Powered By Blogger

czwartek, 31 października 2019

Tajemnica „Saluta-7”




W 2017 roku rosyjska kinematografia przedstawiła bardzo ciekawy film pt. „Salut-7” w reżyserii Kima Szipienki. Film ten – nominowany do nagrody i nagrodzony przez Rosyjską Akademię Filmową – jest zrobiony w stylu innego arcydzieła gatunku sci-fi pt. „Kosmiczni kowboje” w reż. Clinta Eastwooda z 2000 roku, lub „Apollo 13” Rona Howarda z 1995 roku czy „Grawitacji” Alfonso Cuarona z 2013 roku, jednakże w przeciwieństwie do „Kosmicznych kowbojów” mówi on o autentycznych wydarzeniach, które rozegrały się w Kosmosie i na Ziemi w 1985 roku – w samym apogeum Zimnej Wojny i przygotowań obu supermocarstw do wojen gwiezdnych… Rosyjscy kosmonauci w przeciwieństwie do amerykańskich herosów, są tu pokazani jako zwyczajni ludzie ze wszystkimi cnotami, zaletami i wadami, jakże dalecy od lansowanych przez radziecką propagandę niemalże nadludzkich bohaterów „orzących ugory Kosmosu”… I to jest jeszcze jednym plusem tego filmu. Poza tym świetne zdjęcia i dobre efekty specjalne. W sumie film jest o wiele bardziej realistyczny od produkcji Hollywoodu. Ale dość o tym, przejdźmy ad rem.



Salut-7 w niebezpieczeństwie


Jak już tu powiedziano, film opowiada o pewnym tajemniczym wydarzeniu, które rozegrało się na stacji w dniach 7.III-16.VI.1985 roku.

Wkrótce po zakończeniu wypraw do bazy satelitarnej Salut 6, ale jeszcze przed zakończeniem jej istnienia, na orbitę została wprowadzona baza satelitarna Salut 7. Jej budowa i wyposażenie były podobne do Saluta 6. Stacja wystartowała z Ziemi 19 kwietnia 1982 roku. Początkowe parametry charakteryzujące jej orbitę to: perygeum 219 km, apogeum 278 km, nachylenie orbity 51,6° i okres obiegu 89,2 min.

·        14 maja 1982 na pokładzie zameldowała się pierwsza załoga podstawowa – Anatolij Bieriezowoj i Walentin Lebiediew. Kosmonauci spędzili w kosmosie 211 dni ustanawiając nowy rekord. W czasie swej misji podejmowali dwie załogi odwiedzające. Przyjęli także cztery statki towarowe i w dniu 30 sierpnia 1982 r. odbyli spacer kosmiczny. Powrócili na Ziemię 10 grudnia 1982 r.

·        28 czerwca 1983 na pokładzie Saluta melduje się druga załoga podstawowa – Władimir Lachow i A. Aleksandrow. Ich misja trwała 150 dni i nie byli odwiedzani przez inne załogi. Start Sojuza T-10-1 nie powiódł się i Lachow i Aleksandrow pozostali na stacji dłużej, by wykonać prace zaplanowane dla całej czwórki. Najważniejszą z nich było założenie dodatkowych baterii słonecznych po obu stronach jednej z płaszczyzn. Dokonali tego w czasie dwóch spacerów. Oprócz Kosmosa 1443 rozładowali jeszcze dwa Progressy i 23 listopada powrócili w swoim statku na Ziemię (wymiana statku nie była konieczna, bowiem Sojuz-T miał znacznie dłuższy „okres służby” niż Sojuz).

·        9 lutego 1984 Sojuz T-10 dostarcza na pokład Saluta 7 trzecią podstawową załogę w składzie Leonid Kizim, Władimir Sołowjow i lekarz Oleg At’kow. Pracowali do 2 października 1984 roku, spędzając w kosmosie bez mała 237 dni. W trakcie rekordowej misji przyjęli cztery statki towarowe oraz dwie załogi odwiedzające. Najważniejsze osiągnięcia trzeciej załogi to prace wykonane w otwartej przestrzeni kosmicznej. Wymienili nieszczelny węzeł w układzie paliwowym oraz założyli dodatkowe baterie słoneczne.
·        Czwarta załoga melduje się na pokładzie 8 czerwca 1985 roku z zadaniem naprawy stacji. 7 marca 1985 zanikł kontakt radiowy z Salutem, tym samym Ziemia utraciła kontrolę nad stacją. 16 czerwca udało się usunąć awarię i kosmonauci Władimir Dżanibekow i Wiktor Sawinych stali się czwartą załogą podstawową. Przyjęli dwa statki towarowe – Progress 24 i Kosmos 1669. W czasie spaceru kosmicznego założyli dodatkowe baterie słoneczne.
·        Ostatnia stała załoga przybywa na pokład stacji kosmicznej 18 września 1985 roku. Misja Wasjutina, Sawinycha i Wołkowa nie trwa jednak długo. Z powodu choroby dowódcy załogi kosmonauci powrócili już 21 listopada 1985 r. po 65 dniach lotu (Sawinych spędził na pokładzie w sumie 168 dni). (Wikipedia)

Co z tego wynika? Otóż wynika z tego, że ta tajemnicza awaria miała miejsce w czasie, kiedy stacja nie była zamieszkała – a dokładniej pomiędzy odlotem III zmiany (2.X.1984 r.) a przylotem IV zmiany (8.VI.1985 r.). Awaria ta została naprawiona przez kosmonautów i stacja „wróciła do służby”.

Do swojej czwartej misji Dżanibekow wystartował 17 lipca 1984 r. W dowodzonej przez niego załodze znaleźli się również: Swietłana Sawicka – inżynier pokładowy (druga radziecka kosmonautka) oraz inżynier–badacz Igor Wołk (znajdował się w grupie kosmonautów szkolących się do lotów na pokładzie wahadłowca Buran). Po połączeniu się Sojuza ze stacją Salut 7, na której pracowali: Leonid Kizim, Władimir Sołowjow oraz Oleg At’kow, obie załogi wykonały szereg badań i eksperymentów. 25 lipca Dżanibekow i Sawicka przez ponad 3,5 godziny pracowali na zewnątrz zespołu orbitalnego. W tym czasie wykonali m.in. eksperyment polegający na cięciu i spawaniu próbek różnych metali. Lądowanie, które miało miejsce 25 lipca 1984, zakończyło się pomyślnie i statek z kosmonautami wylądował w odległości 140 km od Dżezkazganu.

