IV
Leżeliśmy w
kojach. Byliśmy solidnie zmęczeni tym wszystkim. Okręt kołysał się na fali, jak
martwy wieloryb. Maszyny nie pracowały i wyglądało na to, jakby Japończycy na
kogoś czy coś czekali. Po przepytaniu nas o wyprawę Italii 2 podziękowali, ukłonili się nisko i wyszli. Dziewczyna z
automatem znikła sprzed naszych drzwi, widocznie uznali, że jesteśmy
nieszkodliwi. Dobre i to. I tak nie przedstawialiśmy żadnego zagrożenia w
naszym stanie zdrowia. Na zakończenie tego nieformalnego przesłuchania Sato dał
mi kartkę – była to radiodepesza z Tokio. Stało w niej, że ambasada polska
została powiadomiona przez władze japońskie o nas i naszej sytuacji i że
zostaniemy odtransportowani do Japonii
statkiem RV Kaio Maru 22. To
było pocieszające, bo potrzebowaliśmy dokumenty i pieniądze na powrót do kraju.
Cholerna „bitwa bez łez” – pomyślałem ponuro, bo bilans zysków i strat był na
korzyść tych drugich. Po jakiejś godzinie zmęczenie wzięło górę i zasnąłem.
* * *
Obudził mnie
jakiś ruch i dźwięk. Poczułem delikatną wibrację, która zastąpiła lekkie
kołysanie. Zrozumiałem natychmiast – ruszyły silniki, których pomruk dotarł do
moich uszu. A potem poczułem ból odmrożonych miejsc. Cholerny ból, niemal
niemożliwy do uśmierzenia. Jęknąłem.
- Jak się
czujesz? – usłyszałem głos Krystyny.
- Paskudnie –
odpowiedziałem.
- Normalka,
jeszcze trochę pocierpisz – odparła i zadzwoniła po pielęgniarkę.
Pani Azumi
zjawiła się niezwłocznie ze strzykawką w ręku i wpuściła z niej do kroplówki
kilka centymetrów sześciennych jakiegoś płynu.
- Co to jest? –
zapytałem.
- Środek
przeciwbólowy – i wymieniła jego nazwę, która była zbyt zawiła, bym ją
zapamiętał. – A teraz pan zaśnie.
I faktycznie, po
kilku minutach usnąłem.
Następnego dnia
obudził mnie huk silników i charakterystyczny wizg turbin śmigłowca. Potężny Sikorsky wylądował bo hałasy uspokoiły
się po minucie. A w kwadrans później do naszej szpitalnej kabiny weszła znajoma
postać komandora Sato i drugiego mężczyzny, w którym z radością rozpoznałem
Hidekiego Kosaurę – mojego japońskiego korespondenta i ufologa, z którym
wymieniałem materiały od kilkunastu lat. Usiadłem na łóżku, by go przywitać.
- Macie państwo
gościa – oznajmił komandor i wyszedł.
- Pozdrowienia od
profesora Milczarka – rzekł pan Kosaura ściskając nam dłonie i wymieniając
znaczące spojrzenia.
Zrozumiałem –
Komitet Dziewiętnastu upomniał się o nas.
- Jak się
czujecie? – zapytał.
- Prawie OK. –
odpowiedziałem – odmrożenia goją się długo, ale nie jest aż tak tragicznie, jak
myślałem.
- To bardzo
dobrze. Profesor prosił mnie, bym z wami przeprowadził małe interview w tej sprawie.
- Katastrofy? –
zapytała Krystyna – przecież już wszystko powiedzieliśmy i niewiele mamy do
dodania.
- A jednak jest
pewien punkt wyjątkowo niejasny – odparł pan Kosaura - a mianowicie: jakim
cudem wyłowiono was tak daleko od miejsca katastrofy?
Wymieniliśmy z
Krystyną spojrzenia. To był rzeczywiście niejasny punkt. Krystyna, podobnie jak
ja nie pamiętała niczego, co było bardzo dziwne zważywszy fakt, że była ona
Kosmitką w ludzkim ciele. I to było dla mnie najbardziej niezrozumiałe.
