sobota, 21 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (dokończenie)



24 grudnia, rano

Otworzyłem oczy. Ostre światło dnia uderzyło bezlitośnie w źrenice, więc je zamknąłem ponownie i odczekałem, aż przyzwyczaja się do światła.
- Pacjent się wybudził – słyszę.
Otwieram oczy. Obok mnie siedzi pielęgniarka z dziwnie znajomą twarzą. Wytężam mózgownicę, ale nie mogę sobie przypomnieć, kto zacz…
- Nie poznajesz mnie? – pyta.
Kręcę przecząco głową.
- Amnezja – słyszę obcy głos – pourazowa.
W polu widzenia pokazuje się twarz lekarza.
- Jak się pan nazywa? – pyta.
Znów wytężam pamięć zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że nie pamiętam i tego…
- A teraz znów musi pan pospać – słyszę głos lekarza i czuję ukłucie igły.
Świat odjechał ode mnie w ekspandującej czerni…

Bermudy, w dwa miesiące później

Wróciłem już całkiem do siebie. Przypomniałem sobie wszystko, co przyczaiło się gdzieś w zakamarkach mojej pamięci, a Janta nie odstępowała mnie ani na krok. Odwiedzali mnie członkowie załogi, którzy byli w stanie chodzić po tym, co nas spotkało w środku Trójkąta Bermudzkiego. Według ich relacji zdołałem odtworzyć sobie, co się właściwie stało na pokładzie „Carribean Pearl” owej fatalnej nocy z trzynastego na czternasty grudnia ubiegłego roku.

Eksplozja bomb termitowych podłożonych w dwóch ładowniach. Tak to miało wyglądać, jakby statek literalnie zapadł się pod wodę płonąc. Ktoś musiał cholernie lubić dobrą robotę. Załoga uratowała się tylko dlatego, że udało się nam uruchomić alarm. Gdyby nie, to połowa by zginęła, a resztę wtroiłyby rekiny czy inne żarłoczne rybki.

Mieliśmy fart. Eksplozje i pożar zauważył satelita szpiegowski, który przekazał obraz tego, co się dzieje do centrum operacyjnego NORAD. Temperatura eksplozji była tak wysoka, że operatorzy sądzili, że nastąpiło odpalenie pocisków rakietowych na Stany Zjednoczone. Ponieważ nie można było zidentyfikować tego zjawiska, a żadnej rakiety lecące na Amerykę nie zauważono, z Miami wysłano samolot zwiadowczy, który znalazł nasze szalupy i tratwy i z kolei przysłano po nas statek ratowniczy, który podjął nas na pokład. Tak wyglądało nasze ocalenie. Oczywiście – jak przy tego rodzaju okazjach – prasa brukowa zaczęła używanie na całego i kulałem się ze śmiechu czytając te brednie, które wypisywano. Oczywiście była także druga strona tego skandalu.

Z drugiej strony sprawa działalności koncernu John Dante Goldman Uranium Mining and Power Co. oparła się o senat, którego komisja postanowiła przyjrzeć się dokładniej tej firmie i jej działalności – w tym kooperacji z Golden Phoenix - Phènix d’Or Co. Ltd. Uruchomiono śledztwo w trakcie którego zaczęły wychodzić pokrętne interesy prowadzone z reżimem w Costaricanie, powiązania z terrorystami z AQL oraz tajemniczymi organizacjami neohitlerowskimi w Ameryce Południowej. Zrobiła się zadyma, przy której afera Iran – Contras, to małe piwo, nawet nie – mały pikuś, a Ollie North to żałosny amator. Afera nuke-ships – jak ochrzciła ją prasa bulwarowa – zataczała coraz szersze kręgi…

