Powered By Blogger

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Chorwacka wyprawa na biegun

  


Stanisław Bednarz

 

Jak to c. k Austria przy pomocy Chorwatów i pieniędzy hrabiego Wilczka wybierała się na biegun. Latem, 1872, na pokładzie statku Tegetthoff, z Tromsø wyruszyła Austrowęgierska Ekspedycja Polarna. Wyprawą dowodził Julius Payer, a połowę 24-osobowej załogi stanowili Chorwaci.

Marynarze z Adriatyku; są mniej niż inne nacje skłonni do nadużywania rumu; zawsze są w dobrym humorze, co uchroni ich przed depresją nocy polarnej.

Po dwóch miesiącach żeglugi, ekspedycja dotarła do północnych wybrzeży Nowej Ziemi i tu natknęła się na lodową barierę. Jednak uwięziony w zmarzlinie statek, wraz z ruchami lodu, posuwał się naprzód. I w ten sposób, 30 sierpnia 1873 roku, odkrywcy dotarli do nieznanego archipelagu. Nazwali go Ziemią Franciszka Józefa.

Przez dziewięć miesięcy nadawali wyspom nazwy, rysowali mapy, badali zjawiska meteorologiczne. Wiosną podjęto decyzję o powrocie. 20 maja 1874 załoga opuściła skuty lodem statek, by w trzech łódkach, dotrzeć do Nowej Ziemi. Po trzech miesiącach napotkali rosyjski statek rybacki, na którym, 3 września 1874 roku, dopłynęli do norweskiego Vardø.

Ziemia Franciszka Józefa to obecnie rosyjski archipelag. Po wybuchu I wojny światowej zajęła go Rosja. W 1927 r. założono tu stację meteorologiczną. W 1930 r. przemianowano archipelag na Ziemię Łomonosowa.

Na wyspie Aleksandry znaleziono pozostałości niemieckiej stacji meteorologicznej z czasów II wojny światowej. Stacja działała od września 1943 roku do lipca 1944 roku kiedy to po spożyciu mięsa upolowanego niedźwiedzia polarnego, cała załoga stacji (z wyjątkiem sanitariusza-wegetarianina) zachorowała na włośnicę i została ewakuowana. Dziś na tej wyspie jest baza lotnicza Rosji.










Archipelag nie ma stałych mieszkańców W skład archipelagu wchodzą 192 wyspy. Wśród nich 3 wyspy mają powierzchnię ponad 1500 km²: Ziemia Jerzego – 2821 km², Ziemia Wilczka – 2203 km², Wyspa Grahama Bella – 1557 km², Ziemia Wilczka otrzymała nazwę na cześć hrabiego Jana Nepomucena Wilczka, pochodzącego z polskiej szlachty, głównego sponsora wyprawy. Od 1875 Wilczek piastował stanowisko prezydenta Austriackiego Towarzystwa Geograficznego (Kolejny wielki i zapomniany Polak!). Jest jeszcze Wyspa Wilczka niewielka na samym południu archipelagu.

18 marca 1874 r. zmarł tu na szkorbut maszynista statku, Otto Krisch, pochowany następnie wśród skał. Wyprawa pozostawiła w 1874 r. na wyspie zapieczętowaną kapsułę z opisem odkryć. Kapsułę tę odnalazła w 1991 r. niemiecka ekspedycja.

Wyspy archipelagu pokryte są niskimi pasmami zbudowanymi z bazaltu. Najwyższy punkt wysp sięga 620 m n.p.m. Maksymalne temperatury latem nie przekraczają +3°C. Szatę roślinną tworzy skąpa tundra, - porosty i mchy, również jaskry, skalnice i wierzbę zielną. Ziemia Franciszka Józefa jest częścią Europy, a na Wyspie Rudolfa znajduje się najdalej na północ (81°54’ N) wysunięty punkt Europy. Polecam szczególnie ze względu na udział Chorwatów i polski sponsoring.

niedziela, 30 sierpnia 2020

Fantastyczne oceany

 

Ocean Solaris w wizji Andrieja Tarkowskiego

Są książki, do których chętnie się wraca. Są powieści, które za każdym razem czyta się inaczej i to, co interesowało nas kiedyś, staje się wspomnieniem, bo nadchodzą nowe zainteresowania i taką książkę czyta się na nowo. Takim pomysłem, evergreenem science-fiction jest fantastyczny, żywy i rozumny ocean. Coś, co opisał najpierw Murray Leinster w opowiadaniu „Alyx” jeszcze we wczesnych latach 50-tych ubiegłego stulecia.  

Potem był Stanisław Lem i jego genialna powieść „Solaris” (1961), która pomimo swych archaizmów nic nie straciła na swej dziwności. Jeszcze po Lemie problem rozumnego oceanu zaatakował Bohdan Petecki w powieści „Kogga z czarnego słońca” (1978).

