VIII
- Niesamowite –
pomyślałem – ta sprawa wraca do mnie jak bumerang.
Mało kto wie, że Sensuikan I-67 był to jeden z japońskich
krążowników podwodnych, który miał za zadanie topić wszystko, co nawinęło mu
się przed rury wyrzutni torpedowych, ale i nie tylko. Oficjalnie okręty te
weszły do służby dopiero w roku 1945, ale tak naprawdę, to próby z nimi miały
miejsce już w 1940 roku. I-67 był
pierwszym z nich. Pozostałe dwa odnalezione w 1995 roku na dnie Pacyfiku: I-14 i I-201 należały do grupy supernowoczesnych okrętów podwodnych, które
były japońskim odpowiednikiem niemieckiej Wunderwaffe. To były największe
okręty z napędem konwencjonalnym, jakie kiedykolwiek wybudowano. W 2005 roku
natrafiono jeszcze na I-401. Były
szybkie, miały duży zasięg, a niektóre były przystosowane do przewożenia
samolotów. Wojna jednak skończyła się, zanim Japończycy zdołali na dobre
wdrożyć okręty do służby. Jednostki wpadły w 1945 roku w ręce Amerykanów,
którzy postanowili posłać je na dno w pobliżu Hawajów. Miało to uniemożliwić
dostanie się nowatorskich japońskich pomysłów w ręce ZSRR. Amerykanie nie
zanotowali jednak, gdzie dokładnie zatopili wraki. Odkryto je dopiero niedawno
w pobliżu Hawajów. Najciekawszym z tego wszystkiego było ich uzbrojenie – trzy
wodnosamoloty Aichi M6A Seiran miały
one za zadanie nie tylko prowadzenia konwencjonalnego rozpoznania i
bombardowania celów na ladzie i na wodzie, ale nade wszystko były przystosowane
do użycia broni biologicznej. To były największe okręty z napędem
konwencjonalnym, jakie kiedykolwiek wybudowano. Ich zadaniem był nalot nad cel
i obrzucenie go bombami zawierającymi skażone pchły czy inne „wektory” broni B.
Poza tym okręty te miały jedno działo kalibru 140 mm, a do tego 10 działek 25
mm i 8 wyrzutni torpedowych 533 mm z zapasem 20 torped. Ten długi na 122 metry
okręt mógł zanurzać się do 100 metrów i poruszać się pod wodą z prędkością 6,5
węzła. Nad wodą osiągały 18,7 węzła. Jak na te czasy, były one bardzo
nowoczesne i bardzo silnie uzbrojone.
- No i bomby –
uzupełnił Yakahawa – to były specjalne bomby do rozsiewania bakterii i wirusów
na dużych obszarach. Najczęściej w aerosolu. Pchły, mrówki, muchy i inne owady
nie nadawały się do tego, bo zdychały po pewnym czasie, za to zastosowanie
bakteryjnych czy wirusowych aerosoli miało rację bytu. Generał Ishii Shiro
wypróbował to na poligonie Andzie w okolicach Harbina w Mandżurii już w 1936
roku. oficjalnie pisze się, że miało to miejsce w 1942 roku, ale to nieprawda.
Jego jednostka 731 od pierwszych dni swego istnienia prowadziła badania nad
dżumą, cholerą, wąglikiem, japońscy komuniści przeprowadzili swoje śledztwo w
wyniku którego doszli do wniosku, że wyhodował on bakterię dżumy 078 o
letalności ponad sto razy większej od „zwykłej” dżumy. Podobnie było z
wąglikiem i cholerą. Wszystkie wyniki badań zgarnęli Amerykanie i jego samego
też. Cała prawda o nim i jego zbrodniach wyszła na jaw dopiero w 1989 roku,
kiedy ekshumowano ciała jego ofiar…
Zapadło
milczenie. Wciąż jeszcze umarli rzucali swe długie cienie. Przeklęty czas,
przeklęte ideologie, pierdolona, bezsensowna wojna… – pomyślałem z nagłą
złością. – I najgorsze jest to, że nikogo, niczego nie nauczyła…
- Ale co my mamy
do tego? – zapytałem – przecież to było tak dawno…
- Doktor Yakahawa
jest pracownikiem prokuratury Japońskich Sił Samoobrony – rzekł komandor Sato –
i prowadzi dochodzenie właśnie w tej sprawie.
