wtorek, 10 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (3)



6 grudnia, godzina 00:30 EST


Leżałem na koi i usiłowałem zasnąć. Wydarzenia z dnia wczorajszego nie dawały mi spokoju. Nasza „Carribean Pearl” była specjalnym statkiem do przewozu ekstra-specjalnych ładunków – najczęściej paliwa jądrowego z USA do Francji i Wielkiej Brytanii, i odpadów nuklearnych oraz zużytych prętów paliwowych w drugą stronę. Na mocy porozumienia z kwietnia 2017 roku, w Europie likwidowano wszystkie elektrownie atomowe starego typu, które zastąpiono elektrowniami ze źródeł ekologicznych i odnawialnych – jak zrobiono to w Niemczech, albo elektrowniami jądrowymi nowego typu i budowanymi na obszarach asejsmicznych. Sprawą zajęła się początkowo UNSCEAR, ale po kilku aferach korupcyjnych w Polsce, Komisja Europejska sama zabrała się za reformowanie i postawiła na bezpieczeństwo energetyczne całej Unii. Dzięki temu północno-zachodnia Polska i przylegające do niej okręgi Niemiec stały się energetycznym centrum Europy Środkowej. Postawiono tam dwadzieścia potężnych elektrowni jądrowych biorących wodę z Odry i Morza Bałtyckiego. Drugą energetyczną bonanzą stała się północno-zachodnia Francja, gdzie na Półwyspie Bretońskim anglo-francuskie konsorcjum Golden Phoenix - Phènix d’Or Co. Ltd., wybudowano tedy tylko sześć, ale za to gigantycznych elektrowni jądrowych o mocy gigawata. Zaopatrywały one w prąd niemal wszystkie kraje starej dwunastki poza Grecją, która dostawała prąd ze Wschodniej Bonanzy.

Oczywiście taki moloch pochłaniał tony wzbogaconego uranu i toru. Część paliwa jądrowego dostarczała Unia, ale jedna trzecia pochodziła ze Stanów, Południowej Afryki i z Australii. I wtedy do Golden Phoenix - Phènix d’Or Co. Ltd. dołączyła się amerykańska korporacja John Dante Goldman Uranium Mining and Power Co.  Amerykanie mieli swoje własne zaplecze energetyczne bazujące na elektrowniach jądrowych utylizujących reaktory AP-1500 i najnowsze AP-2400. W Europie pracowały reaktory systemu Super Phènix i Ultra Phènix o mocy też powyżej dwóch gigawatów każdy. Transport tego „gorącego” towaru odbywał się tylko morzem, by nie narażać na ataki ze strony różnego rodzaju terrorystów, ekstremistów i innych świrów, którzy już widzieli siebie w roli panów świata siedzących na bombach. Odbywał się właśnie takimi krypami, jak „Carribean Pearl” – niewielkimi, nie rzucającymi się w oczy. W manifestach i konosamentach celnych figurowała „drobnica”. I tylko nieliczni wtajemniczeni wiedzieli, co woziło się naprawdę. Rządy nie zadawały wiele pytań, wszyscy byli zadowoleni – nawet protesty ekologów osłabły, kiedy okazało się, że technologia Super Phènix i Ultra Phènix jest w 99,999% bezpieczna i nie może się powtórzyć Three Mile Island czy Czarnobyl albo Fukushima. Nawet w przypadku trzęsienia ziemi o sile 9 stopni w skali Rychtera czy eksplozji nuklearnej w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni. Poza tym reaktory te odzyskiwały część paliwa jądrowego i dzięki temu „spalały” mniejszą ilość uranu czy plutonu. Teraz w tym rejsie wieźliśmy trzydzieści pojemników z elektrowni w Le Havre, w których miały się znajdować pręty paliwowe. Oczywiście zużyte pręty. Zapakowane w kilka warstw ołowiu, kadmu i czegoś tam jeszcze, co miało zabezpieczać przed promieniowaniem. A jednak nie zabezpieczyło i „trójka” mnie martwiła. Promieniowanie oznaczało kłopoty. A tego chcieliśmy wszyscy uniknąć. Przynajmniej Stary i ja.