Z tego wszystkiego powieść Lema zasługuje na największą uwagę, bowiem porusza ona problem kontaktu Ziemian z czymś, co jest dla nich całkowicie niezrozumiałym – Ocean, który jest jedną wielką na całą planetę istotą rozumną, ale ahumanoidalną i z którą nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu jest po prostu niemożliwe. Główny bohater – psycholog Kris Kelvin – przybywa z Ziemi na stację badawczą unoszącą się nad cytoplazmatycznym oceanem pokrywającym planetę Solaris. Ocean ten wydaje się być pewną formą inteligencji, o zdumiewających możliwościach interwencji w chaotyczny ruch orbitalny planety wewnątrz układu podwójnej gwiazdy. Ludzie od wielu lat nie potrafią zrozumieć tajemniczej natury oceanu; wszelkie próby porozumienia zawodzą. Naukowcy przebywający w momencie przylotu Kelvina na stacji badawczej (Snaut i Sartorius) zachowują się w nienaturalny sposób, ich stan psychiczny przypomina lekki obłęd. Szef tamtejszej placówki – Gibarian – popełnił samobójstwo parę godzin przed przybyciem psychologa. Wkrótce pojawia się tam w niewyjaśnionych okolicznościach żona Kelvina, Harey, która niegdyś targnęła się na swoje życie, za co główny bohater czuje się odpowiedzialny. Podejmuje on drastyczne próby uwolnienia się od nieproszonego „gościa”. Istota jednak powraca, co udowadnia mu (podobnie jak poprzednio innym rezydentom stacji), że jego działania mają charakter zbrodni – kopia jego żony psychicznie niczym nie różni się od człowieka. Pomimo iż wie, że istota przypominająca zmarłą wcześniej kobietę tak naprawdę nią nie jest, z biegiem czasu zaczyna ją akceptować i kochać.

Stacja Solaris z filmu Stevena Soderbergha

Okazuje się, że ocean materializuje wspomnienia badaczy w postaci neutrinowych, niezniszczalnych tworów. Obecność tych fantomów, wydobytych z podświadomych zakamarków pamięci, okazuje się być dla ludzi trudną do zniesienia udręką psychiczną. Bohaterowie próbują ustalić, czy jest to forma eksperymentu przeprowadzana przez planetę na badaczach, działanie nie do końca świadome czy nietypowa próba kontaktu – odpowiedź na wcześniejsze naświetlanie oceanu twardym promieniowaniem rentgenowskim. Uczeni decydują się na następną próbę kontaktu: przesyłają w głąb oceanu encefalogram Kelvina w celu przekazania domniemanemu odbiorcy swoich stanów psychicznych.

Duża część książki jest poświęcona historii wcześniejszych badań oceanu, z którą bohater zaznajamia się przeglądając zbiory biblioteki umieszczonej na stacji. Z tych badań wyodrębniła się nawet osobna gałąź wiedzy – solarystyka. Z lektury dzieł poświęconych solarystyce poznaje on opisy różnorodnych zjawisk występujących na oceanie (mimoidy, symetriady) oraz próby naukowego wyjaśnienia natury dziwnej substancji.

Potem okazało się, że są to nie tyle ludzie, ale niemal niezniszczalne fantomy zbudowane z neutrin. Coś, co jest jeszcze bardziej fantastyczne od rozumnego Oceanu Solaris! I tak to wygląda w gigantycznym skrócie.[1] 

Oczywiście „Solaris” była trzykrotnie filmowana – pierwszy spróbował się z nią radziecki reżyser Borys Nierenburg w 1968. Potem był Andriej Tarkowski, który przeniósł ją na ekran w 1972 roku. Ostatnią była adaptacja amerykańska w reżyserii Stevena Soderbergha w 2002 roku. Nie znam tej pierwszej, za to ta druga jest – delikatnie mówiąc – do niczego. Tarkowski tą powieść przeczytał, ale ni w ząb nie zrozumiał. Trzecia adaptacja jest taka sobie, położono nacisk na akcji i wątku miłosnym, a nie na głębi Oceanu Solaris. Lem jest w ogóle trudny do przeniesienia na ekran i trzeba naprawdę dobrego reżysera, który podołałby temu zadaniu. Jak na razie jeżeli idzie o „Solaris”, to nie udało się to nikomu, podobnie jak z innymi powieściami tego autora.

Dlatego też z pewnym zdumieniem obejrzałem film na National Geographic Channel, w którym jego autorzy postawili śmiałą acz niezwykłą tezę: Wszechocean Ziemi może być żywą istotą! Wprawdzie po ogłoszeniu, jeszcze w latach 70-tych ubiegłego stulecia tzw. hipotezy Gai przez spółkę James Lovelock & Lynn Margulis taka hipoteza nie powinna nikogo dziwić, to jednak przypomniała mi się, kiedy oglądałem ten film.

Hipoteza przypisuje własności żywego organizmu planecie Ziemi jako całości. Gaja może być zdefiniowana jako złożona jedność zawierająca biosferę, atmosferę, oceany i gleby Ziemi; całość stanowiącą sprzężenie zwrotne systemów cybernetycznych poszukujących optymalnego fizycznego i chemicznego środowiska naturalnego dla życia na tej planecie. Całkowity zakres żyjącej materii na Ziemi, począwszy od wielorybów po wirusy, od dębów po glony, może być uznany za żyjącą jedność zdolną do utrzymywania atmosfery Ziemi, która przystosowuje się do wszystkich jej potrzeb. Lovelock twierdzi, że to przyroda organiczna wytwarza atmosferę, nie zaś odwrotnie. Wcale nie środowisko naturalne umożliwiło pojawienie się i rozwój życia: to istoty żywe wytwarzają gaz, który pozwala im przetrwać, a więc biosfera ma zdolność kontrolowania swego środowiska naturalnego, chemicznego i fizycznego.

Gaja trwa w ciągłości z przeszłością sięgającą aż do samych początków życia, a w przyszłości będzie trwać tak długo, jak będzie trwać życie. Jest to żywa istota planetarna. Ściślej mówiąc, temperatura, utlenianie, stan skupienia, kwasowość i pewne aspekty skał i wód są utrzymywane poprzez aktywne procesy reakcji przeprowadzane automatycznie i nieświadomie przez florę i faunę, co sprawia, że istnienie planety znajduje się w równowadze dynamicznej, homeostazie. Co zatem przemawia za realnością tej hipotezy?