- Oficjalnie
jestem tutaj jako pracownik rządowy, z ramienia komisji badającej wypadki
lotnicze – powiedział pan Kosaura – poza tym tymi informacjami są
zainteresowani i inni ludzie, dlatego muszę was stąd zabrać do Anchorage, a
dalej do Tokio. Możecie mi powiedzieć, co tam się stało?
Spojrzeliśmy
znowu po sobie. Czuliśmy się już na tyle dobrze, że mogliśmy lecieć.
Zaczęła Krystyna.
- Ja niewiele mam
do powiedzenia. W momencie katastrofy byłam w kabinie ogólnej i grałam z brydża
z Giną Cavallini, Mario Matteotim i Håkanem Ottarsenem. Nawiasem mówiąc, prawie
mi karta podżarła – jak to się u nas mówi – i rozgrywałam szlema w bez atu,
kiedy naraz poczułam, że dzieje się coś dziwnego.
- A mianowicie,
co?
- A to, że
poczuliśmy, jak pokład umyka nam spod nóg, a to oznaczało, że lecieliśmy w dół
i to bezwładnie. Potem usłyszałam straszliwy trzask i straciłam przytomność…
Ocknęłam się leżąc na lodzie. Parę metrów ode mnie leżał Daniel. Miał na sobie
tylko spodnie, buty i sweter. A ja miałam na sobie jego puchatkę. Jak to się
stało, to nie mam zielonego pojęcia. Daniel był nieprzytomny, a ja obolała.
Podczołgałam się do niego – byłam bardzo słaba – i przytuliłam się do niego
okrywając nas oboje puchatką, a potem miałam migotanie świadomości.
- Przepraszam
Christine-san, co pani miała?
- Migotanie
świadomości – rzekła Krystyna wyjaśniającym tonem – co parę godzin odzyskiwałam
świadomość na chwilę i potem ją traciłam. Myślę, że to był skutek chłodu i
czegoś jeszcze. Miałam w ustach wstrętny metaliczny posmak. Daniel leżał
nieprzytomny obok mnie… - a właściwie nie, bo to przypominało jakiś bardzo
głęboki sen czy katalepsję, letarg. Trudno powiedzieć. Oddychał równo i
spokojnie, ale nie mogłam go docucić. Zresztą sama czułam się paskudnie. Potem
ocknęłam się już na tym okręcie.
Zapadło
milczenie. Pan Kosaura zastanawiał się przez długą chwilę.
- A pan,
Daniel-san?
- Byłem w
sterowni. Byli tam także Adrianna Nobile, no i Luigi Zampi przy sterach. W
ogóle pani Nobile wezwała mnie do sterowni, bo zauważyła coś nietypowego.
Pan Kosaura
ożywił się wyraźnie.
- Co to było
takiego? – zapytał podekscytowany.
- Wał chmur idący
od północnego-zachodu, a nawet nie wał, tylko taka… kolista formacja. To było w
ogóle dziwne, bo pogoda była dobra, wiało umiarkowanie od południa, czyli od
lądu. Barometr stał na 1000 hektopaskali, temperatura powietrza na tej
wysokości wynosiła tylko -5 stopni Celsjusza. Niżej było cieplej. Na morzu
widać było tylko duże placki kier i niewielkie growlery.
- A z jakiej
wysokości?
- Wysokość
podróżna lotu wynosiła 10.000 stóp czyli jakieś 3000 metrów, wyżej latały
międzykontynentalne odrzutowce, więc nie chcieliśmy ryzykować zderzenia.
Robiliśmy jakieś 110 km/h.
- I wtedy lecieliście
na trzech tysiącach?
Skinąłem
potwierdzająco głową.
- I co było
dalej?
- Spojrzałem na
czytnik urządzenia GPS, jedynego nowoczesnego urządzenia w tym locie. Chodziło
nam o to, by maksymalnie zbliżyć się do warunków TAMTEGO lotu i TAMTEJ wyprawy.