Ktoś cicho otworzył drzwi i wśliznął się do mojej kabiny. Pewnie Royas, nasz drugi oficer, któremu zapewne zabrakło whisky i pożyczał sobie ode mnie butelczynę.
- Miguel! – powiedziałem głośno nie otwierając oczu – nie zapomnij oddać!
- Robert, to ja… - usłyszałem cichy szept.
Otworzyłem oczy i moje spojrzenie padło na siedzącą w kucki obok koi młodą kobietę. Delikatne rysy twarzy, długie włosy w kolorze ciemnego, miodowego bursztynu i szeroko rozwarte zielone oczy. Te włosy były jej jedynym odzieniem, z którego krople wody spływały na wykładzinę.
- To ja… - powiedziała Janta – poznajesz mnie chyba?
Podniosłem się i usiadłem na koi.
- Skąd się tutaj wzięłaś? – zapytałem. – Przecież…
Podniosłem się z koi, a ona z kucek i po prostu zarzuciła mi ręce na szyję. Odruchowo przygarnąłem ją do siebie. Była jeszcze mokra, więc wypuściłem ją z uścisku i dałem ręcznik kąpielowy. Spokojnie wycierała swoje modelowe ciało zawodowej sportsmenki.
- Co tutaj właściwie robisz? – zapytałem znowu.
- Nie cieszysz się, że jestem z tobą? – zapytała patrząc na mnie spod oka – bo ja bardzo się cieszę… 

Westchnąłem. To było tak nieoczekiwane, że nie wiedziałem jak zareagować.
- Cieszę się oczywiście – rzekłem niepewnie – ale zjawiłaś się tak… nieoczekiwanie, że…
Uśmiechnęła się błyskając ząbkami.
- Oczywiście, rozumiem – odrzekła – najpierw daj mi coś do ubrania.
Dałem jej koszulę i bermudy. Włożyła je i usiadła obok mnie. Objąłem ją ramieniem, a ona przytuliła się do mnie. To wszystko to było zbyt piękne, by było prawdziwe. Chociaż…

* * *

Janta… To niezwykłe imię poznałem w czasie ostatnich wakacji w Danii. Zaszyłem się na jakimś cholernym zadupiu pod Lemvig. Spokój, cisza, ciepły kwiecień i przepiękne okolice… I właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem ją. Jantę. Na kąpielisku w Ferring. Wyszła z morza w niebieskim bikini i podeszła akurat właśnie do mnie. Zresztą plaża była niemal pusta i poza mną nikogo nie było w zasięgu wzroku.
- God dag – powiedziała z uroczym uśmiechem.
- God dag – odpowiedziałem. – Niestety nie mówię po duńsku.
- Nie szkodzi, ja też nie. Jesteś tutaj na wczasach? – zapytała po angielsku jakbyśmy się znali od Bóg wie, jak dawno.
- Można to tak nazwać – bąknąłem nieco zdumiony jej obcesowością.
- Przepraszam, ale nie wiedziałam, jak zacząć tą rozmowę – uśmiechnęła się do mnie – by wypadło to jak najbardziej naturalnie.

Spojrzałem na nią ze zdumieniem.
- A tak – podjęła – chciałabym z tobą porozmawiać na kilka tematów, które interesują ciebie i mnie.
- Czy nie uważasz, że to trochę za szybko? – wyraziłem wątpliwość.
- A na co czekać? – odparowała – życie mamy jedno i to krótkie. Mam na imię Janta, a ty?
- Robert – odpowiedziałem – Bob dla przyjaciół.
- OK. Bobby, Bobik? Może być?
- Jeżeli jesteś przyjaciółką, to zawsze…
I tak sobie rozmawialiśmy pławiąc się w kwietniowym słońcu, które już zdrowo przypiekało. A kiedy słońce zawisło nad mglistym horyzontem, to podniosłem się z kocyka i ruszyłem w kierunku samochodu.
- Jesteś Polakiem? – zdumiała się na widok mojego auta i jego tablic rejestracyjnych.
- A to coś złego? – odparowałem.
- Nie, przecież tu jest dużo Polaków. A tak by the way, czy wy nie potraficie zlikwidować bezrobocia u siebie w kraju, a musicie rzucać wszystko i wyjeżdżać Bóg wie gdzie?
Westchnąłem. Ile razy będę musiał jeszcze odpowiadać na to pytanie i tłumaczyć Europejczykom, że Polacy są dzielni w czasie wojny, ale beznadziejni w czasie pokoju…?
- Jakby ci to powiedzieć – zastanowiłem się na moment – Polacy są wspaniali, mądrzy i skłonni do poświęceń w imię ideałów i wiary tylko wtedy, kiedy mają bat nad grzbietem i bagnet na gardle. Ale kiedy mogą stanowić sami o sobie, wtedy najczęściej przegrywają sami ze sobą.
Pokiwała głową.
- To dość lapidarna, ale bardzo celna ocena twojego narodu.
- Ale tak właśnie jest.
- I dlatego wyjechałeś z Polski?
- Dokładnie tak, poza tym nie potrafię żyć w tak silnie sklechizowanym kraju.
- W jakim? – zapytała z bezbrzeżnym zdumieniem.
- Sklechizowanym. Opanowanym przez klechów.
- Aha, rozumiem. I nie dziwię ci się. Z takimi poglądami nie masz tam nic do roboty…

