Powered By Blogger

niedziela, 30 sierpnia 2020

Fantastyczne oceany

 

Ocean Solaris w wizji Andrieja Tarkowskiego

Są książki, do których chętnie się wraca. Są powieści, które za każdym razem czyta się inaczej i to, co interesowało nas kiedyś, staje się wspomnieniem, bo nadchodzą nowe zainteresowania i taką książkę czyta się na nowo. Takim pomysłem, evergreenem science-fiction jest fantastyczny, żywy i rozumny ocean. Coś, co opisał najpierw Murray Leinster w opowiadaniu „Alyx” jeszcze we wczesnych latach 50-tych ubiegłego stulecia.  

Potem był Stanisław Lem i jego genialna powieść „Solaris” (1961), która pomimo swych archaizmów nic nie straciła na swej dziwności. Jeszcze po Lemie problem rozumnego oceanu zaatakował Bohdan Petecki w powieści „Kogga z czarnego słońca” (1978).

Z tego wszystkiego powieść Lema zasługuje na największą uwagę, bowiem porusza ona problem kontaktu Ziemian z czymś, co jest dla nich całkowicie niezrozumiałym – Ocean, który jest jedną wielką na całą planetę istotą rozumną, ale ahumanoidalną i z którą nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu jest po prostu niemożliwe. Główny bohater – psycholog Kris Kelvin – przybywa z Ziemi na stację badawczą unoszącą się nad cytoplazmatycznym oceanem pokrywającym planetę Solaris. Ocean ten wydaje się być pewną formą inteligencji, o zdumiewających możliwościach interwencji w chaotyczny ruch orbitalny planety wewnątrz układu podwójnej gwiazdy. Ludzie od wielu lat nie potrafią zrozumieć tajemniczej natury oceanu; wszelkie próby porozumienia zawodzą. Naukowcy przebywający w momencie przylotu Kelvina na stacji badawczej (Snaut i Sartorius) zachowują się w nienaturalny sposób, ich stan psychiczny przypomina lekki obłęd. Szef tamtejszej placówki – Gibarian – popełnił samobójstwo parę godzin przed przybyciem psychologa. Wkrótce pojawia się tam w niewyjaśnionych okolicznościach żona Kelvina, Harey, która niegdyś targnęła się na swoje życie, za co główny bohater czuje się odpowiedzialny. Podejmuje on drastyczne próby uwolnienia się od nieproszonego „gościa”. Istota jednak powraca, co udowadnia mu (podobnie jak poprzednio innym rezydentom stacji), że jego działania mają charakter zbrodni – kopia jego żony psychicznie niczym nie różni się od człowieka. Pomimo iż wie, że istota przypominająca zmarłą wcześniej kobietę tak naprawdę nią nie jest, z biegiem czasu zaczyna ją akceptować i kochać.

Stacja Solaris z filmu Stevena Soderbergha

Okazuje się, że ocean materializuje wspomnienia badaczy w postaci neutrinowych, niezniszczalnych tworów. Obecność tych fantomów, wydobytych z podświadomych zakamarków pamięci, okazuje się być dla ludzi trudną do zniesienia udręką psychiczną. Bohaterowie próbują ustalić, czy jest to forma eksperymentu przeprowadzana przez planetę na badaczach, działanie nie do końca świadome czy nietypowa próba kontaktu – odpowiedź na wcześniejsze naświetlanie oceanu twardym promieniowaniem rentgenowskim. Uczeni decydują się na następną próbę kontaktu: przesyłają w głąb oceanu encefalogram Kelvina w celu przekazania domniemanemu odbiorcy swoich stanów psychicznych.

Duża część książki jest poświęcona historii wcześniejszych badań oceanu, z którą bohater zaznajamia się przeglądając zbiory biblioteki umieszczonej na stacji. Z tych badań wyodrębniła się nawet osobna gałąź wiedzy – solarystyka. Z lektury dzieł poświęconych solarystyce poznaje on opisy różnorodnych zjawisk występujących na oceanie (mimoidy, symetriady) oraz próby naukowego wyjaśnienia natury dziwnej substancji.

