Niedawno w Internecie ukazał się artykuł na temat kolejnej dziwnej śmierci w górach. Śmierć ta kwalifikuje się do Projekty Tatry, który prowadziłem onegdaj i sądzę, że warto byłoby tą sprawę odgrzać. A oto artykuł na ten temat z „Tygodnika Podhalańskiego 24tp.pl” na stronie https://24tp.pl/n/71736.
Tajemnica
śmierci Marka Willa
Był ratownikiem GOPR i
przewodnikiem tatrzańskim. W górach znał każdy kamień. 29 listopada 1981 roku
wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Po dwóch latach odnaleźli jego szczątki w
górach pracownicy MSW. Dzisiaj, po prawie dwudziestu latach, wciąż istnieją
wątpliwości, co do przyczyny śmierci Marka Willa. W księgach wyjść tatrzańskiej
grupy GOPR odnotowano jedynie dwie akcje ratunkowe - tak pisaliśmy na łamach TP
20 lat temu. Minęły kolejne 20 lat i nadal nie wiemy jak zginął Marek Will.
Przypomnijmy ten tekst sprzed laty.
- Pamiętam dobrze Marka
- opowiada Apoloniusz Rajwa, doświadczony przewodnik tatrzański. - To była taka
niespokojna dusza. Ponad wszystko lubił chodzić w góry. Fascynowało go
wyszukiwanie nowych przejść. Słyszałem, że w dniu ostatniego wyjścia szukał
kompana do drogi. Poszedł jednak sam. Jego śmierć to jakaś dziwna, do dzisiaj
nie wyjaśniona historia.
Wszelki
ślad zaginął
Marek Will miał 33
lata. Był ratownikiem tatrzańskiej grupy GOPR. Pracował jako przewodnik
tatrzański w Wojskowym Domu Wypoczynkowym. Miał dwójkę dzieci. Z żoną Krystyną
poznali się w Bukowinie Tatrzańskiej. - Pochodzę z Dąbrowy Górniczej - wspomina
Krystyna Will. - Kiedyś miałam do wyboru wczasy w NRD albo w Bukowinie
Tatrzańskiej. Wybrałam Bukowinę. On tu, w FWP pracował. Pamiętam, jak poszłam z
grupą na wycieczkę. Marek był naszym przewodnikiem. Od razu mnie wypatrzył.
Mimo że szedł za nim sznur dziewczyn, oglądał się za mną. Był romantykiem, ale
i dziwakiem. Gdy wędrowaliśmy po Bieszczadach, musiał wszystko sfotografować. I
motyle, i pajęczynę na liściach. Dzięki niemu poznałam góry. On je kochał ponad
wszystko. Kiedy urodziło się nam dziecko, miał do mnie pretensje, że nie mogę
iść z nim w góry. On szedł. Byłam do tego przyzwyczajona. Gdy zostawał ze mną
narzekał, że taka ładna pogoda, a cały dzień zmarnowany. Wolałam, jak
wychodził. Wracał później z gór taki szczęśliwy.
Rodzice Marka Willa
przyjechali w Tatry z Warszawy. Tu osiedlili się po wojnie. Marek, razem z
bratem i siostrami, mieszkał w Poroninie. - Góry były jego życiem - opowiada
Maria Will, siostra Marka. - Lubił sobie chodzić. Miał zawsze kompanów, czasem
szedł sam. Był przewodnikiem, doskonałe znał góry. Wyjścia na Słowację nie były
w tym czasie niczym szczególnym. Przez granicę nie można było przenieść wielu potrzebnych rzeczy.
