoki poziom naukowy. Można je jeszcze spotkać w niektórych antykwariatach i na pewno nie są tanie.

Mladá Vožice są oddalone od Blaníka o 18 kilometrów, a dla grupy chłopców nie była to wówczas żadna odległość. Dla pana Buriana Blaník stał się najwyraźniej sprawą serca i pięknym wspomnieniem dzieciństwa.

Kamień dla Teatru Narodowego został przysłany z Blaníka w 1868 roku i być może autor felietonu nie był pierwszym, który o nim pisał. W końcu minęło 21 długich lat. Nie był. W czasopiśmie „Budivoj”, rok XXII, nr 58, z czwartku 22 lipca 1886 roku znajdował się dokładnie ten sam tekst i nawet ten sam tytuł. Trzy lata wcześniej. Jednak podczas bardziej szczegółowej lektury nie pominięto kilku danych, które przydały się w dalszych badaniach. Nie było jej już w kolumnie. Był tam numer nakazu zapłaty z sądu właszimskiego dla kamieniarza i numer pułku, w którym sądzono bohatera kolumny Podbrdskiego za uchylanie się od służby wojskowej. Autor artykułu nie jest wymieniony. Ale nic nie zostało stracone. W tym samym roku na stronie 103, z datą 30.12.1886, znalazła się wzmianka „Vojtík v Blaníku”. Podpisał się ponownie H. V. B. Jeżeli pan Burian był autorem lipcowego artykułu, to dlaczego sam się nie podpisał? Numer nakazu zapłaty mógł być znany jedynie osobie, której dotyczył, oraz osobom z sądu. Czy pan Burian miał na dworze znajomego, który przekazał mu tę informację, dla większej wiarygodności historii? Czego obawiał się Burian, kiedy trzy lata później usunął tę informację ze swojej kolumny w „National Politics”?

 

Gdzie się podział Podbrdský?

 

To jeszcze nie koniec sprawy. Trzeba było rozprawić się z panem Václavem Podbrdským, który odegrał główną rolę w tej historii.

Rozpoczęły się poszukiwania w rejestrach. Dziesiątki rejestrów, tysiące stron. Louňovice pod Blaníkem, Kamberk oraz inne miasta i wsie. Dopiero w Domašínie autor odniósł sukces. W metrykach miejskich, które od 1980 roku wchodzą w skład Vlašimi. I nie tylko w rejestrach. Na miejscowym cmentarzu odnalazł także grób rodziny Podbrdských, o którą dbano z miłością i troską. W kwietniu 1868 roku pan Václav Podbrdský miał pracować przy ciosaniu kamienia dla Teatru Narodowego. Rejestry niewiele pomogły w tym zakresie. Znaleziono w nich tylko jednego Wacława. W chwili łamania kamienia miał 81 lat, więc nie było o nim mowy. (28.08.1787 + 4.08.1871 Państwowe Archiwum Regionalne w Pradze. Domašín 01 s. 59 - Domašín 07 s. 158)

 

Dalszych informacji w tym kierunku dostarczyło czasopismo Muzeum Narodowego w Pradze, seria historyczna nr 3-4, rok 1983.

 

Blaníkowi poświęcono także obszerny, kilkustronicowy artykuł poświęcony wszystkim kamieniom z historycznych miejsc Czech, przesłanym na fundacje Teatru Narodowego. Pewien, najwyraźniej bardzo przedsiębiorczy urzędnik, nadleśniczy z Louňovic pod Blaníkem, nazwiskiem Čeněk Fisher, zdecydował, że i on się dołoży. Z pewnością kamienia nie rozbił sam, powierzył go niejakiemu Františkowi Růžičce i panu Staňkowi. Mówią, że to doświadczeni kamieniarze. To zależy. Jedyna osoba o tym nazwisku z Louňovic urodziła się w roku 1850, a więc była osiemnastoletnim chłopcem. Siła niewątpliwie tak, ale na pewno nie doświadczenie murarza. Kamień, który wybili, nie pasował. Był za mały. Pan Fisher najwyraźniej też go nie lubił. W liście z 14 kwietnia 1868 roku nieśmiało pyta Pragę, jak duży powinien być ten kamień. Z krzyżem po zabawie. Była to bezużyteczna praca i kamień trafił do piwnicy miejscowego browaru. Drugi kamień już się udał i dziesiątego maja z wielką pompą wysłano go do Pragi. Zamieszczone zostało tu także oświadczenie geologów. Kronika Louňovic podaje, że kamień wydobywano na Slepičí skále, około 500 metrów od szczytu Velkégo Blaníka. Jednak lokalna ortorula nie zawierała turmalinu, ale kamień wysłany do Pragi tak. Coś tu nie gra. Turmalin w ortuli znajdował się w kamieniołomie Křížovský, około trzykrotnie dalej od szczytu, w kierunku północno-wschodnim. Kronika najwyraźniej mówiła o pierwszym, nieudanym kamieniu.