To właśnie ten epizod rozpoczyna film. W czasie spawania Sawicka dziurawi rękawicę skafandra i musi wracać na stację. Ubezpieczający ją Dżanibekow wchodząc do modułu stacji widzi jakieś niezwykłe zjawisko, jakieś jasne światło w pobliżu Saluta. Czy to był jakiś NOO? Mimo tego, że lekarze wykluczyli go z lotów (wiadomo dlaczego – UFO nie istnieją), to bierze on udział w kolejnej misji do stacji kosmicznej.

Do ostatniego, piątego lotu, Dżanibekow został wyznaczony z uwagi na posiadane doświadczenie oraz wysokie umiejętności. Po awarii Saluta 7, który zaczął dryfować na orbicie w sposób niekontrolowany (z powodu awarii zasilania), postanowiono wysłać misję ratunkową. Wyznaczono do niej właśnie Dżanibekowa oraz znającego świetnie budowę stacji Wiktora Sawinycha. Obaj 6 czerwca 1985 wystartowali na pokładzie Sojuza T-13. Kosmonautom udało się połączyć z lecącą bezwładnie stacją i uruchomić ją, umożliwiając tym samym realizację kolejnych lotów załogowych na jej pokład. Do czasu ponownego uruchomienia systemów stacji obaj pracowali w kosmosie w zimowych ubraniach. 2 sierpnia Dżanibekow przez 5 godzin pracował poza stacją. Po 112 dniach spędzonych kosmosie Dżanibekow powrócił na Ziemię razem z Gieorgijem Grieczką, który przybył na Saluta 7 razem z załogą Sojuza T-14. Władimir Wasiutin, Aleksandr Wołkow oraz Wiktor Sawinych pozostali na stacji jako kolejna stała załoga kompleksu orbitalnego, a kapsuła Sojuza T-13 powróciła na Ziemię 26 września 1985 r. (Wikizero)



Co było przyczyną awarii?


I rzecz najciekawsza – nigdzie nie ma podanej przyczyny tej awarii. Mówi się tylko o skutkach: braku łączności i zasilania oraz destabilizacji trajektorii stacji z możliwością jej deorbitacji w nieprzewidzianym miejscu na Ziemi – np. na terytorium USA czy któregoś z krajów NATO, co groziłoby nieobliczalnymi konsekwencjami politycznymi przede wszystkim. Z jednej strony jest to zrozumiałe, bo Rosjanie nie chcieli zdradzać swych technicznych tajemnic przed resztą świata. Ale czy tylko?


Tajemnicze awarie na orbicie


Tajemnicza awaria Sojuza-7 to tylko jeden epizod z wielu, o których mówi historia kosmonautyki. Jest ich więcej, a oto garść przykładów:

Być może właśnie tajemnicza awaria kosmicznego teleskopu Hubble w połowie listopada 1999 roku była spowodowana przez meteory z roju Leonidów, których maksimum wypadło w nocy 18/19 listopada 1999, w godzinach 00:00 - 03:00 CET. W Japonii i innych krajach, gdzie to zjawisko obserwowano, naliczono aż 3.000 błysków na godzinę, ergo któryś meteor mógł trafić w LAT LST Hubble i uszkodzić go tak, że załoga Discovery musiała wymienić mu komputer, nadajnik radiowy, rejestrator danych i sześć żyroskopów oraz zamontować pancerne osłony przeciwmeteorytowe.

I tutaj nasuwa się dziwna myśl, że może HST został uszkodzony przez Kogoś celowo i rozmyślnie po to, by nie zarejestrował czegoś, co nie było przeznaczone dla naszych oczu???... Nie od dzisiaj wiadomo, że na orbicie wokółziemskiej nasze satelity zachowują się czasem zaskakująco dziwnie, jakby nieznany Ktoś je włączał i wyłączał niezależnie od woli ich właścicieli czy dysponentów...

Nie tylko HST miał kłopoty, bo rok 1999 był w ogóle pechowy dla Rosjan i Amerykanów.

To wszystko, co przedostało się do mediów, a ile jeszcze informacji tego rodzaju przy okazji utajniono, to jeden Pan Bóg wie... Red. Andrzej Zalewski słusznie zauważył, że albo amerykańskie sondy kosmiczne są robione „po polsku” czyli byle jak i nie działają jak należy, albo - co jeszcze gorsze - Ufici je po prostu... likwidują! Szczególnie dotyczy to Marsa, bo na 32 misje sond międzyplanetarnych tylko 8 było udanych! Pozostałe 75% ziemskich aparatów kosmicznych przestało działać w pobliży Czerwonej Planety! I to w czasie, kiedy dwie sondy transplutonowe: Pioneer 10 i Pioneer 11 oddaliły się już na 10 mld km od Ziemi i wyszły poza Układ Słoneczny - zmierzając w stronę konstelacji Byka. I działają!

19 stycznia 2000 roku, Amerykanie przeprowadzili nieudaną próbę nowej antyrakiety nad Pacyfikiem. Był to kolejny krok w stronę stworzenia kosmicznej tarczy systemu SDI/NMD.

W dniu 10 lutego 2000 roku japońska JAXA zaliczyła wpadkę z satelitą Astro E, który z którym nagle utracono łączność z Centrum Łączności JAXA w Kagoshima. Istnieje możliwość, że satelita ten oberwał jakąś lodową kulą, które 12 stycznia tego roku bombardowały Belgię, 20 stycznia okolice Toledo w Hiszpanii, 25 stycznia okolice Treviso we Włoszech, a 27 stycznia bloki lodowe spadły na Mediolan, Treviso, Bolonię, Wenecję i inne miasta północnych i środkowych Włoch...

Pod koniec 2000 roku Rosjanie mieli poważny kłopot ze stacją kosmiczną Mir. W dniu 25 grudnia o godzinie 15:00 MST urwała się wszelka łączność radiowa z automatyką Mira. I znów – na stacji nie było załogi. Wszelkie próby jej przywrócenia paliły na panewce. Mir milczał i był głuchy na wszelkie sygnały z Centrum Lotów Kosmicznych Rosyjskiej Agencji Kosmonautyki... Oczywiście zaczęły się spekulacje na temat miejsca spadku 15-letniej stacji kosmicznej o masie 140 ton, a kontrowersyjny kreator mody Paco Rabanne ogłosił, że Mir spadnie na Paryż. Na szczęście i ku niesamowitemu zdumieniu naziemnej obsługi Mira, automaty stacji odezwały się 26 grudnia o 15:00 MSK, jakby nigdy nic... Co się działo na pokładzie Mira przez te 24 godziny, tego nie wie nikt, natomiast zaintrygował nas fakt nieoczekiwanej zmiany załogi Mira, którą zmieniono w trybie awaryjnym już następnego dnia! Czyżby wysłano tam nie kosmonautę, ale kogoś, kto ma zupełnie inną specjalność i bynajmniej nie jest informatykiem czy łącznościowcem???...