Potem okazało się, że są to nie tyle ludzie, ale niemal niezniszczalne fantomy zbudowane z neutrin. Coś, co jest jeszcze bardziej fantastyczne od rozumnego Oceanu Solaris! I tak to wygląda w gigantycznym skrócie.[1] 

Oczywiście „Solaris” była trzykrotnie filmowana – pierwszy spróbował się z nią radziecki reżyser Borys Nierenburg w 1968. Potem był Andriej Tarkowski, który przeniósł ją na ekran w 1972 roku. Ostatnią była adaptacja amerykańska w reżyserii Stevena Soderbergha w 2002 roku. Nie znam tej pierwszej, za to ta druga jest – delikatnie mówiąc – do niczego. Tarkowski tą powieść przeczytał, ale ni w ząb nie zrozumiał. Trzecia adaptacja jest taka sobie, położono nacisk na akcji i wątku miłosnym, a nie na głębi Oceanu Solaris. Lem jest w ogóle trudny do przeniesienia na ekran i trzeba naprawdę dobrego reżysera, który podołałby temu zadaniu. Jak na razie jeżeli idzie o „Solaris”, to nie udało się to nikomu, podobnie jak z innymi powieściami tego autora.

Dlatego też z pewnym zdumieniem obejrzałem film na National Geographic Channel, w którym jego autorzy postawili śmiałą acz niezwykłą tezę: Wszechocean Ziemi może być żywą istotą! Wprawdzie po ogłoszeniu, jeszcze w latach 70-tych ubiegłego stulecia tzw. hipotezy Gai przez spółkę James Lovelock & Lynn Margulis taka hipoteza nie powinna nikogo dziwić, to jednak przypomniała mi się, kiedy oglądałem ten film.

Hipoteza przypisuje własności żywego organizmu planecie Ziemi jako całości. Gaja może być zdefiniowana jako złożona jedność zawierająca biosferę, atmosferę, oceany i gleby Ziemi; całość stanowiącą sprzężenie zwrotne systemów cybernetycznych poszukujących optymalnego fizycznego i chemicznego środowiska naturalnego dla życia na tej planecie. Całkowity zakres żyjącej materii na Ziemi, począwszy od wielorybów po wirusy, od dębów po glony, może być uznany za żyjącą jedność zdolną do utrzymywania atmosfery Ziemi, która przystosowuje się do wszystkich jej potrzeb. Lovelock twierdzi, że to przyroda organiczna wytwarza atmosferę, nie zaś odwrotnie. Wcale nie środowisko naturalne umożliwiło pojawienie się i rozwój życia: to istoty żywe wytwarzają gaz, który pozwala im przetrwać, a więc biosfera ma zdolność kontrolowania swego środowiska naturalnego, chemicznego i fizycznego.

Gaja trwa w ciągłości z przeszłością sięgającą aż do samych początków życia, a w przyszłości będzie trwać tak długo, jak będzie trwać życie. Jest to żywa istota planetarna. Ściślej mówiąc, temperatura, utlenianie, stan skupienia, kwasowość i pewne aspekty skał i wód są utrzymywane poprzez aktywne procesy reakcji przeprowadzane automatycznie i nieświadomie przez florę i faunę, co sprawia, że istnienie planety znajduje się w równowadze dynamicznej, homeostazie. Co zatem przemawia za realnością tej hipotezy?

Jednym z najważniejszych dowodów potwierdzających hipotezę Gai jest stabilność ziemskiego klimatu. Badania geologiczne dowodzą, że klimat na Ziemi nigdy nie był niekorzystny dla życia, nawet w najkrótszym okresie. Nigdy nie było ani za zimno ani za ciepło, oceany nigdy nie zamarzały ani nie gotowały się, w przeciwieństwie do innych planet. Epoka lodowcowa objęła tylko tereny powyżej 45 równoleżnika. Tymczasem temperatura Słońca przez wieki zmieniła się i to znacznie, zarówno na plus, jak i na minus, jednakże na Ziemi temperatura jest stała.

Stary mimoid
Nad falami Oceanu Solaris
Symetriada
Długoń
Raport Bertona
Chyże

Wyjaśnienie tkwi w nagromadzeniu się gazów tworzących atmosferę Ziemi. Gazy te emitowane są przez organizmy żywe. Pozwalają one przenikać optymalnej dla życia na Ziemi ilości promieni słonecznych. W filtrowaniu promieniowania słonecznego główną rolę pełnią chmury.