Marek kupował sobie czasem po tamtej stronie jakieś drobiazgi i przynosił je
dla własnego użytku. Jakieś kijki narciarskie, plecak. Do dziś mam wyrzuty
sumienia, bo któregoś dnia znajoma z Zakopanego powiedziała mi, że ma do
przeniesienia na Słowację jakieś dwa futra. Zaoferowałam jej pomoc brata. On, jak
zwykle, chętnie się zgodził.[1]
Marek wyruszył w góry
28 listopada 1981 roku. - Dobrze pamiętam ten dzień - mówi Krystyna Will. -
Jechaliśmy jednym autobusem. Ja pojechałam z dziećmi do Poronina, a on
wcześniej wysiadł i pojechał do Kuźnic. To był ostatni raz, kiedy go
widzieliśmy. Noc z soboty na niedzielę Will spędził w siedzibie PIM-u na Hali
Gąsienicowej. - Pracował tam jego przyjaciel, pan Konieczek. Nie pamiętam już
jego imienia - mówi siostra Marka - ale pamiętam, że były andrzejki i zaczął
padać śnieg. Pomyślałam wtedy, że będzie mu ciężko iść. Wiem, że w niedzielę
rano, bez przeszkód wyruszył w dalszą drogę - dodaje. Marek nie wrócił do domu
w niedzielę. Nie było go w poniedziałek, mimo że miał tego dnia być w pracy w
WDW. Wieczorem siostra i żona dały znać do GOPR- u o zaginięciu Marka Willa. Od
razu wskazały trasę, którą miał iść.
Poszukiwania
Pierwsza akcja
ratownicza wyruszyła jeszcze w poniedziałek. - Szukali. Naczelnik zapewniał
nas, że zrobią wszystko - wspomina żona. - Pan Franek Spytek mówił mi kilka lat
temu, że jemu nie pozwolono wziąć wówczas psa. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego.
Po dwóch dniach, ze względu na kiepską pogodę, poszukiwania zawieszono.
„Dziennik Polski” 3 grudnia 1981 roku informował: Na skutek szalejącej śnieżycy
i groźby lawin, GOPR zmuszone zostało do przerwania poszukiwań zaginionego
przewodnika tatrzańskiego i ratownika GOPR, 33-letniego Marka Willa. Akcję
poszukiwawczą prowadziło pięć grup GOPR i dwie grupy słowackiej Horskiej Słužby
z psami lawinowymi. W relacjach z tamtego czasu pojawia się też wspomnienie
Wincentego Cieślewicza, przewodnika „lawinowca”: Widoczność była wtedy słaba,
kładło śniegiem. Nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie szukać. Marek wyszedł z
Gąsienicowej około 10., 11. rano. Było to dziwne, bo zwykle, jak człowiek
decyduje się na nocleg w drodze, to po to, żeby na drugi dzień wyjść jak
najwcześniej, a nie w południe. Ale Marek to niespokojny duch, energiczny,
pełen życia. Tam, gdzie inni pokonywali trasę w 6 godzin, on szedł 3,5. Nie
wiedzieliśmy, którędy miał iść. Którędy poszedł, czy nie uciekał, czy nie
zabłądził... Przeszukaliśmy wszystkie możliwe do spenetrowania trasy. Przeszukaliśmy
teren od Kasprowego po Świnicę.
Po wprowadzeniu stanu
wojennego urwał się bezpośredni kontakt z ratownikami Horskiej Słužby.
Zachowane relacje mówią jednak o kilku akcjach Słowaków, o prowadzonych
poszukiwaniach, np. przy wytyczaniu nowych szlaków. Po 13 grudnia szanse na
akcje w rejonie granicy były nikłe. W listopadzie 1982 r., po roku od
zaginięcia ratownika, zapytany przez dziennikarkę „Dziennika Polskiego”
zastępca naczelnika GOPR Andrzej Miodoński powiedział: - Wysłaliśmy 13 patroli.
Szukamy Marka przy okazji wszystkich innych wypraw, lotów helikoptera. I nic,
stale drepczemy w miejscu. Ze swej strony zrobiliśmy wszystko, co było możliwe.