Jednym z najważniejszych dowodów potwierdzających hipotezę Gai jest stabilność ziemskiego klimatu. Badania geologiczne dowodzą, że klimat na Ziemi nigdy nie był niekorzystny dla życia, nawet w najkrótszym okresie. Nigdy nie było ani za zimno ani za ciepło, oceany nigdy nie zamarzały ani nie gotowały się, w przeciwieństwie do innych planet. Epoka lodowcowa objęła tylko tereny powyżej 45 równoleżnika. Tymczasem temperatura Słońca przez wieki zmieniła się i to znacznie, zarówno na plus, jak i na minus, jednakże na Ziemi temperatura jest stała.

Stary mimoid
Nad falami Oceanu Solaris
Symetriada
Długoń
Raport Bertona
Chyże

Wyjaśnienie tkwi w nagromadzeniu się gazów tworzących atmosferę Ziemi. Gazy te emitowane są przez organizmy żywe. Pozwalają one przenikać optymalnej dla życia na Ziemi ilości promieni słonecznych. W filtrowaniu promieniowania słonecznego główną rolę pełnią chmury.

Woda wyparowuje z oceanów, później opada w postaci deszczu. Pozostaje zawieszona w postaci chmur, jednocześnie odbijając ciepło. Chmura jest nie tylko parą wodną; para wodna może uformować się w chmurę tylko wówczas, gdy zgromadzi się wokół jakichś stałych drobinek. A tymi drobinkami są kryształki kwasu siarkowego, produkowane przez morskie algi. Stwierdzono, że gęstość alg w Oceanie Spokojnym podwoiła się w ciągu dziesięciu lat (lata 80. XX wieku). Nie wiadomo, dlaczego, ale wiadomo, że to algi absorbują kwas węglowy, a wydzielają kwas siarkowy. Te dwie czynności przyczyniają się do oczyszczenia atmosfery z nadmiaru węgla produkowanego przez przemysł i do zwiększenia liczby chmur. Algi uczestniczą zatem w procesie oczyszczania planety i neutralizowania tendencji do jej "przegrzewania się". Można by sądzić, iż jest to dowód na to, że hipoteza Gai jest zbudowana poprawnie. Algi – mikroorganizmy są zatem według Lovelocka systemami regulacyjnymi Gai. Hipoteza Gai stała się inspiracją dla licznych badań naukowych dotyczących wpływu biosfery na procesy chemiczne i klimat Ziemi. Jednym z ciekawszych projektów naukowych było właśnie badanie zależności między wzrostem glonów oceanicznych a klimatem. Rozważania te prowadziły do wniosku, że działalność tych morskich organizmów ma wpływ na tworzenie się chmur, zwiększających chociażby albedo planety.

Zdaniem Lovelocka, kiedy działalność jakiegoś organizmu sprzyja środowisku oraz samemu organizmowi, nastąpi rozprzestrzenienie się zarówno organizmu, jak i środowiska. W efekcie zmiana organizmu i środowiska stanie się globalna. Odwrotny proces jest także możliwy i każdy gatunek, który ujemnie wpływa na środowisko, jest skazany na śmierć, lecz życie trwa nadal.

Kolejnym, najsłynniejszym argumentem na potwierdzenie tezy Lovelocka było systematyczne zachowanie się teoretycznej planety określanej jako Daisyworld (Świat Stokrotek), która, podobnie jak Ziemia, utrzymuje swoją globalną temperaturę na stałym poziomie w obliczu czasu i zwiększającej się energii słonecznej. Planeta Daisyworld jest modelem ukazującym sposób, w jaki stan homeostazy może być utrzymany przez pojedyncze organizmy działające jedynie we własnym interesie, dostarczając globalnemu systemowi rozsądnie stałego zakresu temperatur w obliczu rosnącej siły promieniowania słonecznego.

Równowaga Gai może być jednak zachwiana w przypadku wielkich kataklizmów, np. trzęsień ziemi czy zderzeń z wielkimi meteorytami. Te kataklizmy mogą doprowadzić do wyginięcia wielu gatunków, jednak pozostałe gatunki znajdą sposób by się przystosować. Pojawią się również nowe i zapełnią istniejące nisze ekologiczne. Tak więc mimo wielkich zmian równowaga biologiczna zostanie przywrócona i życie na planecie ocaleje.

Głosy przeciwko. Z punktu widzenia ewolucjonizmu równowaga klimatyczna panująca na Ziemi jest przyczyną, a nie skutkiem istnienia życia na Ziemi. Organizmy żywe oddziałują na klimat i zmieniają go, po czym przystosowują się do nowych warunków na drodze ewolucji. Na przykład: w ten sposób został wytworzony tlen atmosferyczny, w rezultacie czego na Ziemi pojawiły się organizmy tlenowe.

Zwolennicy zasady antropicznej utrzymują z kolei, że warunki panujące na Ziemi są tak ściśle dopasowane do naszych wymagań, ponieważ w nich powstaliśmy, żyjemy i jesteśmy w stanie to stwierdzić. Gdyby warunki geofizyczne nie były odpowiednie, nie byłoby istoty, która mogłaby to stwierdzić. Rozumowanie to dotyczy również wielkich katastrof na skalę globalną i odradzania się życia po nich. Z doświadczenia wiemy, że takie odradzanie miało zawsze miejsce, ale gdyby odrodzenie nie nastąpiło, znów nie mielibyśmy możliwości sprawdzenia tego.[2] 

A Wszechocean?