Woda wyparowuje z oceanów, później opada w postaci deszczu. Pozostaje zawieszona w postaci chmur, jednocześnie odbijając ciepło. Chmura jest nie tylko parą wodną; para wodna może uformować się w chmurę tylko wówczas, gdy zgromadzi się wokół jakichś stałych drobinek. A tymi drobinkami są kryształki kwasu siarkowego, produkowane przez morskie algi. Stwierdzono, że gęstość alg w Oceanie Spokojnym podwoiła się w ciągu dziesięciu lat (lata 80. XX wieku). Nie wiadomo, dlaczego, ale wiadomo, że to algi absorbują kwas węglowy, a wydzielają kwas siarkowy. Te dwie czynności przyczyniają się do oczyszczenia atmosfery z nadmiaru węgla produkowanego przez przemysł i do zwiększenia liczby chmur. Algi uczestniczą zatem w procesie oczyszczania planety i neutralizowania tendencji do jej "przegrzewania się". Można by sądzić, iż jest to dowód na to, że hipoteza Gai jest zbudowana poprawnie. Algi – mikroorganizmy są zatem według Lovelocka systemami regulacyjnymi Gai. Hipoteza Gai stała się inspiracją dla licznych badań naukowych dotyczących wpływu biosfery na procesy chemiczne i klimat Ziemi. Jednym z ciekawszych projektów naukowych było właśnie badanie zależności między wzrostem glonów oceanicznych a klimatem. Rozważania te prowadziły do wniosku, że działalność tych morskich organizmów ma wpływ na tworzenie się chmur, zwiększających chociażby albedo planety.

Zdaniem Lovelocka, kiedy działalność jakiegoś organizmu sprzyja środowisku oraz samemu organizmowi, nastąpi rozprzestrzenienie się zarówno organizmu, jak i środowiska. W efekcie zmiana organizmu i środowiska stanie się globalna. Odwrotny proces jest także możliwy i każdy gatunek, który ujemnie wpływa na środowisko, jest skazany na śmierć, lecz życie trwa nadal.

Kolejnym, najsłynniejszym argumentem na potwierdzenie tezy Lovelocka było systematyczne zachowanie się teoretycznej planety określanej jako Daisyworld (Świat Stokrotek), która, podobnie jak Ziemia, utrzymuje swoją globalną temperaturę na stałym poziomie w obliczu czasu i zwiększającej się energii słonecznej. Planeta Daisyworld jest modelem ukazującym sposób, w jaki stan homeostazy może być utrzymany przez pojedyncze organizmy działające jedynie we własnym interesie, dostarczając globalnemu systemowi rozsądnie stałego zakresu temperatur w obliczu rosnącej siły promieniowania słonecznego.

Równowaga Gai może być jednak zachwiana w przypadku wielkich kataklizmów, np. trzęsień ziemi czy zderzeń z wielkimi meteorytami. Te kataklizmy mogą doprowadzić do wyginięcia wielu gatunków, jednak pozostałe gatunki znajdą sposób by się przystosować. Pojawią się również nowe i zapełnią istniejące nisze ekologiczne. Tak więc mimo wielkich zmian równowaga biologiczna zostanie przywrócona i życie na planecie ocaleje.

Głosy przeciwko. Z punktu widzenia ewolucjonizmu równowaga klimatyczna panująca na Ziemi jest przyczyną, a nie skutkiem istnienia życia na Ziemi. Organizmy żywe oddziałują na klimat i zmieniają go, po czym przystosowują się do nowych warunków na drodze ewolucji. Na przykład: w ten sposób został wytworzony tlen atmosferyczny, w rezultacie czego na Ziemi pojawiły się organizmy tlenowe.

Zwolennicy zasady antropicznej utrzymują z kolei, że warunki panujące na Ziemi są tak ściśle dopasowane do naszych wymagań, ponieważ w nich powstaliśmy, żyjemy i jesteśmy w stanie to stwierdzić. Gdyby warunki geofizyczne nie były odpowiednie, nie byłoby istoty, która mogłaby to stwierdzić. Rozumowanie to dotyczy również wielkich katastrof na skalę globalną i odradzania się życia po nich. Z doświadczenia wiemy, że takie odradzanie miało zawsze miejsce, ale gdyby odrodzenie nie nastąpiło, znów nie mielibyśmy możliwości sprawdzenia tego.[2] 

A Wszechocean?