Ale to jeszcze nie koniec rosyjskich niepowodzeń, bo 28 grudnia 2000 roku do Morza Barentsa wpadła rakieta Cyklon 3 z sześcioma wojskowymi i komercyjnymi satelitami na pokładzie! - tzn. przypuszczano, że ta rakieta tam spadła, bo tymczasem ze wschodniej Australii doniesiono o widzianych tam sześciu meteorach, które spłonęły w atmosferze ziemskiej. Być może właśnie to były te „zaginione” satelity z Cyklonu 3...

I z ostatniej chwili - w dniu 20 lipca 2001 roku Rosjanie dokonali dziwnego eksperymentu o kryptonimie Волна czyli Fala, który polegał na wystrzeleniu rakiety w pokładu okrętu podwodnego na Morzu Barentsa, jej przelocie podorbitalnym nad Rosją i lądowaniu na Kamczatce. Nie byłoby w tym nic ciekawego, gdyby nie to, że eksperyment ten miał na celu... wypróbowanie nowego napędu - tzw. „żagla słonecznego” - dla statków kosmicznych. Obawiam się, że jest to zasłona dymna, a chodzi o eksperymentalny lot przeciwpocisku w odpowiedzi na analogiczny amerykański eksperyment, który miał miejsce o tydzień wcześniej - w dniu 13 lipca, kiedy to przeciwpociskiem wystrzelonym z atolu Kualajainen zniszczono ICBM typu Minuteman odpalonego z wojskowego kosmodromu Vanderberg III AFB w Kalifornii. Ciekawe, czy chodziło tutaj o zestrzelenie wrogiego ICBM, czy może czegoś innego?... - ot, np. dużego meteorytu czy obcego statku kosmicznego?

A może była to jakaś próba z pociskiem rakietowym z napędem atomowym? Coś takiego też może wchodzić w grę, bowiem wiadomo – teraz, w 2019 roku – że Rosjanie pracują nad takimi wektorami BMR i dowodzą tego ostatnie wypadki mające miejsce nad Morzem Białym. NB, Amerykanie pracowali nad czymś takim jeszcze w latach 50. XX wieku!


Najciekawsze jest to, iż o tym eksperymencie informacje znikły ze wszystkich serwisów wszystkich agencji - dokładnie tak, jak w przypadku Meteorytu Grenlandzkiego!... Żeby było jeszcze ciekawiej, następnego dnia po tym eksperymencie, na południową Polskę runęły masy wody i zaczęła się kolejna Megapowódź – niemal identycznej siły, jak ta, która pustoszyła Dolny Śląsk w lipcu 1997 roku... Katowicki ufolog Tomasz Niesporek wysnuł nawet przypuszczenie, że powódź ta była skutkiem działania rosyjskiej wersji amerykańskiego programu HAARP, tego sławetnego ELIPTON-u, którym straszą nas kremlowskie „jastrzębie” - na co wskazuje sam kryptonim eksperymentu - Fala. Być może był to eksperyment z falami radiowymi o wysokiej częstotliwości, które byłyby w stanie niszczyć głowice amerykańskich ICBM lecących na Matuszkę Rossiję!...

Jak widać z powyższego, coś niedobrego dzieje się w najbliższym sąsiedztwie kosmicznym Ziemi i to coś niepokoi nas - ufologów - bo stanowi jeszcze jeden dowód na to, że Oni nas obserwują i że faza obserwacyjna Kontaktu zbliża się ku końcowi! (Zob. antologia „Bolid Syberyjski” - https://hyboriana.blogspot.com/2012/06/bolid-syberyjski-23.html)

Powyższe słowa napisałem jeszcze w 2002 roku i nic nie straciły ze swej aktualności. I co najgorsze – nad wieloma tego rodzaju wypadkami nadal rozpostarta jest kurtyna tajemnicy…


Kadry z filmu "Salut-7".

środa, 30 października 2019

Przybysz z głębi Czasu czy z Kosmosu?




Kilka dni temu na FB jeden z moich znajomych zamieścił niezwykle ciekawy filmik ukazujący jakieś dziwne stworzenie (?) wyglądające jak jakiś fantastyczny, półprzeźroczysty liść (?) fantastycznej paproci pożerający zielone glony (?), czy coś w tym rodzaju wprost z piaszczystego (?) podłoża.

Niestety, na tym nasza wiedza się kończy, bo nie ma żadnego opisu tego stworzenia, a szkoda. Zakładając, że jest to jakieś żywe stworzenie można zadać sobie pytania: co to jest i skąd pochodzi?  

Mnie ta istota od razu skojarzyła się ze zwierzętami zamieszkującymi ciepłe morza edikariańskie, których sfosylizowane szczątki dzisiaj znajdujemy m.in. w łupkach Burgess z czasów Eksplozji Kambryjskiej - EK. Były to niezwykłe stworzenia, które powstały w trakcie EK po jednym z najbardziej niebezpiecznych epizodów w historii Ziemi – totalnego zlodowacenia w epoce Kriogenu, w którym nasza planeta zamieniła się w kulę lodową i była Ziemią-śnieżką (z przerwami) przez 99,3 mln lat (MA), od 780 do 582,4 MA i były to 4 zlodowacenia, a to:

·        zlodowacenie Kaigas – 45 MA,
·        zlodowacenie Sturtian – 20 MA,
·        zlodowacenie Marinoan – 33 MA i…
·        …zlodowacenie Gaskiers – 1,3 MA.

Na okres pomiędzy zlodowaceniem Marinoan a Gaskiers, pomiędzy 543 a 530 MA przypada niezwykle ciekawy okres Ediakaru, w którym miała miejsce ta tajemnicza EK, która mogła być spowodowana właśnie przez ustąpienie lodów i ogrzanie wód Wszechoceanu. W ciągu 13 MA (więc w skali geologicznej bardzo krótko!) wykształciła się wielka ilość gatunków roślin i zwierząt.

 Już we wcześniejszych warstwach, ze schyłku ery proterozoicznej (Ediakar), udało się znaleźć odciski ciał makroskopowych organizmów o miękkim ciele (tzw. fauna ediakarańska), skamieniałości śladowe pozostawione przez pełzające robakowate zwierzęta, a pod koniec Ediakaru także nory. Ponadto odkryto skamieniałe zarodki zwierząt z formacji Doushantou, datowanej na ok. 580 MA. Również oszacowania genetyczne sugerują, że rozdzielenie się linii ewolucyjnych zwierząt tkankowych musiało nastąpić ponad 600 MA temu. Szanse na znalezienie wcześniejszych skamieniałości zwierząt zmniejsza jednak fakt, że Ziemia była wówczas w znacznym stopniu zlodowacona (Kriogen) i życie musiało się ograniczać do nielicznych enklaw cieplejszych wód w głębinach Wszechoceanu jak podaje Wikipedia. 