Jeżeli jest częścią żywego organizmu Gai, to jest jej integralną częścią.

Jest jeszcze możliwość, że Ziemia jest bryłą martwej materii, ale Wszechocean już nie. Ze swą biosferą stanowi jeden wielki organizm, który zajmuje niemal ¾ jej powierzchni. Tak jak Alyx, tak jak Ocean Solaris…

Ach prawda, zapomniałem o jednej małej rzeczy. Oba te Oceany mogły robić niesamowite rzeczy, na ten przykład zmieniać orbitę macierzystej planety i to tak, by była ona dostosowana do ich wymogów życiowych. Czy potrafi to także nasz Wszechocean? Ktoś powie, że to bzdura i na tym poprzestanie.

A jeżeli nie?

Prawda jest taka, że o Wszechoceanie wiemy mniej niż o powierzchni Marsa! Znamy jako-tako 10% powierzchni jego dna. I jak dotąd, nie mamy pojęcia, co tak naprawdę dzieje się w jego głębinach. Gdyby nie trzęsienia ziemi czy inne kataklizmy, które mieszają jego wody, nie wiedzielibyśmy niczego o wielu dziwnych stworzeniach morskich, które zamieszkują głębiny oceaniczne...

Ale wróćmy do samej natury Wszechoceanu naszej planety. Jego natura jest doskonale sprzyjająca życiu i z tegoż względu za kolejny miliard lat ewolucji życia w nim, zamieni się w taki właśnie żyjący, galaretowato-glejowaty, Wszechocean jak ten z Solaris. Czy jest to możliwe? Oczywiście, aliści temu procesowi stanął na drodze jeden czynnik – zamieszkujący planetę konkurencyjny gatunek – Homo sapiens ponoć sapiens.

I co z tego wynika? Ano to, że w toku naszej trująco-smrodliwej działalności na tej planecie Wszechocean jako twór quasi-rozumny zaczyna się bronić przed ludźmi. No i mamy: znikające i tonące statki, inwazje jadowitych stworzeń morskich (meduzy i żeglarze portugalskie), bakterie chorobowe rozwijające się w morskich falach (np. Vibrio cholerae czy Escherichia coli w Bałtyku). I wreszcie zmiany klimatyczne na naszej planecie, które są wynikiem Efektu Globalnego Ocieplenia. Ale czy EGO jest tylko wynikiem synergicznego naturalnego wydzielania się gazów cieplarnianych i rezultatów (bez)rozumnej działalności człowieka?

Wiemy jak nasz Wszechocean wyglądał w Przeszłości – przede wszystkim z zapisu kopalnego. Ale czy na pewno? Jak wyglądał pierwotny ocean bulionu związków chemicznych, z których rozwinęło się życie? Czy był właśnie takim solaryjskim oceanem, w którym przebiegały biologiczne reakcje chemiczne w całej jego masie? Zatem Stanisław Lem opisał w swej powieści Przeszłość Wszechoceanu Ziemi, kiedy jeszcze nasza planeta była gorąca, a atmosfera beztlenowa? Ewentualnością jest Przyszłość, a ta jest niepewna, bo interwencja czynnika antropicznego poważnie zakłóca tok naturalnej ewolucji i tak naprawdę, to nie mamy pojęcia co nas czeka w toku rosnącego EGO. Być może będzie to los taki, jaki spotkał Wenus, gdzie EGO spowodował drastyczne zmiany w jej środowisku: temperaturę atmosfery +400°C i ciśnienie na powierzchni w granicach 90 at/~9,12 MPa.  Dodam, że atmosfera składa się z CO2 i H2SO4

Ale Wenus to inne klimaty i osobiście jestem zdania, że to, co tam teraz jest to efekt planetarnej kolizji z planetką Neith.[3]  Impakt Neith był o wiele gorszy od tego, co spotkało Ziemię 64.800.000 lat temu. Oceany wyparowały, atmosfera straciła lekkie gazy i pozostały tylko ciężkie gazy cieplarniane. Lawinowy EGO podgrzał ją do 400 stopni Celsiusza, dzięki czemu stała się ona niemożliwa do życia jakie znamy. Ale dla życia istniejącego w oparciu o związki krzemu byłyby to warunki wprost idealne i kto wie, czy na Wenus nie zaczyna się właśnie rozwijać taki model życia? Uważam, że jest to możliwe, bowiem życie ma to do siebie, że pojawia się zawsze tam, gdzie znajduje dla siebie odpowiednie warunki, a zatem wszystkie środowiska, jakie jest w stanie opanować.

Wszechocean stanowiący jedną wielką formę życia być może będzie melodia Przyszłości, kiedy na lądzie wyginą rośliny i zwierzęta wskutek wzrastającej radiacji słonecznej i życie będzie możliwe tylko w oceanicznej głębi. Będzie to za jakieś 3-4 mld lat, kiedy Słońce zacznie dopalać swój zapas wodoru. Poza tym czeka nas jeszcze zderzenie z Galaktyką w Andromedzie (M-31/NGC 224) za 4,5 mld lat,  które może być fatalne dla życia na Ziemi. Fatalne dlatego, że może ono zasilić Słońce w wodór i inne pierwiastki, które zmienią stałą słoneczną i jego widmo. A to może przedłużyć życie naszej gwiazdy dziennej albo szybko doprowadzić ją do stadium Supernowej.