- Jednostki 731?
– zapytała Krystyna – myślałam, że sprawa ta została zamknięta po jej
rozformowaniu w 1945!...
- Rzecz w tym, że
jednostkę rozformowano, podobnie jak Oddział 543 z Hajłaru, Oddział 100 z
Changchunu, Oddział 1644 z Nankinu,
Oddział 1855 z Pekinu oraz Oddział 8604 z Guangzhou. Prace nad dżumą 087
prowadzono właśnie w Oddziale 8604 w Guangzhou. Wszystko przejęli Amerykanie i
dali tym ludziom immunitet. Tych zbrodni wojennych nie objął Proces Tokijski,
rozumiecie? Prawda o tym wychodzi dopiero teraz. Godzilla to był ładunek bomb biologicznych przeznaczonych dla
Stanów Zjednoczonych i Kanady. Godzilla
to plan biologicznych bombardowań amerykańskich i kanadyjskich miast – od Dutch
Harbor na Aleutach aż do San Diego w Kalifornii.
- Kto to
wymyślił? – zapytała Krystyna.
- Według naszego
rozeznania, ówczesny dowódca Jednostki 731, generał Kitano. To był jeden z jego
pomysłów na wygranie wojny z USA.
- Na czym,
polegał ten plan? – zapytała Krystyna.
- Ten plan był
genialny w swej prostocie – rzekł komandor Sato – I-67 miał podejść do wybrzeży amerykańskich i w czasie
sprzyjających warunków pogodowych wypuścić „ptaszki” nad amerykańskie miasta.
Lecąc na wysokości pięciu tysięcy metrów miały zrzucać na spadochronach bomby,
które eksplodowały jakieś 500 metrów nad ziemią rozpylając zabójczy aerosol nad
miastem z wiadomym skutkiem. Coś takiego miało miejsce w czasie wojny balonowej
w 1944 roku, kiedy to użyto fusan bakudan
– balonów z podwieszonymi bombami, zwanymi także Fu-Go. Atak na wybrzeże amerykańskie miał być zgrany z atakiem na
Pearl Harbor. Niestety, a raczej na szczęście, I-67 zaginął gdzieś w rejonie Dutch Harbor i wszelki ślad po nim
zaginął.
- No, dobrze… Ale
dlaczego szukacie go po północnej stronie Cieśniny Beringa? – zapytałem.
- Szukamy
dlatego, że właśnie na północnych brzegach Morza Czukockiego i Morza Beauforta
zdarzyły się przypadki zachorowań na dżumę 087 – odparł komandor Sato – a jak
nam teraz wiadomo, taką właśnie bakterię dżumy miał na pokładzie I-67 w swym ostatnim rejsie…
* * *
Statek kołysał
się w takt dużych, sztormowych fal. Skończyła się krótka chwilka pogody i
Arktyka pokazała swoją prawdziwą twarz – okrutną i bezlitosną. Staliśmy w
cieniu aerodynamicznym Białej Atlantydy, co pozwalało nam na chwilkę oddechu.
Ale tak czy owak, ocean pieklił się i szalał. Krystyna leżała w swojej koi i
czytała, bo nie chciało się jej wychodzić na pokład. Ja z kolei zaznajamiałem
się z obłąkańczymi planami japońskich militarystów i zastanawiałem się z
Japończykami, gdzie właściwie mógł rozbić się I-67, bo to, że uległ on
katastrofie było czymś oczywistym. Kiedyś pisząc jedna ze swych książek
zastanawiałem się nad losami tego okrętu i męczyłem swoich japońskich
przyjaciół mailami na ten temat. Wtedy mnie to jeszcze bawiło, bo miało to urok
Nieznanego. Teraz wiedziałem już wszystko i wiedziałem, że będę musiał grać do
końca. Jakbym przeczytał interesującą książkę od ostatniego rozdziału.
Po kilku dniach
pogoda uspokoiła się na tyle, że można było zbadać Białą Atlantydę i pozostałe
na niej samoloty. Samolot Lewoniewskiego stał cały czas pomiędzy dwoma górami i
nie tykała się go ani rdza, ani żywioły. I wtedy przypomniał mi się notes, który
Krystyna znalazła w kabinie pilotów Douglasa.
- Krysiu? –
zapytałem. – Masz jeszcze ten notes?