Jak Andrée, jak Nobile czy inni polarni lotnicy. Zapamiętałem pozycję: 82˚30’
północ i 97˚01’ wschód. Wydawało mi się, że widzę na południowym zachodzie
zarysy jednej z wysp Ziemi Północnej albo Wyspę Szmidta, ale nie byłem pewny. A
potem stało się to, i to stało się nagle. Poczuliśmy gwałtowny skok sterowca w
dół, ku morzu. Targnęło nami straszliwie, pokład uciekł nam spod nóg. Pani
Nobile krzyknęła coś, co brzmiało jak „balast” i Luigi szarpnął za dźwignię
awaryjnego zwalniania balastu. Nic to nie dało, spadaliśmy jak kamień, jak
samolot w dziurę powietrzną. A wie pan, co w tym było najciekawsze?
- Słucham…
- To, że
spadaliśmy prostopadle do ziemi. Jakby sterowiec wymodlił sobie od Pana Boga
wyjątek spod prawa bezwładności. A przecież robiliśmy te 110 km/h i powinniśmy
spadać po łuku. Nie lecieliśmy po łuku, a spadaliśmy bezwładnie jak kamień. Coś
takiego widziałem tylko raz.
- O, a to
ciekawe. Gdzie?
- W Tatrach
Polskich, w dniu 11 sierpnia 1992 roku. Wtedy spadł tam helikopter tamtejszej
górskiej służby ratowniczej, zabiło się czterech ludzi. Wtedy też ten
helikopter spadł w Dolinę Olczyską tak, jakby był bezwładny. A przecież
poruszał się z prędkością ponad 100 km/h! nawiasem mówiąc do dziś dnia nie
wiadomo, co się tam stało…
- Mmmm… no tak. I
co było dalej?
- Spadliśmy.
Usłyszałem straszliwy trzask i huk gondoli uderzającej o wodę i lód. I to było
wszystko. Straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero tutaj.
- Nie
widzieliście czegokolwiek w powietrzu? Jakiejś rakiety, samolotu, czegoś
nietypowego?
Pokręciliśmy
przecząco głowami jak na komendę.
- A co
powiedzieli pozostali załoganci? – zapytała Krystyna.
Pan Kosaura
zafrasował się na moment.
- Sęk w tym, że
to samo, co i wy. Czyli nic.
- A co z wrakiem
sterowca. Rozumiem, że rozbiliśmy się o jakiś pływający lód, więc jakieś
szczątki powinny na nim być, albo coś powinno wypłynąć po katastrofie, czyż nie?
Pan Kosaura
ściągnął brwi. W tym geście było coś złowróżbnego.
- Rzecz w tym,
Daniel-san, że poza rozbitkami nie znaleziono niczego. Nawet najmniejszego
strzępu czy odłamka!
* * *
Pożegnaliśmy się z panem Kosaurą, który
odwiózł nas do małego ryokanu w
Katsushika-ku. W porcie lotniczym Narita powitał nas przedstawiciel konsulatu,
który załatwił nasze formalności paszportowe. Celnych nie musiał – nie mieliśmy
niczego, nawet ciuchy mieliśmy pożyczone… Od razu skontaktowałem się z moją
kancelarią Rosales & Rosales w Miami i dzięki temu spadły mi z głowy
kłopoty finansowe. Następny dzień spędziliśmy na przesłuchaniach i w
konsulacie, gdzie wreszcie wystawiono nam dokumenty powrotne. Mogliśmy wracać
do domu.
- Jak lecimy? –
Krystyna studiowała rozkłady lotów z Narity – przez Biegun i Kopenhagę czy
przez Moskwę?
- Noooo… -
zastanowiłem się na moment – mam ochotę na lot nad Biegunem. Byliśmy tam tak
niedawno…
- Zgłupłeś? –
zapytała z błyskiem w oku. – Jeżeli idzie o mnie, to nie mam ochoty na jakieś
zimowanie na jakimś ice field.
Jakby
przeczuwała!
Przekomarzaliśmy
się, aż wreszcie udało się nam zamówić dwa bilety do Kopenhagi via Anchorage i
przelot nad Biegunem. W dwa dni później pełni animuszu i radości, że wreszcie
wracamy do domu weszliśmy na pokład Airbusa należącego do JAL. I o 16:00 znowu
byliśmy w powietrzu…
CDN.