Ale mogło być jeszcze inaczej. Wciąż nie daje mi spokoju sprawa Ziemi-śnieżki. Kriogen (720-635 MA) to jeden z najbardziej tajemniczych okresów w historii naszej planety.  Swoją nazwę zawdzięcza zlodowaceniu, które skuło Ziemię lodem od biegunów po równik, a średnia temperatura spadła do -50°C. Ale mnie interesuje to, co na Ziemi było przed Kriogenem. A był to okres zwany Ton (1 GA-720 MA), o którym wiemy niewiele – poza tym, że we Wszechoceanie doszło do eksplozji życia w postaci sinic i alg, które pochłonęły dwutlenek węgla z atmosfery i spowodowało to Efekt Globalnej Zimy – EGZ.

Ale… ale EGZ mógł spowodować zagładę życia I generacji, które już wtedy mogło kwitnąć na planecie, a którego ślady zostały starte przez sunące lodowce. Nie zapominajmy, że od powstania Ziemi upłynęły 3 mld lat, a nasze życie potrzebowało jedynie 700 mln lat na rozwój i wytworzenie form rozumnych. Pisał o tym Robin Cook w powieści „Uprowadzenie” (2000), w którym zasugerował, że niedobitki życia I generacji (my jesteśmy tą II generacją) ukryły się właśnie we Wszechoceanie. No cóż, skoro w jego głębinach ukryły się latimerie, megalodony i skrzypłocze, to czemużby nie istoty sprzed Kriogenu? I znowu, uparcie powraca myśl o rozumnym, żywym Wszechoceanie.

Być może te wszystkie okresy EGZ też mają swe pochodzenie w zmianach orbity wywoływanych przez nasz Wszechocean, który w ten sposób oczyszcza się z wszystkich zanieczyszczeń, które gromadziły się w nim przez eony? A dlaczegóżby nie? Kto wie, czy dzisiejszy EGO nie poprzedza kolejnego periodu EGZ i wielkim oczyszczeniem? To jest możliwe…

Może być tak, że w chwili, kiedy piszę te słowa, nasz Wszechocean jest tylko pewnym szczeblem ewolucji materii ożywionej – prostym układem fizykochemicznym, który dąży do skomplikowania w postaci jednej wielkiej Nadistoty, która będzie w stanie zmieniać orbitę własnej planety i badać przybyszów na odległość. Wydaje mi się, że to jest ta myśl, którą ukazał nam Stanisław Lem w swej powieści. Bo skoro nie, to po co pisał o solarystyce i solarianach? Dlatego właśnie ta powieść jest genialna! To nie jest tylko opowieść o ludziach i ich badaniach Wielkiej Niewiadomej, to jest także wyłożona hipoteza co do losów naszej planety, którą może posiąść jedna, ogromna istota – dodajmy – ahumanoidalna, której pojąć nie jesteśmy w stanie.

I tak należałoby patrzeć na ten problem.    

 

Ilustracje:

·        Rudolf Eizenhöfer

·        20th Century Fox

·        Mosfilm

·        Aleks Andriejew - https://www.behance.net/gallery/44038011/Solaris-Art-for-Stanislaw-Lems-novel

sobota, 29 sierpnia 2020

Ciepłe wody pod Podhalem

 


 

Stanisław Bednarz

 

Dzień był przepiękny Zaczęło się skromnie najpierw roboty geotechniczne koło Sierockiego z Teresą Bednarz, aby znaleźć się na kąpielisku termalnym Chochołów. Tu mocząc się w ciepłej wodzie rozmyślałem o genezie tego zjawiska.

Wody termalne Tatr i Podhala osiągają temperaturę od 20°C (Witów) do 86°C (Bańska Niżna i Biały Dunajec) i wianuszkiem otaczają Tatry.  Wody geotermalne Podhala związane są z mezozoicznym podłożem niecki podhalańskiej o charakterze serii tatrzańskich...

Wody termalne w niecce podhalańskiej na przedpolu Tatr wzbudzały zainteresowanie od połowy XIX wieku, kiedy to Zejszner odkrył w Jaszczurówce w 1844 r. źródło o temperaturze, 20,4°C. Jest to jedyny wypływ powierzchniowy. Po raz pierwszy wody termalne uzyskano z otworu Zakopane w latach 60-tych XX wieku i była długie lata tylko Antałówka (36°C). Od lat 70. do 2001 r. wody geotermalne o temperaturach 26–36°C były stosowane w niewielkim ośrodku na Antałówce w Zakopanem w odkrytym basenie kąpielowym, brodziku i kaskadzie.







W następnych latach kolejnymi wierceniami, w których stwierdzono wody termalne były: Bańska (72°C), Furmanowa (42°C), Chochołów (70°C), Bukowina Tatrzańska (32°C), Biały Dunajec (49°C), Poronin (45°C). Nastąpiła masowa budowa ośrodków kąpielisk termalnych. Utwory wodonośne zalegają na głębokości od kilkuset metrów do 1,5 km w rejonie Zakopanego i od 2,5 do 3,5 km w północnej części Podhala.

Wody termalne Podhala występują w skałach stanowiących podłoże niecki podhalańskiej. Skałami zbiornikowymi są spękane skały węglanowe mezozoiczne. Obszar zasilania zbiornika znajduje się w Tatrach. Tam w podłoże wnikają wody opadowe, krążąc w systemie szczelin i pustek przemieszczają się na znaczną głębokość, sięgającą 2,5 – 5 km. Temperatura wód wzrasta systematycznie, osiągając nawet ponad 100 st. C dzięki tzw. gradientowi geotermicznemu, który tu jest wyższy (wzrost temperatury na jednostkę głębokości).[1] Niebagatelną rolę odgrywa ciepło głęboko zakorzenionego trzonu krystalicznego Tatr.