- Nie wyrzucałam
go, więc gdzieś jest – odparła i wstała z koi i podeszła do szafki. Wyjęła
puchówkę i po chwili miała w reku czarny notes w skórzanej oprawie.
- Będziemy
musieli to przeczytać wreszcie – powiedziałem.
Zapaliłem lampkę
nad koją i położyłem się koło niej. Krystyna dała mi notes.
- Czytaj - powiedziała – zapomniałeś już, że nie czytam
cyrylicy?
No tak, przecież
to zapewne było pisane po rosyjsku!
Otworzyłem notes.
Był doskonale zachowany, papier był jeszcze całkiem biały mimo upływu tylu lat…
Przerzuciłem
pierwszą stronę – nic. Druga, też nic, dopiero na trzeciej widniało kilka
linijek napisanych ołówkiem po rosyjsku i angielsku:
Do znalazców tego notatnika!
Należy on do Zygmunta Lewoniewskiego – lotnika, dowódcy samolotu
o znakach CCCP H-209 lecącego z Moskwy przez Biegun Północny do Fairbanks,
który w dniu 13 sierpnia 1937 roku o godzinie 14 minut 52 czasu moskiewskiego
lądował awaryjnie na wielkiej krze znajdującej się na pozycji 83° 5’ szerokości
geograficznej północnej i 144° 25’ długości geograficznej zachodniej. Wszyscy
wyszliśmy z tego niemal bez szwanku, jeżeli nie liczyć drobnych kontuzji. Po
kilku godzinach odpoczynku postanowiliśmy udać się w kierunku południowym z
dwoma gumowymi dinghy, którymi może uda się nam dopłynąć do wybrzeży Alaski.
Jesteśmy daleko na północ, ale istnieje szansa dostania się do którejś z
eskimoskich osad na Północnym Stoku lub do Wyspy Księcia Patricka. Pozostanie
tutaj oznacza pewną śmierć – idąc na południe mamy przynajmniej jakąś szansę na przeżycie.
Zygmunt Lewoniewski
- I to wszystko?
– zapytała Krystyna.
- Tak – poza tym,
nie ma tutaj niczego… - odpowiedziałem kartkując notatnik.
- Zginęli?
- Na to wygląda –
mruknąłem – mogli nie dojść do otwartej wody, a może usiłowali zejść na pole
lodowe otaczające Białą Atlantydę i spadli – tam jest z sześćdziesiąt czy nawet
sto metrów… Któż to wie?
Zamilkliśmy leżąc
obok siebie. Każde z nas przetrawiało te wiadomości. A nie było łatwo pogodzić
się z tym, ze udało się nam wyjaśnić – no prawie wyjaśnić – jedną z ponurych
tajemnic Arktyki. Chciałem coś powiedzieć, ale nie było mi dane. Rozległo się
nagłe, przeraźliwe jodłowanie syreny alarmowej.
- Co jest? – Krystyna
rozejrzała się dookoła.
- Jakiś alarm,
cholera ich wie, jaki… - powiedziałem przekrzykując przeraźliwe wycie. – Chodź,
idziemy zobaczyć, co się dzieje…
Wyszedłem na korytarz. Nikogo na nim nie było. Wróciłem
do kabiny.
- Bierz puchatkę
i idziemy na pokład – powiedziałem.
Krystyna
natychmiast włożyła kurtkę i wzięła pas ratunkowy.
- Gdzieś tu
powinny być kombinezony izolacyjne – powiedziała rozglądając się dookoła.
- E, chyba nie
toniemy – powiedziałem – no to dalej, na pokład!
Wybiegliśmy na
pokład i dostaliśmy lodowatym podmuchem w twarz. Zatkało mnie na moment, a
potem dostałem ataku kaszlu.
- A niech to… -
warknąłem, kiedy przestałem charczeć.
Kilka osób załogi
stało na burcie i wychylało się przez reling wskazując coś sobie na wodzie.
Spojrzeliśmy i my. W szarej toni powoli poruszało się coś długiego,
cienkiego i o oleistym wyglądzie, jak
rozciągnięta na pół mili co najmniej plama ropy. Ale to nie była ropa. Ani
cokolwiek, co znaliśmy.
- No to macie
waszego węża morskiego – usłyszeliśmy za swoimi plecami głos doktora Okimayo –
a ja już myślałem, że to jest tylko wytwór waszej zaszokowanej wyobraźni!...
I roześmiał się
wesoło.
CDN.