Dziwne
telefony
Z zaginięciem w Tatrach
Marka Willa chyba by się pogodzono, gdyby nie pewien wątek tej historii. - Już
następnego dnia po zaginięciu męża pojawili się u mnie oficerowie WOP-u. Pytali
o Marka. O wszystko. Był z nimi Czesław Kurowski. Kapitan. Pytał, czy mąż uciekł
na Węgry. Mówiłam im prawdę, że poszedł na Słowację. Mówiłam o tych futrach, niczego
nie ukrywałam. Potem dowiedziałam się, że kilka dni po zaginięciu męża ktoś
zatelefonował do GOPR- u, że Will się znalazł i można przerwać poszukiwania.
Rozmówca przedstawił się jako wopista. Dowiedzieliśmy się takie, że podobny
telefon wykonał ktoś z MSW do WOP-u.
Zainteresowanie
pracowników WOP sprawą Willa wywołało domysły na temat prawdziwych powodów jego
zniknięcia. - Kurowski często przychodził do mnie do domu. Podobno, jak
dowiedziałam się od koleżanki, podejrzewał męża o przemyt albo prowadzenie
działalności objętej zainteresowaniami kontrwywiadu. Pamiętam, że w listopadzie
mąż z dwoma kolegami wracał z uroczystości na cmentarzu w górach na Słowacji
nie autokarem, tylko na piechotę. Zaliczyli wówczas jakąś trasę. Później
opowiadał, że tylko Romek miał narty, a oni nie, więc się zapadali w śniegu.
WOP tego właśnie się czepiał. Podobno mówili w GOPR-ze, że podejrzane jest to
łażenie w śniegu do pasa i przyjdzie czas, że go złapią na gorącym uczynku.
Kiedyś narysował mi Kurowski takie koło i później małą kreskę, którą nazwał
małym udziałem mojego męża w dużej grupie przemytników. Twierdził, że jak mu
wszystko powiem, pojedzie do Słowaków, którzy go na pewno więzią i oni go
wypuszczą. Kiedyś nawet pojawiła się pogłoska, że ktoś widział, jak przewożono
Marka przez granicę. Teść pojechał w tej sprawie do Nowego Targu. Okazało się,
że nikt nic nie wie. Pan Kurowski przychodził, wypytywał. Przynosił prezenty,
raz były to pieniądze, kiedy indziej buciki dla dziecka. Wtedy myślałam, że on
jest taki życzliwy. Sugerował mi, że mąż żyje. Gdy zapytałam, czy napiją się
piwa, usłyszałam, że tak, ale dopiero wtedy, kiedy Marek będzie wśród nas.
Po
dwóch latach
Tymczasem rodzina
zaginionego nie ustawała w wysyłaniu próśb o poszukiwanie Marka. Zrozpaczony
ojciec prosił o wznowienie poszukiwań, pisząc do kancelarii Rady Państwa,
Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, a nawet do MSW. W odpowiedzi
napisano, że od tych spraw jest GOPR. - Tym bardziej dziwne wydaje się to, co
stało się później - mówi pani Krystyna. - To było w lipcu 1983 roku, kilka dni
po ogłoszeniu końca stanu wojennego. Do Zakopanego przyleciał helikopter MSW.
Oto, co pisze na ten temat ratownik GOPR-u, Wojciech Bartkowski: - Komenda
Główna MO, pismem z dnia 9 lipca 1983 roku powiadomiła naczelnika GOPR, że na
26 lipca jest zaplanowane poszukiwanie zaginionego Marka Willa przy użyciu
śmigłowca w rejonie doliny Cichej. Jednocześnie zwrócono się do GOPR-u o
wydelegowanie ratownika do udziału w tych poszukiwaniach. 9 lipca naczelnik
GOPR powiadomił mnie, że będę brał udział w tych poszukiwaniach.
Według tego dokumentu,
26 lipca 1983 roku, o godz. 11.10 śmigłowiec MSW wylądował na Liliowym. Na
poszukiwanie wyruszyły trzy osoby - Czesław Kurowski, Józef Michalec, oficer
WP, przewodnik tatrzański z Gronika i ratownik GOPR Wojciech Bartkowski. -
Według materiału przedłożonego przez Kurowskiego, poszukiwany mógł być w pasie
linii spadku od Beskidu po Suchą Przełęcz, w paśmie kosówki, do lasu w Cichej.