Odprowadziła mnie do samochodu, a potem wróciła pomiędzy wydmy. Nazajutrz spotkałem ją znowu. Wyszła z morza, jakby znikąd, usiadła obok mnie i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Spodziewałem się jakichś pytań dotyczących mojej pracy, jakichś zakamuflowanych aluzji czy innych prób sondowania mnie przed zwerbowaniem mnie do tajnej współpracy, ale nie było niczego takiego. Wreszcie nie wytrzymałem z ciekawości i zadałem jej pytanie:
- Gdzie ty właściwie mieszkasz?
- A co masz na myśli? – odpowiedziała z zagadkowym uśmieszkiem.
- No, gdzie twój dom, praca, rodzina i tak dalej…
- Tam – rzekła i ruchem głowy wskazała na morze.
- Co oznacza tam? – zapytałem – za morzem? Jesteś Angielką? Szkotką? Irlandką? Islandką?
Roześmiała się.
- Nie uwierzysz jak ci powiem – odparła.
- Dunką? – ciągnąłem dalej – Niemką?
- Nie. Ale to co ci powiem zawierzam twojej uczciwości i dyskrecji.

Poczułem jak unoszą się moje brwi.
- To aż taki sekret?
- Aż taki – odpowiedziała poważnie i w zieleni jej oczu nie było cienia wesołości czy przekory.
Zastanowiłem się na moment.
- OK., cóż to za sekret?
Rozejrzała się dyskretnie na boki. W zasięgu wzroku nie było nikogo, tylko gdzieś w oddali jacyś wędkarze biczowali żyłkami sine fale.
- Wierzysz w istnienie poza ludźmi rozumnych ras na naszej planecie?
Pytanie było tak nieoczekiwane, że poczułem całkowity zwis kopary. Taki na full ahead.
- Zaraz, zaraz – odpowiedziałem niepewnym głosem – chcesz powiedzieć, że ty…
Skinęła głową.
- Jestem Syreną. Janta to imię wywodzące się od słowiańskiego jantaru. W Rosji nazywają nas Rusałkami. W krajach anglosaskich Morskimi Pannami – Mermaids.
Pokręciłem głową.
- Nu, ja sowsiem nie uwierien – powiedziałem po rosyjsku. – Wy nie Rusałka i nie morskaja diewa… Zatiem ukażcie wy mnie wasz rybij chwost.
- Nie musisz wierzyć, ale właśnie tak jest – odpowiedziała po polsku i roześmiała się. – A tak à propos, kto cię uczył rosyjskiego?
- Dziadek, a co?
- Masz czystą wymowę, bez nalotów z ikaniem i akaniem. Literacki.
Mówiła czysto, bez akcentu. Ale nie dowodziło to niczego. Języków można się nauczyć…
- No dobrze, a możesz pokazać mi jakiś bezpośredni dowód? – zapytałem po polsku i byłem szalenie ciekawy, czy zrozumie.
- Jeżeli przez bezpośredni dowód rozumiesz rybi ogon, to oczywiście tak. Chodź ze mną – rzekła i podniosła się z kocyka, na którym siedzieliśmy. – Uwierzysz wreszcie, jak ci pokażę?

Jej polszczyzna była bez zarzutu.
- No chodź – podała mi rękę.
Wstałem i ująłem jej dłoń. Była ciepła, delikatna, kobieca. Normalna.
A jednak.
Weszliśmy po pierś w wodę, która była zimna jak to o tej porze roku. Janta ujęła mnie ramieniem za szyję i podniosła nogi tak, bym mógł ją ująć pod kolanami.
- Patrz teraz! – powiedziała.
I na moich oczach doszło do przemiany. Jej pokryte gładką i opaloną skórą nogi pokryły się mniej więcej do pasa drobną, srebrzystą łuską. Zamiast stóp pojawiła się szeroka, niebieskawa płetwa w kształcie półksiężyca. Nie była pionowa jak u ryb, ale pozioma jak u delfinów. Z jej ciała zsunęły się gdzieś niebieskie majteczki i staniczek, a mój wzrok wyłuskał ładne, kształtne i jędrne piersi. Poczułem się głupio.