I dalej - Najbardziej znane bogate zespoły kambryjskich makroskamieniałości znane są z Chin (fauna z Chengjiang, ok. 515 MA temu) i Kanady (fauna z Przełęczy Burgess, tzw. łupki z Burgess, z kambru środkowego, sprzed ponad 500 MA). Ilustrują one szybką ewolucję stawonogów, szkarłupni i wielu innych grup, w tym reprezentujących całkowicie wymarłe szczepy, o niezwykłych planach budowy ciała. Wśród ówczesnych skamieniałości doszukano się też prymitywnych strunowców (Cathaymyrus, Haikouella, Yunnanozoon, Pikaia) nieco przypominających lancetnika.

Czyżby więc nasz „liść” był zachowanym przedstawicielem fauny kambryjskiej sprzed ponad pół miliarda lat z czasów EK albo jeszcze wcześniejszej (o 33 MA) Eksplozji Avalon (EA)? A czemuż by nie? – skoro w głębinach Oceanu Indyjskiego znaleziono dwa gatunki latimerii – Latimeria chalumnae pochodzące z Górnego Dewonu (365 MA) o których sądzono, że wymarły ostatecznie jakieś 60-70 MA temu. Na plażach Azji Południowo-Wschodniej pełzają skrzypłocze – Limulus polyphemus, będące reliktami pochodzącymi jeszcze z Syluru (425 MA temu) – a zatem możliwe jest, że taka właśnie superpierwotna forma życia z czasów EK lub EA dotarła do naszych czasów…

Jest jeszcze jedna możliwość, a mianowicie taka, że jest to istota, która przeżyła lodowy Armagedon Ziemi-śnieżki i dotrwała do naszych czasów! Panuje przekonanie, że przed Kriogenem we Wszechoceanie pływały sobie tylko bakterie, sinice, pierwotne algi. I to wszystko – nie było żadnych wielokomórkowców. Czyżby?

Ale zaraz, Ziemia istnieje 4,5 mld lat (GA)! Szacuje się, że życie powstało jakieś 2,5 GA temu, a skoro tak, to co stało się z tym, które powstało przed kataklizmem Ziemi-śnieżki? Jestem zdania, że były i to wysokorozwinięte, ale czterokrotne zlodowacenia nie pozostawiły nawet śladu po tych istotach żywych I generacji – a my stanowimy II generację. Totalne zlodowacenia spowodowały Zerowy Epizod Wielkiego Wymierania i reset życia na Ziemi, dzięki czemu miała miejsce EA i EK – a w rezultacie po 600 MA – powstaliśmy my sami.

A zatem przybysz z otchłani Czasu? Być może, ale jest jeszcze jedna możliwość, a mianowicie – istota z Kosmosu, która spadła z meteorytem na Ziemię lub została do nas skierowana w ramach tzw. panspermii kierowanej. Życie powstało gdzieś w Kosmosie i podróżuje na meteorytach, które od czasu do czasu spadają na planety. Jeżeli spadnie na planetę typu Ziemi, to rozwija się i to wybuchowo – jak w czasie EA i EK. Tak nawiasem mówiąc, przywodzi to na myśl istoty z księżycowego oceanu odkrytego przez bohaterów opowiadania Daniela Laskowskiego – „W kryształowej dżungli Księżyca” – zob. http://daniel-laskowski.blogspot.com/2017/08/wysoka-ponoc-96.html - ale to jest fantazja autora, nam zaś chodzi o to dziwne coś, z którym nie bardzo wiadomo, co robić.

Tak czy inaczej, powinniśmy być gotowi na właśnie takie dziwne przypadki – na żywe i martwe artefakty spadające nam z nieba czy wyławiane z głębin Wszechoceanu.   

Czy Leh w Tybecie mógł być starożytną Słowiańską Fortpocztą?



Andrzej Kotowiecki


Największą bolączką współczesnej nauki o czym pisałem już w moich publikacjach jest to, że wszystkie prawie dziedziny poszczególnych dyscyplin naukowych posiadają ramy stworzone wiele lat temu i przekroczenie tych ram dla młodych zdolnych naukowców czasem wiąże się z końcem ich kariery. Głównymi ograniczeniami są nazwiska twórców ram, ich pochodzenie czy też polityczne podejście do nowych teorii. Nadto panuje nad tym wszystkim niepodzielnie teza –Jeżeli dowody nie pasują do teorii to tym gorzej dla dowodów.

Tak właśnie jest odkrywana m.in. na nowo powoli historia Słowian, a nadal w Polsce mamy nazwy ulic imieniem zagorzałych niszczycieli naszej kultury i historii jak np. ulice Lelewela i wielu innych. Tak też jest przemilczane to, że mieliśmy dwa chrzty Polski (w obrządku słowiańskim 874 roku i oczywiście rzymskim w 966 roku), nadto przemilczana jest historia Państwa Lechickiego, państwa opartego na demokratycznych wyborach władców. Pomimo niszczenia przez Kościół dokumentów i dowodów w początkowej fazie chrystianizacji.

Dokumenty starożytne zachowały się nie tylko w innych krajach jak np. w Starożytnej Persji jak również kronik rosyjskich, niemieckich, francuskich, hiszpańskich ale i w naszych kronikach, jak kronika arcybiskupa Prokosza z X wieku, czy też Cholewy, Kadłubka a także Bogufała jak również zachowanych starożytnych map. Przemilczane są badania genetyczne. Odkrycie przez genetyków polskiej haplogrupy R1a1a7 męskiego chromosomu Y- DNA, potwierdziło, że żyjemy nieprzerwanie na naszych rdzennych terenach od przeszło 10 700 lat. Mało tego ta właśnie haplogrupa jest obecna do tej pory w 51% populacji w Polsce. Dzięki badaniom genetycznym prześledzono wędrówki Prasłowian na przestrzeni kilku tysięcy lat od Europy do Indii i powrotem.