Rejonem proponowanym przez naszą Grupę Tatrzańską i przeze mnie był rejon od
Przełęczy Liliowe, w kierunku Walentkowej, a w szczególności Żleb Zaremby, jako miejsce
najbardziej zagrożone lawinami - relacjonuje Bartkowski. - O godz. 15.30 u
wylotu Żlebu Zaremby znalazłem kijek narciarski. Po 10 minutach idąc w górę,
Józef Michalec natrafił na zwłoki pod dużym progiem, 120 m od kijka. Po
wykonaniu przez Kurowskiego dokumentacji fotograficznej, udaliśmy się na Liliowe
do śmigłowca.
Po dwóch latach odnaleziono więc szczątki Marka Willa. Były w stanie kompletnego rozkładu. Na miejscu był także plecak i fragmenty futer, które niósł wówczas. - Przez całe te dwa lata żyliśmy nadzieją, że Marek żyje. Nie będę ukrywała, że korzystaliśmy nawet z usług wróżek, jasnowidzów. Niektórzy potwierdzali nasze nadzieje. Nie dawało nam jednak spokoju, jak to się stało, że Marka odnaleziono tak szybko po tym, jak pojawił się śmigłowiec z MSW. Zdaniem rodziny, to jedna z kilku wątpliwości, które mogą potwierdzać, że ktoś znał już wcześniej miejsce, gdzie znajdują się szczątki Marka Willa. Notatka, która ukazała się na drugi dzień w prasie, dolała tylko oliwy do ognia.
Organ
donosił
„Dziennik Polski” z 28
lipca 1983 r. pisał: Marek Will miał serdecznego przyjaciela w osobie kpt.
Czesława Kurowskiego, którego hobby jest radiestezja. Kapitan Kurowski,
bolejący nad stratą przyjaciela, zdecydowanie odrzucał krążące po Zakopanem
płotki, jakoby Marek uciekł z kraju. Twierdził, że nie żyje i nawet określał
miejsce tragedii. Po zniesieniu stanu wojennego, kpt. Kurowski postarał się o
pomoc władz zwierzchnich i do Zakopanego przyleciał ciężki helikopter. (…) 26
lipca GOPR przy pomocy radiestety rozpoczął akcję poszukiwawczą. 11 lotów w
Tatry wykonał lekki helikopter w służbie GOPR. Marek Will leżał w trudno
dostępnym miejscu, przyczyną jego śmierci była lawina. Wzburzony tą informacją,
ojciec Marka napisał sprostowanie. Proszę uprzejmie o bezzwłoczne zamieszczenie
w Waszym piśmie sprostowania fałszywych wiadomości. Marek Will nie zginął
początkiem grudnia, tylko 29 listopada. Nie wybrał się wówczas ze schroniska, a
ze stacji PIM. Kpt. Kurowski nie był nigdy jego przyjacielem, ani nawet
znajomym. Lekki helikopter nie wykonał jedenastu lotów, tylko dwa. Sprostowanie
to nigdy nie zostało opublikowane.