Rok 1866 był czarnym rokiem dla Austrii. Na początku było samozadowolenie możnych, bezkrytyczna ocena własnych sił i ogólny entuzjazm społeczeństwa, przetwarzany przez propagandę. Potem przyszła bitwa pod Sadową i ciężkie otrzeźwienie. Nawet kac był długi. Ludność pod Blaníkiem bardzo odczuła konsekwencje przegranej wojny z Prusami. Zmuszeni byli zakwaterować i nakarmić żołnierzy pruskich. I ich konie, oczywiście. W drugiej połowie XIX wieku nie trzeba było się starać o rozstrzelanie. To nie było potrzebne. Wystarczyła ludzka nieostrożność. W Domašínie, który dziś jest częścią Vlašimi, w tym samym roku pożar strawił pięć domów. Na razie. Nie minie dużo czasu, zanim wypali się kolejnych osiemnaście. Na szczęście żołnierze pozostali z tyłu i zostawili miejscową ludność w spokoju. Na ich miejscu zaczęła szaleć cholera. Ponad trzydzieści osób zginęło w niecałą jesień. Natura przejęła kontrolę i ukarała ludność nieurodzajami, które trwały kilka lat. Deszcze i mrozy przeplatały się z upałami i suszą. Profesor gimnazjum František Augustin Slavík szczegółowo opisał tę niefortunną historię w swojej książce „Historia Domašína, jego osady parafialnej i dawnego folwarku w Táborsku”, wydanej w Táborze w 1882 r. Bieda, głód, choroby. Żałosne podejście do życia.

Władze straciły panowanie nad sobą. Nakazy, zakazy, ograniczenia. Każdy obóz ludowy, każde spotkanie, każdy dobrowolny spektakl teatralny był niebezpieczny. Rok 1848 nadal bardzo żywo zapisał się w pamięci ludzi. Jednak kamieniem węgielnym pod Teatr Narodowy było już coś, czego nawet władze nie odważyły ​​się zabronić. To naprawdę nie było warte zamieszek, które z pewnością po nich nastąpią. Prawdziwy Václav Podbrdský potrafił zrobić to samo, co wielu jego rodaków w tamtym czasie. Zdobył pieniądze, sprzedał, co mógł, a potem po prostu patrzył, jak Statua Wolności zbliża się doń z pokładu trzeciej klasy parowca. Była to jedna z możliwości wyjaśnienia jego nieobecności, która trwała osiemnaście lat.

 

Amerykański ślad

 

Cleveland w stanie Ohio to dziś duże miasto liczące trzy miliony mieszkańców. Leży nad brzegiem jeziora Erie, pomiędzy przemysłowymi gigantami Pittsburghem i Detroit. W czasach, o których tu piszemy, mieszkała tu prawie 30-tysięczna mniejszość czeska. Miasto w mieście i czeskie czasopismo „Dennice novoveku”. W piątek 20 maja 1887 roku w dziale Muzeum Głupoty ukazał się ciekawy artykuł. Pewnie domyślasz się który. Tak, ten sam artykuł, co rok wcześniej w „Budivoju”, ten sam artykuł, co dwa lata później w „National Politics”. Wysłany do USA przez jakiegoś emerytowanego oficera. Ciekawość i ciekawość, którą pan Václav Šnajdr, właściciel gazety, bardzo chętnie imponował swoim rodakom. I na samym końcu. Ta sama gazeta dwanaście lat później, w czwartek 26 stycznia 1899 roku, opublikowała artykuł zatytułowany „Medytacja niedzielna”. Podpisano przez Podbrdskiego. Nic więcej. W tym druku nazwiska żeńskie nie zostały odmienione, co rozwiązano, umieszczając imię, aby było jasne, czy autor był mężczyzną, czy kobietą. Znajdował się tu jedynie podpis Podbrdskiego, zatem autorem niewątpliwie był mężczyzna.