Badania wykazały, że tę haplogrupę posiada ogromny odsetek ludzi w północnych Indiach, W szczególności posiada go wyższa kasta w tym wielu Braminów. Genotyp oparty o  wspólną haplogrupę R1a, czy później R1a1 dotyczy Ariów, którzy są bezpośrednimi przodkami Słowian, Irańczyków i  Indów. Ale w sumie nie o tym chciałbym pisać, te informacje są ogólnodostępne w Internecie. Jest jednak faktem, że w trakcie wędrówki Ariowie podzielili się na dwie grupy: irańską, która przybyła do dzisiejszego Iranu i indyjską, która powędrowała do Indii. W okresie od XIX do XIV wieku p.n.e. rozprzestrzenili się na terenie doliny Indusu, wypierając z niej inne ludy – prawdopodobnie Drawidów. W późniejszym okresie zasiedlili cały Półwysep Indyjski, dziś są uważani za przodków większości Hindusów.

Indusi przechowali najwierniej starożytną lechicką Wiedzę – czyli Wedy, są więc potomkami wyjątkowymi.
Zresztą jest niezwykłe podobieństwo pomiędzy wieloma słowami starosłowiańskimi a sanskrytem. Możemy więc uważać hinduskie Wedy za wspólne dziedzictwo!  Obszary  gdzie Wedy powstały są również bardzo wypełnione haplogrupą R1a. Dowodzi to wspólnoty genetyki od Łaby po Ganges. 

Przełom wrzesnia i listopada 2017 i 2018 spędzałem w Indiach a w zasadzie w najdalszej północnej części tego subkontynentu  - w Śrinagarze i Leh - Ladakh tj Prowincji Jammu i Kaszmir. Tak jak Śrinagar przyciąga z uwagi na Jezusa czyli Grób Issy tak po przejechaniu górzystą drogą przez Kargill znajdujemy się w Tybecie w Ladakh w pięknie położonym na wysokości ponad 3500 m.n.p.m mieście Leh, gdzie przysłowiowo dech zapiera z powodu nie tylko rozrzedzonego powietrza, ale w szczególności z powodu piękna i surowości tych terenów.

Niegdyś Leh był ważnym miejscem, gdzie krzyżowały się drogi kupców z Kaszmiru, Tybetu, Indii a także Chin.
Początkowo Leh nazywał się Sle albo Gle, ale po przyjeździe morawskich misjonarzy, (którzy jak wytłumaczono woleli niemiecką ortografię?), nazwa została zmieniona na Leh. Ale czy tak było naprawdę, czy przypadkiem misjonarze nie natrafili na jakieś wskazówki. Warto w tym miejscu opisać kim byli morawscy misjonarze. Otóż Geneza Kościoła Braci Morawskich sięga XVII wieku, gdy w Czechach husyci, ewangelicy i anabaptyści będąc prześladowanymi zaczęli emigrować do krajów protestanckich. Potomkowie owych wygnańców osiedlili się na Łużycach Górnych, gdzie założyli w latach 1722-1727 osadę Straż Pańska (Herrnhut). Dała ona początek wspólnocie religijnej utrzymującej doktrynalną więź z polską prowincją Jednoty Braci Czeskich. Opiekę nad nimi sprawował saksoński arystokrata Nikolaus von Zinzendorf, który dał im siedzibę w swoim majątku k. Budziszyna na Łużycach za zgodą biskupa Daniela Ernesta Jabłońskiego, ostatniego biskupa Jednoty Braci Czeskich. Później dołączył do niego Dawid Nitschann, który został w 1735 roku ordynowany na biskupa przez Jabłońskiego.W 1749 roku nowo powstały Kościół przyjął konfesję ewangelicko-augsburską Po powstaniu wspólnoty w Herrnhut, w niedługim czasie bracia morawscy rozpoczęli na szeroką skalę akcję misyjną w: Azji, Afryce i Ameryce Północnej. Obecnie członkowie tej wspólnoty działają głównie w Niemczech, USA, Australii, Holandii, Szwajcarii, Słowacji i Czechach (łącznie ponad 500 tys. osób). Bracia morawscy jako pierwsi z protestantów podjęli w XVIII w. działalność misyjną.

Miasto Leh było kiedyś, moim zdaniem, przedpolem ogromnego terenu zamieszkałego przez wędrujące ludy Lechitów od Europy po Indie. Było strażnicą graniczną z Tybetem i Himalajami. Niedaleko, ale warto o tym wspomnieć, już na terenach obecnego Pakistanu żyje lud Hunzów.  Hunzowie nie tylko z wyglądu przypominają i wyglądają jak Słowianie, ale mają taką sama haplogrupę krwi tj R1A1  jak Polacy. Na pewno Bracia morawscy mieli z nimi kontakt.
Zresztą jest niezwykłe podobieństwo pomiędzy wieloma słowami starosłowiańskimi a sanskrytem. Możemy więc uważać hinduskie Wedy za wspólne dziedzictwo !  Obszary  gdzie Wedy powstały są również bardzo wypełnione haplogrupą R1a. Dowodzi to wspólnoty genetyki od Łaby po Ganges. 

Pytanie brzmi – Dlaczego Bracia morawscy zmienili nazwę tej miejscowości w Tybecie na Leh i czy przypadkiem nie przywrócili najstarszą nazwę tego miejsca ? Moim zdaniem tak. Wiadomo, że byli ludźmi światłymi i wykształconymi. Zresztą jak można przeczytać w wielu materiałach źródłowych - obszarem pracy Morawian było szeroko rozumiane szerzenie oświaty. Tego rodzaju działalność była najsilniej zakorzeniona w tradycji Kościoła Morawskiego. W całej swej historii, na każdym z miejsc osiedleń, Morawianie zajmowali się kształceniem. Od początku swej działalności misyjnej na pograniczu indyjsko-tybetańskim Bracia wprowadzili zwyczaj, że praca oświatowa nie musi być łączona z szerzeniem chrześcijaństwa – czy na przykład : dyskusje Braci z buddyjskimi mnichami,wielokrotnie kończyły się jednakową konkluzją tych ostatnich:"wasza nauka jest dobra, macie swoich wielkich świętych, ale dróg do Prawdy jest wiele.