Rodzinę poinformowano o
odnalezieniu Marka nazajutrz po całej akcji. - Miałam tego dnia dyżur w pracy,
kiedy zatelefonowano po mnie - opowiada Marta Will, siostra Marka. - Zwolniłam
się i pobiegłam na milicję, gdzie czekał już ojciec. Zobaczyłam, że trzyma w
ręku kijek bambusowy. Mówił, że oddano mu kij, który znaleziono przy szczątkach
Marka. Zadziwiające było to, że był całkiem nowy. Przecież przeleżał tam dwa
lata. Potem widziałam drugi kijek. Ten był cały sczerniały, zgniły. A na tym
była lśniąca czysta skórka. 2 sierpnia odbył się pogrzeb Marka Willa. - Nie
pozwolono nam wnieść trumny do kościoła - mówi siostra Marka. - Podobno nie
zgodził się na to sanepid. Nie wiem, dlaczego. Msza Św. odbyła się w kościele,
ale niestety, bez trumny. Dobrze pamięta ten fakt żona Marka. - Pojechałam do
GOPR-u uzgodnić jeszcze jakieś szczegóły. Gdy weszłam, naczelnik Komornicki
odkładał właśnie słuchawkę. Powiedział mi, że dostał właśnie telefon, że trumny
nie można będzie wnieść do kościoła. Tak się stało.
Tego typu
nieprzyjemności i dziwne zachowania towarzyszyły najbliższym Marka. - Gdy
byliśmy na milicji - mówi dalej Krystyna Will - sugerowano nam, żebyśmy mówili,
że był to wypadek, lawina. Teść odpowiedział wtedy, że nie potrzebnie chyba o
tym mówią. Powiedziano nam, że jest już po oględzinach i że ciało można wziąć.
Gdy poprosiliśmy o możliwość oglądnięcia zwłok, nastąpiła jakaś konsternacja.
Po co? Nie ma sensu. To jest nieprzyjemne - mówiono. Postawiliśmy jednak na
swoim. Po kilku godzinach oczekiwania otwarto nam prosektorium. Okazało się, że
czekano na prokuratora. W progu przywitał nas w białym fartuchu. Do pracownika
prosektorium burknął, że jeśli nie mają nic przyjemniejszego do oglądania, to
niech oglądają. Zaraz pojawił się jakiś człowiek, który robił zdjęcia. Jedynie,
z daleka pokazano nam kości męża i czaszkę.
Bezsilność
ojca
Na pogrzebie było
kilkaset osób. Ratownicy GOPR-u, przewodnicy tatrzańscy. Ojciec Marka długo
przygotowywał się na ten moment. Wiedział, że jest to jedyne miejsce i czas,
kiedy może powiedzieć, co czuje w związku ze śmiercią syna. Zachowała się mowa
pożegnalna. Oto jej fragmenty: Moje słabe serce przytłoczył olbrzymi ciężar
bólu i trudno mi mówić, ale może właśnie dlatego czuję instynktownie, że jeżeli
zwierzę Ci się ze swoich trosk, to przynajmniej część tego ciężaru spadnie mi z
serca. Przykro mi, że nie byłeś z nami na Mszy św. w kościele. Niestety, surowe
przepisy zabraniają tego. Prasa, mówiąc delikatnie, mija się z prawdą. Nie
zginąłeś w grudniu, lecz 29 listopada 1981 roku. Nie wyruszyłeś w góry ze
schroniska, lecz ze stacji PIM na Halę Gąsienicowej. Kpt Kurowski nie był nigdy
Twoim przyjacielem, nie był nawet znajomym. Helikopter GOPR nie wykonał 11
lotów, lecz tylko dwa. A jak wyglądało to, co prasa szumnie nazwała
współdziałaniem radiestety z GOPR-em? Prawda Jest taka, że autorem i
realizatorem planów wszystkich wypraw poszukiwawczych od początku do końca był
GOPR. 26 lipca wyszło w Twoim kierunku dwóch doświadczonych ratowników i
znalazło Cię u wylotu Żlebu Zaręby. Stało się to wbrew sugestiom rzekomego
radiestety, który radził szukać Cię gdzie indziej, a więc tam, gdzie Cię nie
było. Nieprawdą jest, że dostrzeżono Cię z wojskowego śmigłowca. GOPR
odnalazłby Cię co najmniej rok wcześniej, gdyby nie stan wojenny i zakaz
przekraczania granicy. Synu mój! Jest jeszcze wiele wątpliwości i pytań, na
które ani dzisiaj, ani nigdy już nie otrzymamy odpowiedzi. Kto dzwonił dwa razy
z WOP-u do GOPR-u z wezwaniem, by Cię nie szukać, bo żywy i cały powróciłeś do
domu? Komu i w jakim celu spodobał się notes z adresami, który znajdował się w
worku nylonowym, razem z Twoimi dokumentami ? Ale siłą złego na jednego.