Jeżeli jest częścią żywego organizmu Gai, to jest jej integralną częścią.

Jest jeszcze możliwość, że Ziemia jest bryłą martwej materii, ale Wszechocean już nie. Ze swą biosferą stanowi jeden wielki organizm, który zajmuje niemal ¾ jej powierzchni. Tak jak Alyx, tak jak Ocean Solaris…

Ach prawda, zapomniałem o jednej małej rzeczy. Oba te Oceany mogły robić niesamowite rzeczy, na ten przykład zmieniać orbitę macierzystej planety i to tak, by była ona dostosowana do ich wymogów życiowych. Czy potrafi to także nasz Wszechocean? Ktoś powie, że to bzdura i na tym poprzestanie.

A jeżeli nie?

Prawda jest taka, że o Wszechoceanie wiemy mniej niż o powierzchni Marsa! Znamy jako-tako 10% powierzchni jego dna. I jak dotąd, nie mamy pojęcia, co tak naprawdę dzieje się w jego głębinach. Gdyby nie trzęsienia ziemi czy inne kataklizmy, które mieszają jego wody, nie wiedzielibyśmy niczego o wielu dziwnych stworzeniach morskich, które zamieszkują głębiny oceaniczne...

Ale wróćmy do samej natury Wszechoceanu naszej planety. Jego natura jest doskonale sprzyjająca życiu i z tegoż względu za kolejny miliard lat ewolucji życia w nim, zamieni się w taki właśnie żyjący, galaretowato-glejowaty, Wszechocean jak ten z Solaris. Czy jest to możliwe? Oczywiście, aliści temu procesowi stanął na drodze jeden czynnik – zamieszkujący planetę konkurencyjny gatunek – Homo sapiens ponoć sapiens.

I co z tego wynika? Ano to, że w toku naszej trująco-smrodliwej działalności na tej planecie Wszechocean jako twór quasi-rozumny zaczyna się bronić przed ludźmi. No i mamy: znikające i tonące statki, inwazje jadowitych stworzeń morskich (meduzy i żeglarze portugalskie), bakterie chorobowe rozwijające się w morskich falach (np. Vibrio cholerae czy Escherichia coli w Bałtyku). I wreszcie zmiany klimatyczne na naszej planecie, które są wynikiem Efektu Globalnego Ocieplenia. Ale czy EGO jest tylko wynikiem synergicznego naturalnego wydzielania się gazów cieplarnianych i rezultatów (bez)rozumnej działalności człowieka?

Wiemy jak nasz Wszechocean wyglądał w Przeszłości – przede wszystkim z zapisu kopalnego. Ale czy na pewno? Jak wyglądał pierwotny ocean bulionu związków chemicznych, z których rozwinęło się życie? Czy był właśnie takim solaryjskim oceanem, w którym przebiegały biologiczne reakcje chemiczne w całej jego masie? Zatem Stanisław Lem opisał w swej powieści Przeszłość Wszechoceanu Ziemi, kiedy jeszcze nasza planeta była gorąca, a atmosfera beztlenowa? Ewentualnością jest Przyszłość, a ta jest niepewna, bo interwencja czynnika antropicznego poważnie zakłóca tok naturalnej ewolucji i tak naprawdę, to nie mamy pojęcia co nas czeka w toku rosnącego EGO. Być może będzie to los taki, jaki spotkał Wenus, gdzie EGO spowodował drastyczne zmiany w jej środowisku: temperaturę atmosfery +400°C i ciśnienie na powierzchni w granicach 90 at/~9,12 MPa.  Dodam, że atmosfera składa się z CO2 i H2SO4

Ale Wenus to inne klimaty i osobiście jestem zdania, że to, co tam teraz jest to efekt planetarnej kolizji z planetką Neith.[3]  Impakt Neith był o wiele gorszy od tego, co spotkało Ziemię 64.800.000 lat temu. Oceany wyparowały, atmosfera straciła lekkie gazy i pozostały tylko ciężkie gazy cieplarniane. Lawinowy EGO podgrzał ją do 400 stopni Celsiusza, dzięki czemu stała się ona niemożliwa do życia jakie znamy. Ale dla życia istniejącego w oparciu o związki krzemu byłyby to warunki wprost idealne i kto wie, czy na Wenus nie zaczyna się właśnie rozwijać taki model życia? Uważam, że jest to możliwe, bowiem życie ma to do siebie, że pojawia się zawsze tam, gdzie znajduje dla siebie odpowiednie warunki, a zatem wszystkie środowiska, jakie jest w stanie opanować.