Dlaczego mamy uznać, że tylko wasza jest słuszna? Bracia opisywali także przypadki, w których mnisi buddyjscy po poważnych, wieloletnich studiach nad Nowym Testamentem stwierdzali, że Jezus jest wielkim świętym i inkarnacją Padmasambhawy. Tak więc obecna na obszarze misyjnym tradycja wielokulturowości może być postrzegana jako kontekst niesprzyjający ewangelizacyjne pracy Morawian. (za Rafał Beszterda, Lud,t.85,2001). Na pewno jednak Bracia, moim zdaniem, dotarli do jakichś starych podań i dokumentów, chociaż teren ten był zdewastowany przez wojska kaszmirskie a Pałac Potala w tym czasie zniszczony.  Pałac był siedzibą rodziny królewskiej do 1834 roku. Wtedy to został zniszczony w czasie najazdu ludu Dogra, a rodzina królewska przeniosła się do miejscowości Stok, zresztą zamieszkuje tam do tej pory. Morawianie poruszali się po wszystkich okolicznych miejscowościach bez przeszkód, zresztą pierwsze wiele lat poświęcili na naukę języka tybetańskiego, kontakty z miejscową wpływową wyższą kastą i ludem oraz tłumaczenie na miejscowy język Pisma Świętego aby w ten sposób przekonać do nowej wiary. Chcieli się dostać do Lhasy w Tybecie, lecz niestety nie uzyskali zgody władz Tybetu. Przetłumaczyli jednak Biblię na język tybetański w roku 1881 dzięki uzdolnieniom lingwistycznym brata Heinricha Augusta Jäschke.

Nazwa Leh kojarzy nam się z Lechitami czyli z  naszymi przodkami. Wydaje mi się, że wśród Braci misjonarzy musieli być też Polacy, skoro wspólnota ta była związana z polską prowincją Jednoty Braci Czeskich. Bracia przebywali na tych terenach w Tybecie, kiedy nie istniała w Europie państwowość polska, ale historia potęgi polskiej była znana, nauczana i przekazywana z ojca na syna. Musieli przekonać do zmiany nazwy miasta króla mieszkającego w Stok, jego rodzinę, dostojników, tutejszą elitę, mnichów buddyjskich jak również maharadżę Kaszmiru gdyż rejon ten w  roku 1842 przyłączono do dogryjskiego stanu Jammu i Kaszmir, natomiast Bracia morawscy pojawili się tam znacznie później. To nie była prosta sprawa, dlatego moim zdaniem wszystko przemawia za tym że nazwa miasta została przywrócona. Niestety w tutejszym  Muzeum nie natrafiłem na żadne dokumenty z tego okresu, może tak jak dokumenty na temat Issy będące w pobliskim klasztorze w Himis (o czym pisałem w NŚ nr 5/2018 – Roza Bal: śladami Issy – Jezusa-  w Kaszmirze i Himalajach)  są obecnie skrywane przed poszukiwaczami prawdy w innych bibliotekach klasztorów buddyjskich?

Jeszcze jedna ważna sprawa od pewnego czasu próbuje poruszyć pewien temat, a mianowicie sprawę narodów słowiańskich przed tzw chrystianizacją i dokumentów na ten temat w archiwach watykańskich.
Wiem ze takie dokumenty istnieją, ale jest problem z uzyskaniem zgody na dostęp do nich i ich zbadanie.
Historia Polski od wielu wieków była zakłamywana i zamazywana m.in. przez Kościół, jak i naszych władców posłusznych tak Watykanowi, jak i obcym, a także przez okupantów w dobie rozbiorów.
Dlatego tez, należałoby zacząć działać i nagłaśniać te sprawę, w szczególności w dobie nowych badan genetycznych, historycznych i archeologicznych, poprzez wywarcie nacisku aby zostały udostępnione wszelkie dokumenty i zabytki dotyczące przedchrześcijańskiej Polski czyli Lechii i innych ziem słowiańskich a mieszczące się w archiwach watykańskich. Moim zdaniem prawdopodobnie są zachowane w archiwach watykańskich księgi słowiańskie  (m.in. księgi wed słowiańskich), których wiele zostało zniszczonych i spalonych w okresie od 992 do 1025 roku o czym wspominał Długosz. Powinniśmy upominać się o swoje dziedzictwo dopóki jeszcze stanowimy Naród Polski - Naród Słowiański. 

Wadowice, 2019-08-11


Moje 3 grosze

Ze swej strony w nawiązaniu do tego tematu pragnę przypomnieć prace prof. dr. hab. Benona Zbigniewa Szałka ze Szczecina, który udowadnia w nich, że w czasach wczesnej Starożytności, czyli jeszcze 16-12 tys. lat temu na Ziemi panowała jedna wielka cywilizacja, w której posługiwano się jednym językiem i jednym pismem. Ślady tego znajdują się we wszystkich językach na naszej planecie i w zapisach prehistorycznych, które obejmują swym zasięgiem czasowym kilkadziesiąt tysięcy lat. 

Warto jest przeczytać przeczytać te opracowania i wielka szkoda, że ukazały się u nas w nakładzie śladowym - jak wszystkie cenne publikacje z zakresu badań Nieznanego...   

niedziela, 27 października 2019

Postrach Wszechoceanu: Czy żyje do dzisiaj?




Libor Hrnčíř


Kiedy w 1975 roku amerykański reżyser Steven Spielberg zaszokował świat filmem „Szczęki”, widzowie mają wrażenie, że na ekranie zobaczyli największego morskiego drapieżnika, jeszcze bardziej powiększonego oczami filmowca. Biały rekin – Carcharodon carcharias, który jest bohaterem wydarzeń toczących się w filmie, jest karzełkiem w porównaniu ze swym prehistorycznym przodkiem – MegalodonemCarcharodon megalodon. Głębiny Wszechoceanu są dlań doskonałym ukryciem. 


Czy przeżył do dnia dzisiejszego?


A może film „Szczęki” nie przesadzał?

W marcu 1954 roku, SS Rachel Cohen płynie po indonezyjskich wodach, kiedy naraz coś mocno uderza w jego kadłub. Kilku marynarzy stojących na rufie statku z przerażeniem opisuje rekina długiego niemal na 30 m, który zahaczył o ster. Kto by tam uwierzył w coś takiego? Kapitan ostrożnie zapisał wydarzenie w dzienniku okrętowym nadmieniając, że chodziło tu o zderzenie z pływającym pniem. Ciężko uszkodzony statek płynie do Adelajdy (Australia Południowa) , gdzie w suchym doku czeka na dalsze wydarzenia. W bliskości śruby napędowej widoczne są w poszyciu ślady jakby po zębach, których szerokość wynosiła ponad 10 cm. Jak wielki musiał być ich właściciel? Tak wygląda nocny koszmar!