Najbliższa rodzina starała się uzyskać dostęp do zgromadzonej dokumentacji na
temat śmierci Marka. Dopiero po wielu latach udało się to żonie. - Widziałam
zdjęcia. Na czaszce z przodu widać spory ubytek. Twierdzą, że mógł uderzyć się
w głowę. Podobnie może też wyglądać przecież wylot po kuli.
Śledztwo
umorzone
Pod koniec sierpnia
1983 roku prokuratura umorzyła śledztwo. Z dokumentu, który udało nam się
zdobyć, wynika, że pomylone zostały niemal wszystkie fakty. Dzień śmierci,
miejsce odnalezienia zwłok i okoliczności całej tragedii. Widać wyraźnie, że
dokument przygotowywany był przez osobę nie zorientowaną w tej sprawie.
Umorzenie przygotowane zostało przez oficera milicji. Według niego, oględziny
zwłok Marka Willa dowodzą, że nikt trzeci nie brał udziału w pozbawieniu go
życia. Brak jednak zapisu mówiącego o sekcji, tudzież ekspertyzie Zakładu
Medycyny Sądowej. Pod dokumentem widnieje także podpis wiceprokuratora
Zbigniewa Rogowskiego. - Nie pamiętam tej sprawy. Rutynowo podpisywał się pod
takim papierem prokurator. Raczej wątpię, aby ktoś zlecał ekspertyzę Zakładu
Medycyny Sądowej. Należy pamiętać, jakie to były czasy. Prokurator, tak
naprawdę, nie miał zbyt wiele do powiedzenia, jeśli sprawą zajmowało się MSW -
mówi dzisiaj.
Wątpliwości
Pytania do dziś
stawiają nie tylko członkowie rodziny Marka Willa, ale także przewodnicy
tatrzańscy i ratownicy. Udział
w sprawie WOP-u i jego funkcjonariuszy od początku budził emocje. Trzeba pamiętać,
że WOP podlegał Ministrowi Spraw Wewnętrznych. Jego pracownicy byli
równocześnie pracownikami Służby Bezpieczeństwa, która miała nieograniczone
możliwości. Nie liczyła się ani z prokuraturą, ani milicją, ani z sądem.
Najczęściej w sprawie Marka Willa pojawiało się nazwisko Czesława Kurowskiego,
kapitana WOP, funkcjonariusza MSW. Kilka dni temu rozmawiałem z nim na temat
śmierci Marka.
Interwencja
Jaruzelskiego
Kurowski nie zgodził
się na nagrywanie rozmowy. Mówił o swojej pracy i o tym, jak odkrył u siebie w
latach 70. zdolności bioenergoterapeutyczne. Opowiadał o swojej pracy w
Szczawnicy, gdzie kierował WOP-em i GOPR-em. Wspominał o odnalezieniu kobiety,
która zaginęła w rejonie Wąwozu Homole oraz zwłok kobiety utopionej w Dunajcu.
Jego zdolności potwierdziło podobno stowarzyszenie radiestetów w Poznaniu.
Dzisiaj, będąc na emeryturze, pomaga ludziom jako bioenergoterapeuta.
Udział śmigłowca MSW w
akcji poszukiwawczej tłumaczy listami interwencyjnymi u Jaruzelskiego. Osoby
związane z WDW, gdzie Marek pracował, prosiły generała o pomoc. Wymienia tu
nazwisko Para. Jest
przekonany, że Marek Will zarobkowo zajmował się przemytem. Miał, jego zdaniem,
mieszkanie w Popradzie, gdzie wraz z innymi dostarczał bądź odbierał towar. Ich
mocodawczynią miała być kobieta o nazwisku Bar. Do niedawna podobno miała
stragan w Krościenku. To ona miała wysyłać Marka z futrami przez zieloną
granicę. Prowadząc badania operacyjne, WOP miał dowiedzieć się o jego sukcesach
w przemycie. Kurowski opowiadał o pozostawianiu przez Willa wycieczek w
Popradzie, na czas szybkiej wędrówki w góry, by przerzucić towar przez granicę.