Janta machnęła ogonem i stanęła z powrotem obok mnie. Powoli włożyła swe bikini.
- Jak ty to… - wybełkotałem z lekka oszołomiony.
Oczy Janty zaśmiały się. Ujęła mnie za szyję i pocałowała w usta.
- Teraz mi wierzysz? – zapytała.
- Wierzę, bo widziałem i dotykałem – odrzekłem kłapiąc zębami.
Rzuciła mi rozbawione spojrzenie.
- Jasne – rzekła lekko – wychodzimy, bo się przeziębisz. Ty też zmieniłeś kolor, na sino – blady.
Faktycznie, telepało mną potwornie. Woda musiała mieć jakieś dziesięć – dwanaście stopni i nie więcej.  Drętwiejąc z zimna wyszedłem na plażę. Janta szła za mną krok w krok, następnie wzięła ręcznik i zaczęła mnie intensywnie wycierać. Sama wyschła błyskawicznie.
- Przyspieszasz przemianę materii i rozgrzewasz organizm? – zapytałem domyślnie.
- Przystosowanie ewolucyjne – odrzekła – to się samo robi, bez udziału mojej świadomości. Mechanizm obronny, jak wolisz.
Skinąłem głową. Przynajmniej to rozumiałem.

I naraz zdałem sobie sprawę, że przeszedłem jakąś inicjację i wszedłem w inny, zupełnie nieznany mi wymiar rzeczywistości.
- Tak właśnie jest – usłyszałem jej głos – to była inicjacja.
- Jak to inicjacja? – zapytałem – do czego? Czekaj, ty czytasz mi w myślach?
- Czytałeś chyba „Married to a Mermaid” Lloyda? Coś takiego było i nadal jest możliwe. A co do czytania w myślach, to bardziej je wyczuwam, niż czytam
Poszperałem w pamięci. I przypomniałem sobie.
- Owszem, pamiętam, było coś takiego. Ale co to znaczy?
- No tylko to, że jesteś moim narzeczonym – odpowiedziała. – W końcu nie rozbieram się przed byle kim i nie oddam się byle komu, tylko tobie.
Szczęka znów walnęła o piasek.
- E… czym? Kim?
- Moim narzeczonym – odpowiedziała spokojnie – ja cię wybrałam i nie sądzę, byś miał się długo nad tym zastanawiać.

Usiadłem na kocyku. To było delikatnie mówiąc bardzo nieoczekiwane. Dwa dni znajomości i coś takiego!
Janta pochyliła się nade mną i pocałowała mnie znowu w usta. Jej wargi były ciepłe i wilgotne. Normalne, jak u normalnej kobiety.
- Prześpij się z tym. I do jutra. Mam nadzieję, że chcesz się ze mną spotkać jeszcze raz – szepnęła mi w ucho i powoli oddaliła się w stronę morza.
Oddalała się coraz bardziej znikając w falach, aż wreszcie kolejna fala zakryła ją i Janta znikła z mojego świata. A ja zostałem na ciepłym piaseczku z mętlikiem w głowie. Resztę dnia spędziłem na wielkanocnym festynie w miasteczku i próbowałem się bawić wraz z miejscowymi i turystami, ale myślami byłem przy Jancie i jej dziwnej propozycji. 

- Wspominasz? – usłyszałem jej głos.
Wróciłem do rzeczywistości. Janta w mojej kraciastej flanelowej koszuli i kolorowych bermudach wyglądała jak półtora nieszczęścia. Jej spojrzenie też było niewesołe.
- Ano wspominam – odparłem. – Wtedy już się nie pojawiłaś, więc sądzę, że się rozmyśliłaś. Krótko mówiąc wystawiłaś mnie.
Pokręciła głową.
- To nie tak. Stało się coś, co mi przeszkodziło i nie mogłam się z tobą spotkać, choć bardzo chciałam.
Uniosłem brwi.
- Co się stało, co to było?
Teraz ona się zdumiała.
- Nie pamiętasz? Katastrofa w Kanale La Manche!

No tak, zapomniałem. Nazajutrz w Kanale La Manche, na wysokości Bouglone eksplodował potężny tankowiec „Europe Exxon Express” z pół milionem ton ropy na pokładzie. „3E” albo „EEE” – jak go nazywano – zderzył się z promem do Dover i dosłownie wyleciał w powietrze. Zginęło wtedy ponad sto pięćdziesiąt osób na promie i dwadzieścia cztery na tankowcu. Część nie spalonej ropy poszła w morze. Plama miała wielkość co najmniej dwustu kilometrów kwadratowych. Media okrzyknęły tą katastrofę mianem „krwawej Wielkanocy”, a tankowce musiały od tego dnia opływać Wyspy Brytyjskie od zachodu…
- Faktycznie – mruknąłem – zapomniałem o tym. Ale nie o tym chcesz ze mną rozmawiać?
Pokręciła głową.
- A zatem słucham – powiedziałem nalewając jej do szklaneczki Jackie Danielsa na dwa palce i wrzucając kilka kostek lodu. Janta ujęła szklankę i łyknęła nieco bursztynowego płynu. Odkaszlnęła.


A ja zamieniłem się w słuch.  

CDN.