poniedziałek, 9 marca 2015

Gzieś w środku Trójkąta (2)



5 grudnia, godzina 17:13 EST

Dzwonek telefonu przywrócił mnie do rzeczywistości z otchłani snów. Spojrzałem na zegarek i podniosłem słuchawkę, co było z mojej strony szczytem możliwości ekwilibrystycznych – statkiem rzucało na falach, jak spławikiem, kiedy złapie się na haczyk potężna ryba.
- Halo! – powiedziałem do mikrofonu pokonując opór gardła. – Co tam znowu?
- Panie pierwszy, niech pan przyjdzie na mostek – usłyszałem głos wachtowego, Franka Bannistera, naszego trzeciego oficera – tylko szybko, mamy kłopoty!
Poderwałem się na równe nogi i biegnąc na mostek ubierałem się w biegu. Wpadłem po dwóch minutach na mostek zastanawiając się, ile siniaków sobie nabiłem waląc całym ciałem w grodzie…
- Co jest Frankie? – zapytałem dopadając do niego i łapiąc pierwszą lepszą poręcz.
- Spójrz pan tutaj – powiedział wskazując na zielonkawy ekran radiolokatora – co pan widzi?

Spojrzałem.
Na ciemnej tafli monitora radaru widziałem współśrodkowe ciągi fal, co było czymś normalnym w czasie sztormu, gdzieś na zachód od nas widoczna była potężna plama wycieczkowca, który chyba stał w dryfie albo poruszał się tak powoli, że było to niedostrzegalne. Druga, mniejsza była na kontrkursie.
- O co chodzi? Nic nie widzę poza tymi dwoma łajbami.
- No to teraz spójrz pan tam – trzeci wskazał coś za szybą w kierunku rufy.
Spojrzałem i poczułem, jak drętwieję.
Ocean przed nami przypominał nieprzytomną kotłowaninę fal gnanych wiatrem z południowego zachodu. Spojrzałem na boki, i ujrzałem taki sam krajobraz. Za to od tyłu…

To wyglądało jak ogromna bruzda o szerokości co najmniej mili i długości po horyzont. Z tej pozycji nie widziałem jej głębokości, ale musiała być ogromna. I zbliżała się powoli do nas. Może mi się zdawało, że powoli, bo w takich chwilach czas rozciąga się jak guma-balonówka…
- By God… panie pierwszy, co robimy?
- Na razie dobre wrażenie – mruknąłem – idzie z tyłu, mamy szansę. Trzymaj kurs, niech TO weźmie nas od tylca…
- Sternik! Trzymaj kurs – poleciłem sternikowi i zaparłem się mocniej na nogach.
- Oui mon Capitain – odpowiedział Loic Breitone, rosłe chłopisko z Normandii – trzymam dwa-sześć-pięć!
- Co to może być? – zastanawiał się trzeci.
- Na mój rozum, to fala solitonowa – mruknąłem – taka, która ponoć skończyła „Threshera” w sześćdziesiątym siódmym…
- Trzecim, szefie – poprawił mnie Loic.
- Yhmmm… - przytaknąłem – zgadza się, w trzecim, a tak à propos, to TO zaraz tu będzie.
- Nie ogłaszamy alarmu? – zdziwił się Loic.
Pokręciłem głową przecząco.
- Nie, już jest za późno. Obawiam się, że więcej ofiar byłoby, gdybym go ogłosił teraz…