Jego zdaniem, to organizatorzy przemytu próbowali spowodować zamieszanie wokół
sprawy zaginięcia Marka. Kurowski twierdzi, że to oni wykonywali
fałszywe telefony w celu odwrócenia uwagi od siebie. Kapitan mówi dalej, że
Barowa podczas przesłuchań nie chciała przyznać się do organizowania przemytu,
bo bała się więzienia. Nie wiedziała, czy Marek żyje, czy jest w rękach
słowackich. Nie chciała mówić na jego temat. Przyznał, że prowadził pracę
operacyjną w domu żony Marka, że nie był nigdy ani jego znajomym, ani przyjacielem.
Dawanie prezentów i
pomoc samotnej kobiecie z dziećmi traktował w kategoriach współczucia i nie
należy doszukiwać się w tym innych podtekstów. Doboru ludzi do śmigłowca MSW
sam dokonywał, razem z major Barbarą Suchorską z Komendy Głównej Milicji. Sam
podjął decyzję, kto pójdzie przeszukiwać teren po słowackiej stronie. Pamięta,
jak Józek Michalec krzyknął, że znalazł zwłoki Marka Willa. Przyznaje, że
wiedział o informacjach krążących na temat okoliczności śmierci ratownika.
Uważa za niedorzeczne, że Marek mógł zostać postrzelony przez służbę graniczną.
Twierdzi, że nikogo tam nie było w tym czasie, a żołnierze WOP-u nie
strzelaliby do niego. Nie zgadza się z tym, że kiedykolwiek zapowiadał
schwytanie Marka na gorącym uczynku. Przyznaje, że WOP wiedział o związku Willa
z grupą osób podejrzanych o przemyt. Według Kurowskiego, w śledztwie brano pod
uwagę inny możliwy scenariusz. Marek mógł zostać zaatakowany gdzieś przez innych przemytników albo
zatrzymany przez Słowaków, którzy teraz utrzymują to w tajemnicy. Szczątki
Marka Willa, ich ułożenie świadczą jednak, że Will zginął w lawinie. Kilkakrotnie
Kurowski powtarzał, że komuś zależało na tym, aby rodzinę Marka skłócić z
WOP-em i z nim osobiście. Był zaskoczony informacją, że szczątków nie
wysłano do Zakładu Medycyny Sądowej.
Ojciec
mówił prawdę
- To jest zadziwiające
- mówi Adam Marasek z TOPR-u, którego poprosiliśmy o przejrzenie ksiąg wypraw
tatrzańskiej grupy GOPR. - Znalazłem zaledwie dwa zapisy, mówiące o akcjach
poszukiwawczych. Pierwsza, z udziałem 33 ratowników i druga, następnego dnia, w
której brało udział 23 ratowników. Wygląda na to, że później nikt z GOPR-u już
nie szukał Marka. Naczelnikiem byt wówczas Jan Komornicki. Żona Willa
twierdziła, że Komornicki kilkakrotnie zapewniał ją o prowadzonych na wielką
skalę poszukiwaniach. Tylko ojciec Marka miał wątpliwości. Nad grobem swego
syna mówił prawdę, gdy prostował prasowe rewelacje o jedenastu lotach
śmigłowca. Zbigniew Will zmarł trzy lata po pogrzebie Marka.