Kto zatem w 1886 roku stanął przed sądem wojskowym? Mówi się, że został rozpoznany przez krewnych i sąsiadów. Jeśli jego historia była tylko bzdurą, dlaczego wracał? Nostalgia? Sąd uniewinnił go wówczas, skłaniając się ku ocenie obrony, że nie byłoby to najlepsze dla stanu psychicznego oskarżonego. Stracili nim zainteresowanie żołnierze i władze z pewnością także. Na pewno nie był chory psychicznie. Jak twierdzi mistrz kamieniarski Šolínek, pracowali oni wówczas z prochem. Czy mistrz powierzyłby takie dzieło swemu robotnikowi, gdyby nie był przy zdrowych zmysłach? Kim był ten Podbrdský w Dennicy Novovek ze stycznia 1899 roku? Dziś prawdopodobnie nie uda się tego dowiedzieć.

 

Sprawa rycerza Putzlachera

 

Można by wszystko zakończyć faktem, że ci autorzy Odrodzenia odegrali razem, a ostatecznie z nami, swego rodzaju farsę, o której dziś nam umyka, i odesłać historię Blaníka i jego rycerzy tam, gdzie jej miejsce, czyli do krainy legend i bajki.

Ale co mamy z tą, tym razem prawdziwą historią, która wydarzyła się kilkadziesiąt lat wcześniej i mocno zaniepokoiła ówczesne władze?

Opisano ją na s. 444-446 w czasopiśmie „Illustrirte chronik” Böhmen – Praga 1853. Drukowano tuszem, na szczęście dobrej jakości, dzięki czemu tekst był czytelny. Przy pomocy tłumacza i logiki autor tego artykułu uzyskał następujący tekst:

 

Przyczynek do historii góry Blaník w Czechach

 

W roku 1826 lub 1827 w ciepły i słoneczny letni dzień komisarz okręgowy Beroun, rycerz Tomáš Putzlacher z Pragi, przybył do wsi w pobliżu góry Blaník, gdzie odbył oficjalne spotkanie. Po zleceniu postanowił udać się do swojego przyjaciela z młodości, hrabiego Küenburga, który zaprosił go już do Mladej Vožicy. Droga prowadziła bardzo blisko góry Blaník. W dobrym humorze rozmowny pan Putzlacher zaczął opowiadać swojemu ochroniarzowi, z którym siedział w powozie, o rycerzach pod dowództwem szlachcica Zdenka. Jego słuchacz wyśmiał to i pozwolił sobie na obraźliwą uwagę na temat śpiących rycerzy. Komisarz okręgowy upomniał szydercę, aby był cicho, ale to nie pomogło. Podróżnicy byli jeszcze za Blaníkiem, gdy na spotkanie z nimi wyruszyła duża grupa jeźdźców. Grupa rycerzy w ciemnoniebieskich zbrojach, z przyłbicami na twarzach. Twarze z długimi, krzaczastymi brodami. W rękach trzymali miecze bojowe. W tumanach kurzu galopowały tuż za tylnymi kołami wozu, aby pasażerowie mogli za nimi podążać. Woźnica starał się jechać jak najszybciej.

Jego ochroniarz popadł w głęboką nieprzytomność. Grupa jeźdźców towarzyszyła im przez bardzo długi czas, aż w końcu zniknęła w tumanach kurzu piaszczystej drogi. W Mladej Vožicy lekarz musiał otworzyć żyłę omdlałemu mężczyźnie i powrót do zdrowia trwał cztery długie godziny.

Pan Puzlacher przebywał u hrabiego przez kilka dni, aż pacjent wyzdrowiał. Jednak incydent z rycerzami blanickimi szybko rozprzestrzenił się po całym mieście i okolicach. Już trzeciego dnia Putzlacher otrzymał list od starosty z Tábor, w którym prosił o wizytę przed wyjazdem do Pragi. Musiał złożyć przysięgę zeznań i nakazano mu zachować najwyższą tajemnicę służbową wydarzenia. Musiał także nakazać zachowanie tej tajemnicy swojego ochroniarza i woźnicy. Nic nie mówić na ten temat. Cały protokół został natychmiast przesłany do Pragi, do najwyższego wówczas burgrabiego, hrabiego Chotko.

Wszystko, co tu zostało powiedziane, opowiedział mi stary człowiek, urzędnik hrabiego, i dał mi słowo honoru. Opowiedział o innym zdarzeniu, które miało miejsce jesienią następnego roku. Na górze Blaník odbyło się wielkie polowanie. Jeden z myśliwych zastrzelił daniela, a kiedy poszedł po niego, jeden z rycerzy już go niósł. Położył daniela na ziemi, odszedł kilka kroków i zniknął.