Wszystko to działo się, kiedy leżałem z rozbitym łbem w szpitalu w Hamilton i wracałem do siebie. Wreszcie wypisano mnie ze szpitala i mogłem wyjść „na wolność”. Janta przyszła po mnie i czekała, aż pielęgniarka wyda mi wszystkie dokumenty. Z plikiem papierów pod pachą wyszedłem wreszcie przed szpital i wpadłem w objęcia Janty.
- Co masz zamiar ze sobą zrobić, kiedy jesteś już zdrowy? – zapytała po wymianie powitalnych uścisków i pocałunków.
- Zainstalować się gdzieś i jakoś wrócić… - zacząłem i dotarło do mnie, że na dobrą sprawę nie mam do kogo, gdzie i do czego.
- Nie masz gdzie wracać? – zapytała Janta, ale właściwie było to stwierdzenie – gdzie twój dom, marynarzu?
- Cztery kilometry pod wodą oceanu – burknąłem – mógłbym wrócić do Londynu.
- Tam mieszkasz? – zainteresowała się.
- Ad interim – odpowiedziałem – tymczasowo. Wynajmuję chatę w Felixtowe.
- Masz tam kogoś?
- Przecież wiesz dobrze, że nie…
- Przepraszam, że cię wypytuję, ale chcę wiedzieć, na czym stoję.
Stanąłem i spojrzałem na nią zdumiony.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że…
- …że cokolwiek powiesz, ja odpowiem „tak” – odrzekła.

Parsknęliśmy śmiechem.
- Nawet nie dałem ci pierścionka – powiedziałem z żalem – jak na romantyczną Syrenę, to jesteś bardzo rzeczowa.
- Bo jestem – odparła – kocham ciebie, więc dlaczego nie moglibyśmy być razem?
- No tak, ale gdzie będziemy mieszkali? Chyba nie w Felixtowe. Fajne miasto, nad morzem, ale nie wiem, czy byś się czuła tam dobrze. A ja do oceanu się nie nadaję.

Roześmiała się.
- I kto to mówi – rzekła na koniec – marynacha!
- No to OK., zamieszkamy na łajbie – zaproponowałem.
- Nie, w Tsingalai – odparła.
- E, gdzie?
- W Tsingalai, przecież mówię.
- Co to takiego?
- To miejsce, w którym znajduje się największe centrum kulturalne i administracyjne Ludzi Morza, coś jak wasze stolice państw. Oczywiście jest ono przystosowane do podtrzymywania życia istot oddychających tlenem, jak ty. No i ja też, rzecz jasna.
Wzruszyłem ramionami.
- Pierwsze słyszę.
Uśmiechnęła się zagadkowo.
- Idę o zakład, że tak nie jest – odparła – i co więcej, być może nawet marzyłeś o tym miejscu.
- No to gdzie ono jest?
- Na południowym Pacyfiku. Marie Therese Reef.
- Tam??? – ze zdumienia brwi podjechały mi w górę – przecież tam… Zaraz, zaraz…
Znów się roześmiała.
- Oczywiście, pamiętasz „Tajemniczą Wyspę” Verne’a?
- No pewnie. Chodzi o wyspę Lincolna i wyspę Tabor.
Westchnęła z udawanym współczuciem i ulgą jednocześnie.
- Nooo… zaskoczyło! Ale o tym jeszcze pogadamy. A teraz chodź na plażę. Stęskniłam się za słońcem i wodą.

Ja też. Powiedziałem jej to, więc najpierw pojechaliśmy do Grape Bay Beach Hotel, gdzie zainstalowała się Janta i od teraz ja także.
- Jak nas zameldowałaś? – zapytałem zdumiony.
- Nie wiesz? – odparła z szelmowskim uśmieszkiem – jak zwykle w takich razach: Pan i Pani Smith. Koniec, kropka, the end.
- No a koszty pobytu? To jeden z droższych hoteli…
- A co mnie to obchodzi? – wzruszyła ramionami – póki trwa śledztwo w sprawie afery nuke-ships za nasz pobyt tutaj płaci Wuj Sam.
No to było do przyjęcia.