Wody termalne to nie tylko rekreacja ale i ciepłownictwo. Ważnym momentem w historii polskiej geotermii był rok 1981 – wtedy wykonano na Podhalu głęboki odwiert Bańska IG 1, który wszedł w skład pierwszego dubletu geotermalnego Bańska Niżna. Podłączono pierwsze budynki do geotermalnej sieci ciepłowniczej, powstała Geotermia Podhalańska S.A., której celem było komercyjne wykorzystanie gorących wód. Początkowo produkcja ciepła odbywała się w oparciu o 2 otwory, jeden produkcyjny, drugi chłonny. W kolejnych latach następował dalszy rozwój infrastruktury, podłączano kolejnych odbiorców z Zakopanego i gmin ościennych, prowadzono prace wiertnicze. Na obszarze Słowacji wody termalne są wykorzystywane jedynie do rekreacji - jest to niecka skoruszyńska ze słynnymi Orawicami i niecka liptowska.



[1] Wynosi on ok. 33 m/1°C.

wtorek, 25 sierpnia 2020

Milcząca groźba

 


Stanisław Bednarz

 

Wezuwiusz podstępny zabójca. Bardzo długo nie wybuchał, stoki pokryły się winnicami i bogatymi miastami. Wulkan przebudził się nagle 24 sierpnia (lub października) 79 r. n.e. około południa w upalny, dzień. Najpierw nad kraterem uniosły się wysokie słupy ognia, potem wydobyła się z niego gęsta czarna chmura, która przysłoniła słońce. Na Pompeje spadł deszcz żarzących się łupków, a na sam koniec opadły jak całun wilgotne, gorące i zabierające ostatni oddech popioły. Okolica Wezuwiusza pogrążyła się w apokaliptycznych ciemnościach, które raz na jakiś czas rozświetlały zimnym światłem ostre błyskawice.

Po trzech dniach zapadła głucha cisza, a cały obszar wokół wulkanu zakryła pokrywa popiołów dochodząca do 6 metrów grubości. Po zniszczeniach Pompeje i Herkulaneum zostały zapomniane na wiele wieków. Nad zastygłym popiołem i lawą wznosiły się gdzieniegdzie ruiny, stąd niekiedy pojawiali się w tym miejscu rabusie i poszukiwacze złotych przedmiotów.

Wybuchowi Wezuwiusza przyglądał się z miejscowości Misenum Pliniusz Młodszy, któremu zawdzięczamy dokładny opis tego kataklizmu. Do dziś mówi się o erupcjach typu pinieńskiego gdyż Pliniusz zauważył że popioły upodobniają się do drzewa pinia. Jego wuj Pliniusz Starszy, historyk i naukowiec, autor swoistej encyklopedii „Historii naturalnej”, z ciekawości popłynął statkiem, aby przyjrzeć się z bliska tej katastrofie. Zszedł na brzeg w Herkulaneum, ale widząc ogrom paniki oraz skalę postępujących zniszczeń, ruszył na ratunek mieszkańcom. I zginął.

Pierwsze prace wykopaliskowe prowadzono w czasach Burbonów, ale i one były raczej gonitwą za skarbami, choć potem część wykopanych przedmiotów trafiła do muzeum w Neapolu. Dopiero w 1860 r. ruszyły prawdziwe naukowe badania, które prowadził Giuseppe Fiorelli – m.in. autor metody sporządzania odlewów ciał katastrofy.

Od 1909 r. rozpoczęto odsłanianie całych domów od dachu po fundamenty. Szacuje się, że odsłonięto 2/3 miasta. W ostatnich dziesięcioleciach prace na terenie stanowiska w Pompejach koncentrują się na konserwacji, utrzymaniu, zabezpieczeniu i dokumentowaniu ogromnej liczby zabytków.

Obecnie sytuacja jest budzącą obawy. Ostatni raz Wezuwiusz wybuchł w 1944 roku podczas alianckiej ofensywy, od tej pory złowróżbnie milczy, a stoki znów pokryły się osiedlami.

 






Moje 3 grosze

 

Wezuwiusz złowrogo milczy i czai się do kolejnej erupcji, która może się zacząć w każdej chwili, bo pod nim zgromadziło się już kilkanaście km³ magmy. Nie zapominajmy też, że na drugiej stronie zatoki znajduje się superwulkan Pola Flegrejskie (Campi Flegrei), pod którym gromadzi się magma do kolejnej erupcji - miejmy nadzieję, że „rozejdzie się po kościach” jak w roku 1538, kiedy to powstał stożek i krater Monte Nuovo.

I jeszcze jedno – niektóre fakty wskazują na to, że ta fatalna erupcja miała miejsce nie w sierpniu, ale w październiku 79 roku. Nie ma to większego znaczenia, chyba tylko dla historyków. Wybuch był niszczycielski, ale miał tylko VEI 5, a zatem był średniej wielkości.

I trzecia rzecz. Nieprawdą jest to, że Rzymianie nic nie wiedzieli o wulkanach, jak się to nam sugeruje. Wszak w okolicy Rzymu i w całym Imperium znajdowały się wulkany: na Sycylii – Etna, na Wyspach Liparyjskich – Stromboli – ta „latania morska Morza Śródziemnego”, Volcano i kilka mniejszych, na Polach Flegrejskich, a także w Grecji (będącą ówczesna kolonią rzymską) na Karpathos – dziś Santorini. Słynna erupcja w 79 r n.e. została poprzedzona licznymi innymi wybuchami w prehistorii, w tym co najmniej trzema znacznie większymi, najbardziej znana jest erupcja Avellino około 1800 r. p.n.e., która pochłonęła kilka osad z Epoki Brązu.