Postrach stad wielorybów


Carcharodon megalodon – jak brzmi jego naukowa nazwa - zaczyna straszyć mieszkańców oceanów po raz pierwszy od 16 milionów lat. Nawet nie są w stanie mu sprostać nawet wieloryby. Dorasta on do 20 m długości, a niektóre szacunki dodają mu nawet jakieś 10 m więcej. Jest on trzykrotnie tęższy od swoich dzisiejszych kuzynów. Jego szkielet tworzy chrzęść, tak że uczeni nigdy nie znajdą zachowanego szkieletu tego unikalnego potwora. Megalodona możemy uzyskać tylko w jeden sposób – musimy go złapać. O ile rzecz jasna jeszcze żyje…


Z fragmentów paszczy, które się dochowały do naszych czasów, paleontolodzy wyliczyli, że mógł on mieć siłę ścisku szczęki sięgającą 18.000 kG. Tym kasuje on dzisiejszego wielkiego białego żarłacza jakieś 10 razy i nie dorównuje mu nawet słynny Tyrannosaurus rex z siłą ścisku szczęki równą 3000 kG. Megalodon mógłby znaleźć miejsce pracy na wrakowiskach samochodowych, gdzie współczesne maszyny mogą szybko zeszrotować samochód osobowy. Największy rekin w historii mógłby to zrobić całkiem dobrze… Megalodon był ogromny!


Panika u morskich gigantów


Liczące sobie 300 lat, stare legendy Hawajczyków mówią o prastarych religijnych rytuałach, w których szamani przy pomocy ludzkiej przynęty wywoływali z głębin olbrzymiego rekina zwanego niuhi. W gadkach tradycyjnych wierzeń, walczą z nim najdzielniejsi mężczyźni. Chodzi tu o potwora ze świecącymi oczami, zaś rybacy mają sposób w jaki sposób go unieszkodliwić – przy pomocy narkotyków. Czy jeszcze 300 lat temu był prehistoryczny Megalodon postrachem hawajskich rybaków? Badanie wskazują na to, że Ludzkość poznała zaledwie 10% Wszechoceanu. Jeżeli Megalodon jeszcze w nim zamieszkuje, to nie musimy się z nim spotykać, ale bez ochyby poluje on tam bezlitośnie jak miliony lat temu. Zoologom nie dają spokojnie spać przypadki tzw. samobójstw wielorybów, kiedy to waleniowate same wyrzucają się na mielizny. Co może powodować takie zachowanie, pomimo posiadania przez nie bezbłędnego systemu orientacji w przestrzeni? Czyżby panika? Czy wieloryby uciekają w nieprzytomnym strachu przed jedynym nieprzyjacielem, który jest w stanie ich zabić bez względu na ich wielkość i masę? Człowieka by połknął tak łatwo jak malinę.



Zmienia się łańcuch pokarmowy


Wedle specjalistów Megalodon mógł się ostać na większych głębokościach. Jego gigantyczne ciało wymaga wciąż dopływu energii, której olbrzym wymaga przebywając w środowisku ubogim w tlen. O tym, że Megalodon zamieszkuje ciemne głębiny świadczy fakt, że ma on świecące oczy, co jest właściwością typową dla istot z głębin. Powrót Megalodona na płytsze wody naruszyłby równowagę piramidy troficznej. Łańcuch pokarmowy zyskałby kolejne ogniwo, a wiele zwierząt zamieniłoby się z łowców w ofiary.



Moje 3 grosze


Sprawa istnienia czy nieistnienia Megalodonów we współczesnym Wszechoceanie stanowi jeden z najciekawszych problemów kryptozoologii. Pisałem już o tym na moim blogu w następujących artykułach:
…w których opisano Megalodony i wskazano możliwe miejsca ich występowania. Swoja drogą czy nie ma racji Steve Auten i inni autorzy, którzy przypuszczają, że Megalodony uchowały się gdzieś na dnie rowów oceanicznych w ciemnych, zimnych wodach pod ogromnym ciśnieniem tysięcy atmosfer, ale w oazach ukrytych pod termoklinami i haliklinami, w wodach podgrzewanych przez tzw. „palacze” czyli kominy hydrotermalne?

Alternatywą są jakieś podwodne pieczary czy nawet systemy jaskiniowe, w których Megalodony mają swe siedliska i do których powracają po udanych polowaniach? To też byłoby możliwe…

I wreszcie czy do wybicia Megalodonów we Wszechoceanie przyczynił się konkurencyjny gatunek istot rozumnych – Syren? Coś takiego teoretycznie jest możliwe, zob. - https://wszechocean.blogspot.com/2013/01/syreny-w-mrokach-wszechoceanu.html.

I jeszcze tak à propos Megalodonów i samobójstw wielorybów. Oczywiście ta hipoteza jest prawdopodobna, a konkurencyjną dla niej jest hipoteza metanowa – zob. https://wszechocean.blogspot.com/2018/02/megalodony-metan-i-wieloryby.html.

I nie jest wcale powiedziane, że te niezwykłe wydarzenia mają swe źródło w synergicznym działaniu obu tu wymienionych czynników.

Tak czy inaczej, będziemy mieli pewność, kiedy uda nam się złapać żywego takiego potwora i umieścić w oceanarium. Byłby to dowód ostateczny i niepodważalny na istnienie tej kryptydy.   


Przekład z czeskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz

piątek, 25 października 2019

Dziwna historia o Nieznanych Obiektach Podmorskich - USO


Trójkąt Bermudzki - akwen, na którym najczęściej obserwuje się Nieznane Obiekty Podwodne...


Kyle Mizokami


Nie tylko są tam UFO…


W czasie ostatniego weekendu (5-6.X2019 r.), były komandor US Navy David Fravor był gościem programu Joe Rogan Exprience. Kmdr Fravor, który był przedmiotem artykułu na łamach „New York Times” na temat jego obserwacji UFO w 2004 roku, omawiał nowy, upiorny incydent, o którym opowiedział mu jego kolega-pilot, kiedy już obaj byli na emeryturze.

Zgodnie z tym, co opowiadał kmdr Fravor – naocznym świadkiem był były pilot helikoptera MH-53E Sea Dragon – jest to wersja USMC[1] maszyny marynarki CH-53E Sea Stallion – bazującego w Roosevelt Roads NS[2]  na wyspie Puerto Rico.[3]  Dwa razy podczas odzyskiwania zużytej amunicji treningowej z wody pilot zauważył dziwny podwodny obiekt.

Dron BQM-174 - jaki podejmował z morza świadek obserwacji USO

W pierwszym incydencie pilot zobaczył „ciemną masę” pod wodą, gdy wraz ze swoją drużyną odzyskali latającego drona ćwiczebnego. Pilot opisał obiekt jako „dużą” masę, „trochę okrągłą” i był pewien, że nie jest to łódź czy okręt podwodny. Podczas drugiej obserwacji pilota, torpeda treningowa, którą pilot wysłał w celu odzyskania, została „zassana” w głąb oceanu w obecności podobnego podwodnego obiektu. Torpedy nigdy więcej nie widziano.