Nie dokończyłem. Morska rozpadlina dopadła „Carribean Pearl” i zaczęła wciągać ją w swą wodną otchłań.  Rufa statku zapadła się naraz w przepaści, zaś dziób poszedł ostro w górę.
- Trzymajcie się! – krzyknąłem, może niepotrzebnie, bo wszyscy złapali co kto mógł, by utrzymać się na nogach.
Spojrzałem w dół – rufa statku powoli zbliżała się do dna doliny tej niezwykłej fali. Zagwizdało w rurze.
- Mostek, co się dzieje? – rozległ się głos chiefa.
- Na razie wszystko OK. – odpowiedziałem – przygotujcie się na jazdę w drugą stronę.
- Superfala? – to było bardziej stwierdzenie, niż pytanie.
- Coś w tym rodzaju – odpowiedziałem, a potem zatkałem rurę, bo na rufę zwaliły się masy wody, kiedy osiągnęła dno fali. „Carribean Pearl” powoli prostowała się, a po chwili rufa podniosła się niemal do zenitu. Dmuchnąłem w rurę.
- Maszyna! Zaczynamy jazdę w drugą stronę!
- OK., trzymamy się!
Statek znów zaskrzypiał wszystkimi wiązaniami, kiedy zaczął wspinać się po stoku ekstrafali.

Po minucie było już po wszystkim. Morze wokół nas było znów spienione i rozfalowane, a „Carribean Pearl” kiwała się jak korek na fali. Słowem wszystko wróciło do normy.
- Zadzwoń do starego – poradziłem trzeciemu – a mnie tutaj nie było. Idę na kontrolę ładunku i niech wszyscy trzymają się jak najdalej od ładowni.
- OK., panie pierwszy!
- No, bawcie się dobrze – odrzekłem. – Aha, i nadaj ostrzeżenie CQ o tej fali. Może ktoś mieć cholerne kłopoty – pomyślałem o wycieczkowcu.

Zszedłem z mostka i ruszyłem w stronę ładowni obijając się niemiłosiernie o grodzie i schody trapów. Po kilku minutach znalazłem się wśród szarych pojemników. Obejrzałem je dokładnie – wyglądały na nienaruszone. Jazda w dół i w górę tą piekielną windą nie uszkodziła żadnego z nich. Odetchnąłem z ulgą. Na wszelki wypadek wziąłem detektor i podszedłem do „trójki”. Włączyłem go i jęknąłem – czerwona kontrolka wielkości łebka dużej mrówki zajarzyła się ostrzegawczo. Spojrzałem na podziałkę – było już 136 μSv/h i to promieniowania beta/gamma. Wyglądało na to, że kłopoty możemy mieć, i to my. Gdzieś puściła osłona biologiczna wiezionego przez nas ładunku wypalonych prętów z francuskich i niemieckich reaktorów jądrowych, które szły do przeróbki w Stanach, i teraz to świństwo – wyjątkowo „gorące” i toksyczne mogło zagrozić i nam. Promieniowanie grzało te cholerne pojemniki i w ładowni było ciepło. Jakieś 30˚C. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer kapitana.

- Mehner, słucham – odezwał się głos Starego.
- Pierwszy z tej strony – odpowiedziałem – niestety panie kapitanie, mam złe wieści.
- Ja?
- Jawohl, „trójka” nadal ma przeciek i to już sto trzydzieści sześć jednostek. Poza tym ładunek zaczyna się grzać. To przez tą cholerną falę…
- I niedbalstwo właściciela ładunku. Firma Phènix d’Or nie zabezpieczyła właściwie tego gówna i mamy teraz problem.
- Co robimy? Zamykamy dalej ładownię dla załogi i może ją przewietrzymy? Na zewnątrz jest tylko piętnaście stopni, więc trochę się to schłodzi.
- Nie, póki pada. Woda może się dostać do pojemnika i…
Jasne, mogło dojść do niespodziewanej reakcji chemicznej, której zakończeniem mogłoby być duże bum jak w Czarnobylu i Fukushimie…
- OK., w takim przypadku czekamy na pogodę. Mam nadzieję, że osłona biologiczna tego scheissu wytrzyma. Zamykam kram i ewakuuję się stąd.
- Proszę wykonać – rzekł Mehner i odłożył słuchawkę.


Wyszedłem z ładowni i zamknąłem ja na głucho. Wprowadziłem nowy kod do zamka całej hydrauliki otwierającej pokrywy, na wypadek gdyby ktoś chciał się tam dostać i do luku wejściowego od strony nadbudówki. A potem poszedłem do siebie. 

CDN.