Od roku 79 wulkan również wybuchł kilkanaście razy, w latach 172, 203, 222, ewentualnie w 303, 379, 472, 512, 536, 685, 787, około 860, około 900, 968, 991, 999, 1006, 1037, 1049, około 1073, 1139, 1150, i mogły być słabsze erupcje w 1270, 1347 oraz 1500. Wulkan wybuchł ponownie w 1631, sześć razy w XVIII wieku (w tym 1779 i 1794), osiem razy w XIX wieku (zwłaszcza w roku 1872), w 1906, 1929 i 1944 roku. Jak na razie, to nie nastąpiły wybuchy od 1944 roku, a żadna z erupcji po AD 79 była tak duża lub destrukcyjna jak ta Pompejańska.

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Obserwacja DD/RV nad Wydartowem

 

Jeden z tajemniczych obiektów nad Wydartowem


Napisał do mnie na FB Pan Leszek Ostoja-Owsiany, który zaobserwował i sfotografował i sfilmował dziwne Obiekty Dzienne nad Wydartowem – miejscowością leżącą ok. 4 km od Wylatowa, w dniu 12.VII.2020 r. około godziny 9-tej. A oto nasza rozmowa na FB i zdjęcia tychże obiektów. Niestety filmików nie mogłem zgrać, ale fotki są dostatecznie wymowne:

L.O-O.: Czołem Robercie. Przeglądałem wczoraj swoje nagrania z Wylatowa i znalazłem takie coś. Co to to może być?

R.L.: Ciekawie to wygląda! I to-to poruszało się takimi skokami???

L.O-O.: Tak to zarejestrowało na moim aparacie. Nagranie z powrotu do domu ze spotkania w Wylatowie. Dopiero wczoraj to znalazłem. Nagrałem 13 min nieba ze stacji czekając na pociąg. Znalazłem trochę takich dziwnych obiektów. Tu masz tylko parę.


R.L.: Cholernie ciekawe - mógłbyś coś o tym napisać szerzej? Wrzuciłbym to na mojego bloga...

L.O-O.: Mam 13 minut gdzie takich obiektów naliczyłem 35. Nie wiem jak je ugryźć. Takiego czegoś się nie spodziewałem.

R.L.: Ja też. W momentach to wygląda jak odblask na soczewkach, ale - no właśnie - niektóre z tych światełek są ze słońcem spoza kadru. Ale te błyskające już nie mogą być blikami... też nie mam pojęcia, co to jest!

L.O-O.: To było stateczne nagranie. Miały się nagrać obłoczki jak sobie płyną. Niestety brudny obiektyw i po powrocie do domu gdy zerknąłem i zobaczyłem te plamy od razu nagranie wylądowało w kącie. Dopiero wczoraj mnie naszło sprawdzić czy przypadkiem czegoś innego nie zarejestrowałem.

R.L.: To nie jest kwestia zabrudzeń.


L.O-O.: Nie o te obiekty mi chodzi. Kadr jest taki Ty dostałeś nagrane z kompa puszczone. Zbliżenia tylko na obiekty.

R.L.: Widzę. Niessamowite - jakby powiedział Berni.

L.O-O.: Takie małe popierdalające bardzo szybkie.

R.L.: Skubane...

L.O-O.: Bardzo. Są też pary takich cosiów.

R.L.: Noooo... - to oczywiste, nieszczęścia jak wiadomo, chodzą parami.


Takie obiekty były już dawniej obserwowane. I też wyglądały, jak świetliste kropki szybko poruszające się na niebie, prostoliniowo i co najciekawsze – mrugające z pewną częstotliwością. Co to było? Nie wiem, ale doskonale wypełnia to definicję Nieznanego Obiektu Latającego…

Tak zatem zafiksuję to jako obserwację typu DD/RV.

 

Zdjęcia: Leszek Ostoja-Owsiany

piątek, 21 sierpnia 2020

Pentagon wznowił program przeciwuderzenia Assault Breaker

 

Bombowiec strategiczny B-52H

Jednakże wydaje się być pewnym, że ta radiostacja jest częścią systemu tzw. martwej ręki i służy do odwetowego uderzenia nuklearnego w przypadku zniszczenia ośrodków decyzyjnych i dowodzenia. Tymczasem Pentagon wznawia program atomowego kontrataku pod kryptonimem Assault Breaker (Łamacz Ataku). Chodzi o system szybkiego reagowania na rosyjski czy chiński atak. Tak więc Pentagon powrócił do tego programu.

 

Jeszcze w latach 70-tych…

 

W latach siedemdziesiątych NATO stanęło w obliczu przewagi liczebnej w brutalnej sile Związku Radzieckiego i jego satelitów. Gdyby Układ Warszawski zdecydował się na atak, zalałby Europę Zachodnią dużą liczbą dywizji pancernych.

W latach pięćdziesiątych NATO oczekiwało użycia taktycznej broni jądrowej przeciwko naporowi czołgów. Jednak ich rozmieszczenie mogłoby doprowadzić do globalnej wojny nuklearnej, która prawdopodobnie zniszczyłaby całą planetę w latach 70.

 

Dlatego Stany Zjednoczone opracowały program Assault Breaker. Przewiduje zastosowanie kombinacji zaawansowanych czujników na pokładzie samolotu zwiadowczego z precyzyjną bronią dalekiego zasięgu. Za pomocą tej taktyki NATO zamierzało stopniowo niszczyć postępujące jednostki pancerne Układu Warszawskiego, aż ich atak stałby się niemożliwy.