W innym miejscu wywiadu Fravor ujawnia, że 79-letnia kobieta skontaktowała się z nim po tym, jak jego obserwacja została upubliczniona. Kobieta wyjaśniła, że jej ojciec, oficer marynarki wojennej, kiedyś mieszkał w bazie morskiej w San Francisco w latach 50. XX wieku. Gdy była dzieckiem, jej ojciec pokazał jej telegram, w którym stwierdzono, że niezidentyfikowane obiekty były widziane wlatujące i wylatujące z wody na zapomnianym teraz zestawie współrzędnych szerokości i długości geograficznej. Ojciec kobiety powiedział jej: Cały czas je otrzymujemy i zawsze jest w tym samym obszarze.

Te obserwacje są podobne do obserwacji dokonanej przez kmdr Fravora. Zgodnie z byłym pilotem USN, jedynym powodem, dla którego widział teraz osławione UFO „Tic Tac”, było to, że unosił się nad tajemniczym większym obiektem widzianym pod wodą. Fravor opisuje obiekt jako coś w kształcie krzyża i mniej więcej wielkości odrzutowca Boeing 737. Dalej opisał wodę nad nią, która jakby „gotowała się” lub „pieniła”, i powiedział, że obiekt zniknął po tym, jak przykuł jego uwagę.

Samolot Boeing 737

W 1970 roku, biolog Ivan Sanderson opublikował książkę pt. „Niewidzialni mieszkańcy”. Sanderson – wytrwały badacz niezwykłych zjawisk, poświęcił tą książkę obserwacjom obiektów, które później zostały nazwane Nieznanymi Obiektami Podwodnymi – USO lub Nieznanymi Obiektami Podwodnymi – UAO. Zdefiniowano je jako nieznane pojazdy obserwowane w wodzie, które unosiły się spod powierzchni wody lub nurkowały w wodzie. Sanderson skatalogował wyniki raportów o obserwacji USO:

19.IV.1957 roku, załoganci na pokładzie MS Kitsukawa Maru, japońskiego trawlera rybackiego, napotkali na dwa metalicznie-srebrne obiekty, które zniżały się z nieba do morza. Obiekty te miały 10 m długości i nie miały żadnych skrzydeł. Kiedy wpadły do wody, to spowodowały silne falowanie. Dokładne miejsce opisano współrzędnymi: N 31°15’ - E 143°30’, -5400 m n.p.m.[4] 

Sanderson także podaje informację o incydencie, który miał miejsce u wybrzeży Puerto Rico w 1963 roku w czasie ćwiczeń ZOP[5]  Manewry te były prowadzone koło Puerto Rico, na Atlantyku, ok. 500 mn/926 km na SE od kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. Wszystkie meldunki zgodne są co do tego, że było tam 5 „małych” jednostek morskich, ale w jednym z nich mówi się o tym, że jednostką dowodzenia był lotniskowiec USS Wasp (CVS-18)

USS Wasp w 1964 roku

Sonarzysta na jednym z mniejszych okrętów – prawdopodobnie był to niszczyciel – zameldował na pomost bojowy, że jeden z okrętów podwodnych złamał szyk i oddala się w pościgu za czymś, co wydaje się być jakimś podwodnym obiektem. Operator ten oczywiście nie wiedział, czy jest to „cel”, ponieważ manewry, w które byli zaangażowani, były ćwiczeniami mającymi na celu przeszkolenie personelu w wykrywaniu wrogich jednostek ... Jednak raport tego operatora nie był w granicach każdej takiej symulacji. Problem polegał na tym, że wspomniany obiekt podwodny przemieszczał się z prędkością ponad 150 kts/~278 km/h!

Według Sandersona: nie mniej niż [13] jednostek, w tym samoloty patrolowe do walki z okrętami podwodnymi, śledziły szybki, nieznany obiekt. Ponadto: Mówi się, że technicy śledzili ten obiekt przez cztery dni i UAO manewrował wokół nich, i to na głębokości 27.000 ft/~9000 m.

USS Wasp był okrętem ZOP  w 1963 roku i służył w II Flocie[6] do czasu wycofania ze służby i zezłomowania w 1972 roku. Niestety, Sanderson ani nie podaje żadnego źródła mówiącego o tym incydencie, ani nie ma na ten temat żadnych informacji w Internecie.[7]

National UFO Reporting Center – NUFORC prowadzi bazę danych obserwacji, które przesłano do NUFORC via email i na gorącą linię telefoniczną. Zawiera ona wiele doniesień i meldunków o NOL-ach, które widziano wylatujące z lub wpadające do wód Wszechoceanu.

Wycieczkowiec MS Pacific Explorer ex Dawn Princess

U wybrzeży Half Moon Bay, CA, świadek-kobieta zameldowała w 2007 roku, że widziała trzy NOL-e z pokładu wycieczkowca MS Dawn Princess – przemianowany w 2017 roku na MS Pacific Explorer.  A oto jej relacja:

- Po około 5 minutach, trzy łagodnie świecące obiekty ukazały się nam na widoku – trzy jednakowe, niemal kuliste obiekty, równomiernie rozmieszczone na linii równoległej do kadłuba statku i unoszące się nieco ponad powierzchnią wody. Wydawało się, że stoją one na jednym miejscu, kiedy statek przepływał koło nich. One się unosiły w powietrzu, ale nie wzburzały wody pod nimi. Zanim tylko zniknęły mi z oczu, lewy (od dziobu) wpadł do wody i zniknął.

Pewien raport przyjęty w kwietniu 2019 roku stwierdza, że mała, biała łódź wyleciała z wody i wzbiła się w powietrze koło Imperial Beach, CA, na wysokość ok. 500 ft/~167 m. UFO natychmiast odleciał w kierunku południowym, i to z ogromną prędkością.  

Czymkolwiek są USO - wytwory wyobraźni, awarie mechaniczne, tajne jednostki rządowe, a nawet dzieło Istot Pozaziemskich - istnieje długa historia obserwacji. Anonimowy pilot helikoptera kmdr Fravora jest najnowszym z długiej serii tajemnic i zapewne długo nie zostanie rozwiązana…


Przekład z angielskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz



[1] Marines – piechoty morskiej.
[2] Baza Lotnictwa Marynarki Wojennej USA.
[3] Wyspa ta stanowi południowy wierzchołek słynnego Trójkąta Bermudzkiego.
[4] Nieco na wschód od Rowu Izu-Ogasawara (Izu-Bonin), na Pacyficznej Równinie Abysalnej.
[5] Zwalczanie Okrętów Podwodnych.
[6] Flota Oceanu Atlantyckiego.
[7] We wszystkich pisanych źródłach autorzy powołują się jedynie na książkę Sandersona, więc sprawa jest wciąż otwarta i niepewna.