Byłoby wysoce pożądane, aby na dowód prawdziwości tej narracji niektórzy z panów pracujących nad tą ilustrowaną kroniką zwrócili się do archiwów wspomnianych władz lub do hrabstwa hrabiego Küenburga i jego urzędników w Mladej Vožicy lub do byłego komisarza powiatowego w Beroun, pana Tomáš Putzlacher, obecnie starosty powiatowego w Chrudimiu.

Wszystko wydarzyło się tak, jak opisałem i nie dodałem ani słowa, co potwierdzam swoim podpisem.

Jan Křtitel Peterka – lekarz praktykujący.

W Pradze 12 marca 1852 r.

 

Ciekawe, prawda? Autor tego artykułu, co zrozumiałe, potwierdził istnienie rycerza Tomáša Puzlachera (1795 -1872). On naprawdę żył, nie był postacią fikcyjną. Nie był to skostniały austriacki urzędnik tamtych czasów, ale osoba wykształcona. Jako wojewoda w Pilźnie zabiegał o remont i ponowną konsekrację kościoła św. Jakuba Wielkiego w Nepomucenie (1857 – 1859), który został zniesiony w czasie reform józefińskich.

W tym przypadku postępowanie władz jest również zrozumiałe. A co by było, gdyby wśród Czechów zaczęły krążyć pogłoski, że rzeczywiście mają w Blaniku własną armię w odwodzie?

 

Zainteresowanie III Rzeszy

 

Ale ta historia wciąż się nie kończy! Po dokładniejszym zbadaniu skały Veřejovej można odkryć kilka starannie wykonanych otworów w dnie jednej z nisz. Krążą pogłoski, że jest to dzieło grupy ludzi z nazistowskiego projektu Ahnenerbe. Zainteresowanie wyraził SS-Reichsführer Heinrich Himmler, mający obsesję na punkcie germańskiego mistycyzmu. A co jeśli wejście do tajemniczej, podziemnej krainy Agartha jest właśnie tutaj? Po co trudzić się aż do Tybetu? To, co wówczas odkryli, najwyraźniej gdzieś przepadło podczas niszczenia materiałów tej organizacji. Kto wie?

Tegoroczny Wielki Piątek był dla naszej grupy badaczy naprawdę bardzo ciekawy. Mieliśmy zamiar spędzić noc na Skale Veřejovej na Blaníku. Zawiasy są częścią drzwi, czyli wejścia, w tym przypadku gdzieś na zawsze. Imię pasujące i być może prawdziwe. Są miejsca, które pomimo całego Twojego sceptycyzmu wobec plotek i plotek, wprowadzą Cię w niepewność. Wahasz się. A co jeśli... Zachowasz to dla siebie, ale jestem pewien, że inni myślą to samo. Tak było również w tym przypadku. Za stożkiem światła latarki zaczynał się bukowy, tajemniczy las i postrzępione skały. Była pełnia księżyca, ale była doskonale ukryta za niskimi chmurami pełnymi śniegu i wody. Ciemno, choć w pysk daj. Nie byliśmy wyposażeni ani w różaniec, ani w kropidło. Urządzenia pomiarowe i technika dokumentacyjna były w pogotowiu. Przyznam, że nawet przez chwilę zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby skała rzeczywiście się otworzyła. Na szczęście (lub niestety) przyroda uchroniła nas od wahań, przy pomocy gradu lodowego, później obfitych opadów śniegu i wreszcie ulewnego deszczu. Około wpół do drugiej w nocy zrezygnowaliśmy z kolejnego pobytu i resztę nocy spędziliśmy w samochodach, na parkingu pod Blaníkiem.

Badacz i autor tego artykułu nie chciał jednak szukać wyłącznie na monitorze komputera. On i jego koledzy uznali za konieczne skupienie się na Blaníku w najważniejszym miejscu. Na Skale Veřejovej. Wybrał także ważny dzień otwarcia skał, a dokładniej Wielki Piątek tegorocznej Wielkanocy. Niestety natura nie sprzyjała zespołowi badawczemu. Księżyc był w pełni, ale ukryty za niskimi chmurami. Po północy śnieg zamienił się w ulewny deszcz, a wyprawa wolała spędzić resztę nocy w samochodach na parkingu.

Na razie więc możemy być spokojni, w Blaníku nie dzieje się nic szczególnego ani nadzwyczajnego. Tylko w naszej historii literatury pojawiła się jeszcze jedna obnażona mistyfikacja literacka.