- Co robimy Mister Smith? – zapytała, kiedy już zakwaterowałem się w naszym pokoju.
- Najpierw jakiś dinner, byle nie pizza czy inne fast-gówno, a potem plaża – zaproponowałem.
- Świetnie. Potem poleżymy sobie nad basenem albo na plaży, to tylko sto metrów stąd i sobie wreszcie pogadamy. Opowiem ci pewną historię, która dotyczy moich przodków i katastrofy statku pasażerskiego na Atlantyku. To pewna zagadka, której nie potrafię rozwiązać. I chyba nikt, może więc ty coś mi poradzisz…?
- Ja?
- Pewnie, że ty – powiedziała z zagadkowym uśmiechem – jesteś marynachą, czy nie?
Skinąłem głową.
- No to idziemy coś przekąsić, a potem muszę kupić sobie jakieś szałowe bikini. Niech te babsztyle, co ciebie tak obmacują wzrokiem widzą, że nie mają szans…
- Eh, te kobiety – pomyślałem – czy Syreny czy Kosmitki, zawsze są te same…
Spojrzała na mnie.
- Faceci – prychnęła – zawsze myślą tylko o jednym!
Zmierzyłem ją wzrokiem.
- A nie przyszło ci to do twojej ślicznej główki, że właśnie na tym opiera się i wokół tego kręci się ten świat?
- Seksistowskie gadanie – zaśmiała się i pociągnęła mnie za rękę – chodź wreszcie i nie marudź!

I poszliśmy razem do restauracyjki, gdzie dano nam normalne, europejskie jedzenie. Na szczęście z francusko-włoskiej kuchni, a nie angielskiej, czego się obawiałem. Zjedliśmy, co nam dali i Janta pognała do hotelowego sklepiku. Po chwili wróciła z trzema kostiumikami w ręku. Dwa były w jakieś kolorowe ciapy, od których oczy bolały w podzwrotnikowym słońcu, trzeci gładki i zielony.
- Który ci się najbardziej podoba? – zapytała.
- Zielony – odparłem – pasuje ci do oczu. Też są zielone.
Uśmiechnęła się.
- Akurat – burknęła – jest najbardziej kusy ze wszystkiego.
- Kobiety uwielbiają się rozbierać – stwierdziłem – i to bynajmniej nie dla innych kobiet.
Pokazała mi język. Potem poszła do toalety i wyszła z niej już w stroju. Była olśniewająca.
- Jesteś olśniewająca – rzekłem – wyglądasz jak Rusałka.
- A ty jak bladawiec – oświadczyła – chodź na słońce, przynajmniej to tu jest za darmo…
- Tak czy inaczej, wyglądasz, że jejku… Nawet podwójne jejku!
- Zdradzę ci nasz sekret – powiedziała scenicznym szeptem – uwielbiam się rozbierać, bo nagość jest naszym naturalnym stanem. Tylko Polacy rodzą się w rogatywkach i z szablą w dłoni. Reszta nacji rodzi się normalnie, czyli zupełnie nago. Zrozumiał? A teraz chodź, słońce i woda czeka. Idź się wreszcie przebierz, aha, kupiłam ci kąpielówki… 

I tak sobie dogadując poszliśmy na plażę. Usiedliśmy obok siebie. Janta przytuliła się do mnie, a ja objąłem ją ramieniem. Patrzyliśmy oboje na niebo, na którym wędrowały oświetlone słońcem obłoki.
- Co to za sensacyjna historia, którą chcesz mi opowiedzieć?
- Dotyczy mojej prababci, która podobnie jak ja zgłupiała i zakochała się w człowieku. No i oczywiście poszła za nim w świat…
- No piękny początek – burknąłem – czy chcesz mnie zdołować na samym początku naszego, ehem…, związku?
Zachichotała uroczo.
- Nie zdołować, tylko zdominować – oświadczyła spokojnie – ale jak znam ciebie, to wiem, że się nie dasz. A kiedy mi się oświadczysz?
- Jutro – odparłem – dzisiaj nie chce mi się łazić po sklepach.
Przylgnęła do mnie mocniej, a ja pocałowałem ją w usta.
- Ale jutro – zastrzegła się, kiedy puściłem ją do złapania oddechu.
- OK., masz moje słowo – odparłem – a teraz twoja historia…

No i ją opowiedziała, a kiedy skończyła zrobiło się całkiem ciemno, a ja miałem wrażenie, że ponownie dostałem belką w czaszkę. Ale to już temat z innej ballady…


KONIEC