Wszechocean stanowiący jedną wielką formę życia być może będzie melodia Przyszłości, kiedy na lądzie wyginą rośliny i zwierzęta wskutek wzrastającej radiacji słonecznej i życie będzie możliwe tylko w oceanicznej głębi. Będzie to za jakieś 3-4 mld lat, kiedy Słońce zacznie dopalać swój zapas wodoru. Poza tym czeka nas jeszcze zderzenie z Galaktyką w Andromedzie (M-31/NGC 224) za 4,5 mld lat,  które może być fatalne dla życia na Ziemi. Fatalne dlatego, że może ono zasilić Słońce w wodór i inne pierwiastki, które zmienią stałą słoneczną i jego widmo. A to może przedłużyć życie naszej gwiazdy dziennej albo szybko doprowadzić ją do stadium Supernowej.

Ale mogło być jeszcze inaczej. Wciąż nie daje mi spokoju sprawa Ziemi-śnieżki. Kriogen (720-635 MA) to jeden z najbardziej tajemniczych okresów w historii naszej planety.  Swoją nazwę zawdzięcza zlodowaceniu, które skuło Ziemię lodem od biegunów po równik, a średnia temperatura spadła do -50°C. Ale mnie interesuje to, co na Ziemi było przed Kriogenem. A był to okres zwany Ton (1 GA-720 MA), o którym wiemy niewiele – poza tym, że we Wszechoceanie doszło do eksplozji życia w postaci sinic i alg, które pochłonęły dwutlenek węgla z atmosfery i spowodowało to Efekt Globalnej Zimy – EGZ.

Ale… ale EGZ mógł spowodować zagładę życia I generacji, które już wtedy mogło kwitnąć na planecie, a którego ślady zostały starte przez sunące lodowce. Nie zapominajmy, że od powstania Ziemi upłynęły 3 mld lat, a nasze życie potrzebowało jedynie 700 mln lat na rozwój i wytworzenie form rozumnych. Pisał o tym Robin Cook w powieści „Uprowadzenie” (2000), w którym zasugerował, że niedobitki życia I generacji (my jesteśmy tą II generacją) ukryły się właśnie we Wszechoceanie. No cóż, skoro w jego głębinach ukryły się latimerie, megalodony i skrzypłocze, to czemużby nie istoty sprzed Kriogenu? I znowu, uparcie powraca myśl o rozumnym, żywym Wszechoceanie.

Być może te wszystkie okresy EGZ też mają swe pochodzenie w zmianach orbity wywoływanych przez nasz Wszechocean, który w ten sposób oczyszcza się z wszystkich zanieczyszczeń, które gromadziły się w nim przez eony? A dlaczegóżby nie? Kto wie, czy dzisiejszy EGO nie poprzedza kolejnego periodu EGZ i wielkim oczyszczeniem? To jest możliwe…

Może być tak, że w chwili, kiedy piszę te słowa, nasz Wszechocean jest tylko pewnym szczeblem ewolucji materii ożywionej – prostym układem fizykochemicznym, który dąży do skomplikowania w postaci jednej wielkiej Nadistoty, która będzie w stanie zmieniać orbitę własnej planety i badać przybyszów na odległość. Wydaje mi się, że to jest ta myśl, którą ukazał nam Stanisław Lem w swej powieści. Bo skoro nie, to po co pisał o solarystyce i solarianach? Dlatego właśnie ta powieść jest genialna! To nie jest tylko opowieść o ludziach i ich badaniach Wielkiej Niewiadomej, to jest także wyłożona hipoteza co do losów naszej planety, którą może posiąść jedna, ogromna istota – dodajmy – ahumanoidalna, której pojąć nie jesteśmy w stanie.

I tak należałoby patrzeć na ten problem.    

 

Ilustracje:

·        Rudolf Eizenhöfer

·        20th Century Fox

·        Mosfilm

·        Aleks Andriejew - https://www.behance.net/gallery/44038011/Solaris-Art-for-Stanislaw-Lems-novel