sobota, 14 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (7)



W 24 godziny później, na wodach Trójkąta Bermudzkiego…


Jeszcze jeden dzień i będziemy na Bahamach – pomyślałem nanosząc naszą pozycję na mapę. Znowu za oknem miałem wieczorne niebo, które szybko nabiegało granatem nocy. Pomyślałem, że w Europie już jest noc, zimna i śnieżna. W domach dzieciaki czekają na Świętego Mikołaja czy Gwiazdora… Uśmiechnąłem się do tej myśli i wspomnień.
- Panie pierwszy, niech pan spojrzy na sterburtę. Na godzinie piątej – usłyszałem głos Ferra Vojtaššaka wachtowego marynarza, z pochodzenia Słowaka – chyba mamy problem. To jakaś „atomówka”?

Faktycznie, od północnego-wschodu szybko zbliżała się nieduża, ale intensywnie ciemna, niemal czarna chmura. Połączona była z morzem ciemnymi pasmami wirga rozjaśnionych filetowym światłem błyskawic i faktycznie przypominała ogromny grzyb, jak po wybuchu atomowym. Znajdowała się jeszcze daleko.
O w mordę! – pomyślałem – co jeszcze się nam przydarzy?
- Spróbujemy zejść TEMU z drogi – rzekłem – ster prawo na burt, kurs trzysta trzydzieści.
- Jest trzysta trzydzieści!
Przesunąłem rączkę telegrafu maszynowego na „całą naprzód”.
Dmuchnąłem w rurę.
- Maszynownia – usłyszałem w odpowiedzi głos chiefa.
- Chiefie, niech pan doda trochę obrotów, mamy tutaj mały problem.
- Jak mały? – zainteresował się chief.
- Deszczowy szkwał plus burza z piorunami szesnaście mil od nas i zmierza w naszym kierunku.
- Nie uciekniemy, ale spróbuję – rzekł – i daję całą. 
Maszyny ruszyły ostro i statek zaczął wykonywać cyrkulację. Na radarze widać było echo tego CZEGOŚ. Spojrzałem na log, który zaczął piąć się w górę w miarę jak okrętowe diesle osiągały coraz wyższe obroty.

- Nie uważa pan, że to jest odbicie niemal pełnometaliczne? – odezwał się Ferro.
Skinąłem głową. Echo tego CZEGOŚ było jedną jasną plamą na zielonkawym ekranie radiolokatora…
- Może coś w tym jest? – zastanawiałem się – jakieś UFO?
Ferrowi rozbłysły oczy.
- Pan też tak sądzi?
- Nie wiem, ale słyszałem o kilku dziwnych wypadkach właśnie w takich okolicznościach. Jeszcze na początku awiacji w prasie pojawiały się informacje o spotkaniach samolotów z czymś podobnym i niewiele się odróżniającym od chmur. Kiedy nasze maszyny wpadały w takie „chmury”, ich przyrządy psuły się, piloci tracili orientację a w rezultacie tego z latającymi aparatami, jak wówczas mówiono na samoloty, zdarzały się kraksy i katastrofy, a niekiedy po prostu przepadały one bez śladu. Jednym z takich incydentów miał miejsce w USA w 1942 roku. Sterowiec „L-8” pilotowany przez Cody’ego i Adamsa wystartował z bazy w San Francisco w lot patrolowy wzdłuż wybrzeża. Manewry statku powietrznego śledziło wielu ludzi z kutrów rybackich i okrętów stojących na redzie. Wszyscy widzieli, jak sterowiec wleciał do jednego, jedynego obłoku przepływającego na niebieskim niebie. I jak później okazało się, właśnie w tym momencie z pilotami sterowca urwał się kontakt radiowy. A potem stało się coś dziwnego – sterowiec z tego obłoku już nie wyszedł! Po kilkunastu godzinach znaleziono sterowiec, który znajdował się na wybrzeżu. Spadochrony znajdowały się na swoich miejscach, radiostacja była sprawna, silniki były sprawne, no tylko obaj piloci znikli. I tylko pozostało zagadką, jak sterowiec mógł wylądować na plaży w stanie zupełnie nieuszkodzonym…?
- Naprawdę?
- Ponoć tak. Zresztą Amerykanie nazwali ten sterowiec The Ghost Blimp – balon-widmo.
- Niby taki napowietrzny Latający Holender?
- Dokładnie. Podobny przypadek miał miejsce w 1930 w Corpus Christi w Teksasie. Tym razem to był samolot, który eksplodował po tym, jak wleciał w chmurkę. Ciał pilota i pasażera nigdy nie znaleziono, choć szczątki maszyny rozsmarowało na półtora kilometra…
- A tutaj?
- O, tutaj było bardzo ciekawie. Najpierw słynny Charles Lindberg miał kłopoty w czasie lotu z Hawany na Bahamy. To było w 1928 roku. Potem była historia lotu numer 19, z grudnia 1945… Te mgielne obiekty, jak sądzą niektórzy specjaliści, są wytwarzane przez Obcych w celu zamaskowania obecności UFO w czasie tego „polowania na ludzi”. No i zdarza się to najczęściej w miejscach, gdzie „myśliwi” mają najmniej szans wejścia w pole widzenia niewygodnych świadków.
- Pan tak na serio…?
- Kto chce, niech wierzy, kto nie chce… - nie dokończyłem, bo tknęła mnie nagła myśl.

Spojrzałem na monitor radiolokatora. „Wołgobałt” wlokący się za nami znikł. Po prostu jakby rozpłynął się w chmurze. Spojrzałem przez lornetę. W opalowych kręgach lornetki widziałem dziwne, fioletowe błyskawice i lejące się strumienie deszczu. Morze pod dziwną chmurą było gładkie jak oliwa. „Wołgobałta” nie widziałem nadal. Najwidoczniej skręcił na południe, albo po prostu ukrył się za deszczową strefą burzy.
- Co robimy panie pierwszy? – zapytał Vojtaššak.
Zastanowiłem się na moment.
- Wracamy na stary kurs, to nie wygląda tak groźnie, jak się wydaje – rzekłem – i proszę podać mi pozycję.
- Aye-aye, sir! – Vojtaššak zakręcił kołem sterowym.
Zakręciłem rączką telegrafu maszynowego na „pół naprzód” i wibracja maszyn opadła. Otworzyłem dziennik i poczyniłem wpis na godzinę 18:35 EST.
- Jesteśmy na 26°26’41” północ i 075°49’12” zachód – powiedział Ferro. – I na dodatek mamy cztery tysiące siedemset sześćdziesiąt metrów pod kilem.


Pomyślałem, że to nie ma dla nas najmniejszego znaczenia, ale może mieć znaczenie dla Janty i jej rodaków. Coś trzeba było zrobić z tym bardakiem, który mieliśmy w ładowniach. Przy tym ten pieprzony badziew promieniował coraz silniej. Zastanawiałem się, czy to Syreny nie miały czegoś wspólnego z tą „atomówką”… 

CDN.