 

Dodatek od Autora

 

To nie ma znaczenia. Śpiące wojsko jest wszędzie. Babia Góra w Polsce, Sitno na Słowacji, Blaník w Czechach, Jindřich Ptáčník[2] śpi na wzgórzu w Niemczech, Król Arthur w Anglii, we Francji… Krótko mówiąc, na każdym właściwym wzgórzu jest armia.

Ta sprawa jest o tyle ciekawa, że ​​w archiwum jest orzeczenie sądu, więc będzie w tym trochę prawdy, więc w Blaníku czasami Czas naprawdę robi ze swoim czasem, co chce…

 

Moje 3 grosze

 

Jeżeli idzie o Polskę, to najczęściej mówi się o śpiących rycerzach w tatrzańskim Giewoncie oraz w Czantorii na Górnym Śląsku. Niestety, pomimo tylu dziejowych zawieruch rycerze ci śpią nadal snem nieprzebudzonym i nie wychodzą, by walczyć za Polskę. Może to wszystko, co przeszliśmy jest jeszcze niewystarczające do Ich interwencji? A może dowiedziawszy się o broni termojądrowej i rakietach zwyczajnie dali sobie spokój? Miejmy nadzieję, że jednak wyjdą z jaskiń w czasie III Wojny Światowej.

Jakże to wszystko gorzko brzmi…

I wszystko byłoby OK., gdyby nie mały drobiazg, a mianowicie raport z brytyjskiego Projektu Pennine. Otóż tam także wspomina się o spotkaniach z rzymskimi wojownikami i innymi „duchami” i „widmami” z czasów rzymskiego panowania na tych ziemiach. No i oczywiście istnieje wiele raportów o obserwacjach i Bliskich Spotkaniach z Nieznanymi Obiektami Latającymi i ich pasażerami. Dlatego uważam, że błędem byłoby całkowicie przekreślać relacje spod i z Blanika.

Podobnie dziwne rzeczy, szczególnie z Czasem maja miejsce w niemieckich  Alpach Wapiennych, a związane są z masywem górskim Mt. Untersberg, gdzie m.in. zanotowano zniknięcia i zjawianie się ludzi w poślizgach czasowych, co opisał swego czasu Peter Krassa. A tak już nawiasem mówiąc, to niedaleko znajdowała się górska kwatera Führera III Rzeszy, który przebywał w niej często i stanowiła centrum kierowania państwem i centrum decyzyjne operacji wojennych na frontach II Wojny Światowej. I kto wie, czy Hitlerowi i jego akolitom nie przyszło czasem do głowy, by nie dało się zmienić niekorzystnych zmian na frontach przy pomocy manipulacji Czasem?

Osobiście jestem zdania, że poza pracami nad bombą A, sztucznym złotem i innymi szalonymi pomysłami bonzów III Rzeszy, w kompleksach Der Riese w Górach Sowich na Dolnym Śląsku, toczyły się tam prace nad chronomocją – tj. przemieszczaniem się w Czasie. Niektórzy badacze zagadnienia, jak np. Gerd Burde w swym filmie twierdzi wprost, że naziści chcieli opanować podróże w Czasie i takim pojazdem-chronolotem był dyskoplan V-7.

Ale to jest już temat z innej ballady…

 

Przekład z czeskiego - ©R.K.F. Sas - Leśniakiewicz   



[2] Henryk I Ptasznik (876-936) – król Franków Zachodnich, pogromca Słowian. Himmler uważał się za jego wcielenie i kontynuatora.

wtorek, 9 kwietnia 2024

CE0/CE-III-E z różowym EBE

 


Albert Rosales

 

Lokalizacja: Borowka, Białoruś

Data: 28.VII.2011

Czas: świt

Opis incydentu:

Dwóch żołnierzy patrolujących zamkniętą strefę wojskową (las) zauważyło sylwetkę mężczyzny w „bufiastym” różowym stroju manewrującego między drzewami, najwyraźniej lecącego bez żadnego napędu. Według ich raportu, latający mężczyzna nagle skręcił ostro i przyspieszył, gdy był około 70 metrów od patrolu. Istota miała około 2 metrów wzrostu i przypominała człowieka.

Dodatek HC

Źródło: Belarusian UFO-Committee, www.UFO-com.net    

Typ: E

 

Przekład z angielskiego - ©R.K.F. Sas - Leśniakiewicz