Tak więc Pentagon wraca do tego programu. Eksperci obawiają się, że Rosja, Chiny lub być może inne kraje mogą przeprowadzić niespodziewany atak w jednym z problematycznych obszarów dzisiejszego świata z ogromną liczbą jednostek pancernych. Gdyby zwykle niewielkie siły amerykańskie w tym rejonie zostały szybko zniszczone, Stany Zjednoczone praktycznie nie miałyby możliwości szybkiego i skutecznego odwetu.

 

Szybka reakcja na rosyjski czy chiński atak

 

Assault Breaker II to system szybkiego reagowania, który może zostać uruchomiony kilka godzin po rosyjskim lub chińskim ataku. Celem kontrataku Assault Breaker II byłoby poważne zadanie strat siłom najeźdźców na linii frontu i danie czasu żołnierzom amerykańskim na wysłanie świeżych posiłków na obszar walki.

Scenariusz dla Assault Breaker II wygląda następująco: Rosja nieoczekiwanie zaatakuje wschodnią flankę NATO, a jej siły lądowe wyjdą przeciwko Litwie, Łotwie i Estonii. W tym samym czasie rosyjskie bombowce i pociski dalekiego zasięgu uderzą w pozycje sił lądowych i powietrznych NATO w rejonie ataku, zadając ciężkie straty i uniemożliwiając natychmiastową reakcję.

Ale potem pojawia się Assault Breaker II. Siły Powietrzne USA natychmiast wyślą w powietrze eskadrę 12 bombowców strategicznych B-52H. Bombowce te są naprowadzane na cele przez samoloty rozpoznawczymi E-8 Joint STARS, które monitorują ruchy rosyjskiej armuu w krajach bałtyckich.

Każdy bombowiec posiada 20 pocisków typu Assault Breaker. Po wystrzeleniu pociski te są wycelowane w rosyjskie kolumny pancerne, a każdy z nich wystrzeliwuje chmurę 40 sztuk inteligentnej amunicji. Każdy egzemplarz pocisku ma swoje własne czujniki podczerwieni i wyrusza na polowanie na czołg lub pojazd opancerzony. Kiedy go znajdzie, niszczy go uderzając z góry, gdzie czołgi lub transportery są najmniej chronione.

Planiści amerykańscy przewidują, że taka amunicja miałaby 50% szans na zniszczenie czołgu. Tak więc jeden pocisk Assault Breaker mógłby teoretycznie zniszczyć około 20 czołgów lub pojazdów opancerzonych. 12 bombowców było w stanie wystrzelić 240 takich pocisków.

Podobny cios mógłby znacząco ostudzić chęć Rosji do ataku. W przypadku konfliktu z Chinami pocisk pociskowy Assault Breaker może być skierowany na bazy powietrzne lub morskie lub wrażliwe części okrętów, takie jak anteny i czujniki zaawansowanych systemów uzbrojenia.

Zgodnie z projektem, Assault Breaker II jest strategią czysto obronną, która nie jest przeznaczona do pierwszego uderzenia. Jego głównym celem jest zniechęcenie krajów z dużą liczbą jednostek ofensywnych do przeprowadzenia takiego ataku z zaskoczenia. Według Pentagonu armia amerykańska mogłaby dysponować wszystkimi środkami w ciągu dziesięciu lat, być może nawet wcześniej.

 





Bombowiec B-52H - zasadniczy instrument programu Assault Breaker

Moje 3 grosze

 

Wszystko to pięknie, ładnie, OK. i Amen i tak byłoby, gdyby nie mały drobiazg. Otóż planiści sztabowi USA planują zastosowanie taktycznych ładunków jądrowych o małej mocy – do 10 kt. Oczywiście ktoś powie, że nic takiego złego się nie stanie – będzie trochę huku i smrodu, a poza tym wszystko OK. Ziemia zdekontamiuje wszelkie skażenia radioaktywne, więc doprawdy nie ma się czym martwić.

Oczywiście – tak będzie w przypadku jednego ładunku. A jak tych głowić będzie tyle, ile przewidziano do powstrzymania ataku rosyjskich wojsk pancernych, tj. 12 x 20 czyli 240 głowic razy 10 kt to będzie 2400 kt albo 2,4 Mt. Czyli będzie to jak rozlany na dużym obszarze wybuch bomby H. A zatem użycie wielu małych głowic będzie jeszcze gorsze niż użycie jednej dużej. Czy ktoś zdaje sobie sprawę z tego obłędu zniszczenia, jaki ogarnął gatunek Homo ponoć sapiens?

Powtórzymy tutaj raz jeszcze – Ludzkość znów znalazła się w sytuacji małpy, którą posadzono na stogu słomy polanym benzyną i dano do łapy piezoelektryczną zapalniczkę. Ale nawet mimo pożaru małpa ma szansę uciec ze stogu. My na naszej planecie takiej szansy nie mamy…  

  

Źródła:

·        Jiří Nahodil - https://tech.instory.cz/606-radiova-frekvence-v-rusku-je-v-provozu-48-let-nikdo-nevi-kdo-zahadne-kody-vysila.html?fbclid=IwAR01dVhdPadpb_67xdf1PCjlzWfBkRJAjaSGkxGsI6pRjnD-7WYFfFwf3yY  

·        Stanislav Mihulka - https://vtm.zive.cz/clanky/pentagon-ozivil-program-protiuderu-assault-breaker/sc-870-a-197552/default.aspx

Przekład z czeskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz