piątek, 6 lutego 2015

I powróci Godzilla... (8)



VIII


- Niesamowite – pomyślałem – ta sprawa wraca do mnie jak bumerang.

Mało kto wie, że Sensuikan I-67 był to jeden z japońskich krążowników podwodnych, który miał za zadanie topić wszystko, co nawinęło mu się przed rury wyrzutni torpedowych, ale i nie tylko. Oficjalnie okręty te weszły do służby dopiero w roku 1945, ale tak naprawdę, to próby z nimi miały miejsce już w 1940 roku. I-67 był pierwszym z nich. Pozostałe dwa odnalezione w 1995 roku na dnie Pacyfiku: I-14 i I-201 należały do grupy supernowoczesnych okrętów podwodnych, które były japońskim odpowiednikiem niemieckiej Wunderwaffe. To były największe okręty z napędem konwencjonalnym, jakie kiedykolwiek wybudowano. W 2005 roku natrafiono jeszcze na I-401. Były szybkie, miały duży zasięg, a niektóre były przystosowane do przewożenia samolotów. Wojna jednak skończyła się, zanim Japończycy zdołali na dobre wdrożyć okręty do służby. Jednostki wpadły w 1945 roku w ręce Amerykanów, którzy postanowili posłać je na dno w pobliżu Hawajów. Miało to uniemożliwić dostanie się nowatorskich japońskich pomysłów w ręce ZSRR. Amerykanie nie zanotowali jednak, gdzie dokładnie zatopili wraki. Odkryto je dopiero niedawno w pobliżu Hawajów. Najciekawszym z tego wszystkiego było ich uzbrojenie – trzy wodnosamoloty Aichi M6A Seiran miały one za zadanie nie tylko prowadzenia konwencjonalnego rozpoznania i bombardowania celów na ladzie i na wodzie, ale nade wszystko były przystosowane do użycia broni biologicznej. To były największe okręty z napędem konwencjonalnym, jakie kiedykolwiek wybudowano. Ich zadaniem był nalot nad cel i obrzucenie go bombami zawierającymi skażone pchły czy inne „wektory” broni B. Poza tym okręty te miały jedno działo kalibru 140 mm, a do tego 10 działek 25 mm i 8 wyrzutni torpedowych 533 mm z zapasem 20 torped. Ten długi na 122 metry okręt mógł zanurzać się do 100 metrów i poruszać się pod wodą z prędkością 6,5 węzła. Nad wodą osiągały 18,7 węzła. Jak na te czasy, były one bardzo nowoczesne i bardzo silnie uzbrojone.

- No i bomby – uzupełnił Yakahawa – to były specjalne bomby do rozsiewania bakterii i wirusów na dużych obszarach. Najczęściej w aerosolu. Pchły, mrówki, muchy i inne owady nie nadawały się do tego, bo zdychały po pewnym czasie, za to zastosowanie bakteryjnych czy wirusowych aerosoli miało rację bytu. Generał Ishii Shiro wypróbował to na poligonie Andzie w okolicach Harbina w Mandżurii już w 1936 roku. oficjalnie pisze się, że miało to miejsce w 1942 roku, ale to nieprawda. Jego jednostka 731 od pierwszych dni swego istnienia prowadziła badania nad dżumą, cholerą, wąglikiem, japońscy komuniści przeprowadzili swoje śledztwo w wyniku którego doszli do wniosku, że wyhodował on bakterię dżumy 078 o letalności ponad sto razy większej od „zwykłej” dżumy. Podobnie było z wąglikiem i cholerą. Wszystkie wyniki badań zgarnęli Amerykanie i jego samego też. Cała prawda o nim i jego zbrodniach wyszła na jaw dopiero w 1989 roku, kiedy ekshumowano ciała jego ofiar…

Zapadło milczenie. Wciąż jeszcze umarli rzucali swe długie cienie. Przeklęty czas, przeklęte ideologie, pierdolona, bezsensowna wojna… – pomyślałem z nagłą złością. – I najgorsze jest to, że nikogo, niczego nie nauczyła…
- Ale co my mamy do tego? – zapytałem – przecież to było tak dawno…
- Doktor Yakahawa jest pracownikiem prokuratury Japońskich Sił Samoobrony – rzekł komandor Sato – i prowadzi dochodzenie właśnie w tej sprawie.
- Jednostki 731? – zapytała Krystyna – myślałam, że sprawa ta została zamknięta po jej rozformowaniu w 1945!... 
- Rzecz w tym, że jednostkę rozformowano, podobnie jak Oddział 543 z Hajłaru, Oddział 100 z Changchunu,  Oddział 1644 z Nankinu, Oddział 1855 z Pekinu oraz Oddział 8604 z Guangzhou. Prace nad dżumą 087 prowadzono właśnie w Oddziale 8604 w Guangzhou. Wszystko przejęli Amerykanie i dali tym ludziom immunitet. Tych zbrodni wojennych nie objął Proces Tokijski, rozumiecie? Prawda o tym wychodzi dopiero teraz. Godzilla to był ładunek bomb biologicznych przeznaczonych dla Stanów Zjednoczonych i Kanady. Godzilla to plan biologicznych bombardowań amerykańskich i kanadyjskich miast – od Dutch Harbor na Aleutach aż do San Diego w Kalifornii.
- Kto to wymyślił? – zapytała Krystyna.
- Według naszego rozeznania, ówczesny dowódca Jednostki 731, generał Kitano. To był jeden z jego pomysłów na wygranie wojny z USA.
- Na czym, polegał ten plan? – zapytała Krystyna.
- Ten plan był genialny w swej prostocie – rzekł komandor Sato – I-67 miał podejść do wybrzeży amerykańskich i w czasie sprzyjających warunków pogodowych wypuścić „ptaszki” nad amerykańskie miasta. Lecąc na wysokości pięciu tysięcy metrów miały zrzucać na spadochronach bomby, które eksplodowały jakieś 500 metrów nad ziemią rozpylając zabójczy aerosol nad miastem z wiadomym skutkiem. Coś takiego miało miejsce w czasie wojny balonowej w 1944 roku, kiedy to użyto fusan bakudan – balonów z podwieszonymi bombami, zwanymi także Fu-Go. Atak na wybrzeże amerykańskie miał być zgrany z atakiem na Pearl Harbor. Niestety, a raczej na szczęście, I-67 zaginął gdzieś w rejonie Dutch Harbor i wszelki ślad po nim zaginął.
- No, dobrze… Ale dlaczego szukacie go po północnej stronie Cieśniny Beringa? – zapytałem.
- Szukamy dlatego, że właśnie na północnych brzegach Morza Czukockiego i Morza Beauforta zdarzyły się przypadki zachorowań na dżumę 087 – odparł komandor Sato – a jak nam teraz wiadomo, taką właśnie bakterię dżumy miał na pokładzie I-67 w swym ostatnim rejsie…


* * *


Statek kołysał się w takt dużych, sztormowych fal. Skończyła się krótka chwilka pogody i Arktyka pokazała swoją prawdziwą twarz – okrutną i bezlitosną. Staliśmy w cieniu aerodynamicznym Białej Atlantydy, co pozwalało nam na chwilkę oddechu. Ale tak czy owak, ocean pieklił się i szalał. Krystyna leżała w swojej koi i czytała, bo nie chciało się jej wychodzić na pokład. Ja z kolei zaznajamiałem się z obłąkańczymi planami japońskich militarystów i zastanawiałem się z Japończykami, gdzie właściwie mógł rozbić się I-67, bo to,  że uległ on katastrofie było czymś oczywistym. Kiedyś pisząc jedna ze swych książek zastanawiałem się nad losami tego okrętu i męczyłem swoich japońskich przyjaciół mailami na ten temat. Wtedy mnie to jeszcze bawiło, bo miało to urok Nieznanego. Teraz wiedziałem już wszystko i wiedziałem, że będę musiał grać do końca. Jakbym przeczytał interesującą książkę od ostatniego rozdziału.

Po kilku dniach pogoda uspokoiła się na tyle, że można było zbadać Białą Atlantydę i pozostałe na niej samoloty. Samolot Lewoniewskiego stał cały czas pomiędzy dwoma górami i nie tykała się go ani rdza, ani żywioły. I wtedy przypomniał mi się notes, który Krystyna znalazła w kabinie pilotów Douglasa.
- Krysiu? – zapytałem. – Masz jeszcze ten notes?
- Nie wyrzucałam go, więc gdzieś jest – odparła i wstała z koi i podeszła do szafki. Wyjęła puchówkę i po chwili miała w reku czarny notes w skórzanej oprawie.
- Będziemy musieli to przeczytać wreszcie – powiedziałem.

Zapaliłem lampkę nad koją i położyłem się koło niej. Krystyna dała mi notes.
- Czytaj -  powiedziała – zapomniałeś już, że nie czytam cyrylicy?
No tak, przecież to zapewne było pisane po rosyjsku!
Otworzyłem notes. Był doskonale zachowany, papier był jeszcze całkiem biały mimo upływu tylu lat…
Przerzuciłem pierwszą stronę – nic. Druga, też nic, dopiero na trzeciej widniało kilka linijek napisanych ołówkiem po rosyjsku i angielsku:

Do znalazców tego notatnika!

Należy on do Zygmunta Lewoniewskiego – lotnika, dowódcy samolotu o znakach CCCP H-209 lecącego z Moskwy przez Biegun Północny do Fairbanks, który w dniu 13 sierpnia 1937 roku o godzinie 14 minut 52 czasu moskiewskiego lądował awaryjnie na wielkiej krze znajdującej się na pozycji 83° 5’ szerokości geograficznej północnej i 144° 25’ długości geograficznej zachodniej. Wszyscy wyszliśmy z tego niemal bez szwanku, jeżeli nie liczyć drobnych kontuzji. Po kilku godzinach odpoczynku postanowiliśmy udać się w kierunku południowym z dwoma gumowymi dinghy, którymi może uda się nam dopłynąć do wybrzeży Alaski. Jesteśmy daleko na północ, ale istnieje szansa dostania się do którejś z eskimoskich osad na Północnym Stoku lub do Wyspy Księcia Patricka. Pozostanie tutaj oznacza pewną śmierć – idąc na południe mamy przynajmniej  jakąś szansę na przeżycie.

Zygmunt Lewoniewski  

- I to wszystko? – zapytała Krystyna.
- Tak – poza tym, nie ma tutaj niczego… - odpowiedziałem kartkując notatnik.
- Zginęli?
- Na to wygląda – mruknąłem – mogli nie dojść do otwartej wody, a może usiłowali zejść na pole lodowe otaczające Białą Atlantydę i spadli – tam jest z sześćdziesiąt czy nawet sto metrów… Któż to wie?
Zamilkliśmy leżąc obok siebie. Każde z nas przetrawiało te wiadomości. A nie było łatwo pogodzić się z tym, ze udało się nam wyjaśnić – no prawie wyjaśnić – jedną z ponurych tajemnic Arktyki. Chciałem coś powiedzieć, ale nie było mi dane. Rozległo się nagłe, przeraźliwe jodłowanie syreny alarmowej.
- Co jest? – Krystyna rozejrzała się dookoła.
- Jakiś alarm, cholera ich wie, jaki… - powiedziałem przekrzykując przeraźliwe wycie. – Chodź, idziemy zobaczyć, co się dzieje…

Wyszedłem  na korytarz. Nikogo na nim nie było. Wróciłem do kabiny.
- Bierz puchatkę i idziemy na pokład – powiedziałem.
Krystyna natychmiast włożyła kurtkę i wzięła pas ratunkowy.
- Gdzieś tu powinny być kombinezony izolacyjne – powiedziała rozglądając się dookoła.
- E, chyba nie toniemy – powiedziałem – no to dalej, na pokład!
Wybiegliśmy na pokład i dostaliśmy lodowatym podmuchem w twarz. Zatkało mnie na moment, a potem dostałem ataku kaszlu.
- A niech to… - warknąłem, kiedy przestałem charczeć.

Kilka osób załogi stało na burcie i wychylało się przez reling wskazując coś sobie na wodzie. Spojrzeliśmy i my. W szarej toni powoli poruszało się coś długiego, cienkiego  i o oleistym wyglądzie, jak rozciągnięta na pół mili co najmniej plama ropy. Ale to nie była ropa. Ani cokolwiek, co znaliśmy.
- No to macie waszego węża morskiego – usłyszeliśmy za swoimi plecami głos doktora Okimayo – a ja już myślałem, że to jest tylko wytwór waszej zaszokowanej wyobraźni!...


I roześmiał się wesoło. 

CDN.