Wizyta
na Groniku
- Szukałem Marka na
własną rękę - opowiada ratownik GOPR-u, Józef Kulig Piątek. - Ja nie mam
wątpliwości, Jak on zginął - mówi „Ferko”, stary ratownik, przewodnik
tatrzański. W świątecznym wydaniu „Tygodnika Podhalańskiego” zamieściliśmy
pierwszą część artykułu pt „Tajemnica śmierci Marka Willa”. Ratownik GOPR-u,
przewodnik tatrzański zaginął 29 listopada 1981 roku w Tatrach. Wokół jego
śmierci narosło wiele pytań i wątpliwości. Dzisiaj ciąg dalszy tej tajemniczej sprawy. - Jestem byłym
mężem Barbary Will, siostry Marka - opowiada Józef Kulig Piątek, ratownik, przewodnik
tatrzański. - Wtedy nieraz nosiło się przez granicę różne drobne rzeczy.
Odżywki dla dzieci, ubranka. Dzień przed wyjściem, 27 listopada Marek był u
mnie i proponował mi, żebym z nim szedł. Poszedłbym, ale na drugi dzień
jechałem na wesele chrześnicy do Dąbrowy. Po powrocie, w poniedziałek
dowiedziałem się od Basi, że Marek nie wrócił.
Piątek natychmiast
zgłosił się do swojego szefa na Groniku, gdzie był przewodnikiem, z prośbą o
okolicznościowy urlop. - Pułkownik Obtułowicz, mój szef, dał mi tydzień
wolnego, żebym zajął się sprawą. Prosto z Gronika pojechałem do GOPR-u.
Szwagier zaginionego nie znalazł się jednak w grupie poszukiwawczej. - Wtedy
źle żyłem z Komornickim. Dziwne było, że odsunął mnie od akcji. Prosiłem, ale
Komornicki powiedział, że nie. Mało tego - zawiesił mnie w czynnościach
ratownika. Kiedy wróciłem do domu, dowiedziałem się, że cofnięto mi tygodniowy
urlop. Okazało się, że Jan Błaszczyk, oficer polityczny, cofnął mi ten urlop
twierdząc, że to się stało bez jego wiedzy. Nieprzyjemności miał też podobno
Obtułowicz. Kilka dni później zostałem wezwany na Murowanicę, do WOP-u.
Przesłuchiwał mnie kapitan Czesław Kurowski. Wziął się za mnie ostro. Adresy,
telefony. Pytał, czy wiem, że Marek był przemytnikiem itd. Dwóch oficerów
przesłuchiwało mnie cztery razy.
Przyszła
wiosna
- Czekałem na wiosnę.
Latem 1982 roku zaczęliśmy szukać na własną rękę - opowiada dalej Józef Kulig
Piątek. - Udawałem turystę. Ciągle wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi. Bałem
się przejść przez granicę. Znałem gniazda wopistów. W lipcu 1983 roku byłem na
Groniku, gdy przyjechał do nas samochód MSW. Przyjechali po Józka Michalca. Gdy
dowiedziałem się, że jadą szukać szwagra, powiedziałem, że chcę także jechać.
Jacyś ludzie wyprosili mnie z samochodu. Pojechał tylko Michalec. Czekałem,
kiedy wróci śmigłowiec. Niestety, nie doczekałem się, bo wylądował na Równi
Krupowej. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego akurat tam. Myślałem, że wezmą go
prosto do Zakładu Medycyny Sądowej. Około 21. poszedłem do szpitala. Portierzy
mnie znali. Poprosiłem o klucz do prosektorium. Portier błagał, żebym nie
zapalał światła. Marek był w worku. Pamiętam, że na butach miał raki. Niestety,
niewiele wtedy zobaczyłem.
Nazajutrz Józef Kulig
Piątek postanowił pójść do szpitala, żeby przygotować ciało szwagra do trumny.
Zabrał ze sobą goprowski sweter. - A oni mnie, że tu ciała nie ma, że jest w
Krakowie. Mówię, że przecież widziałem wczoraj wieczorem. A oni pytają, kto
pozwolił. Dopiero wtedy zauważyłem, że w środku siedzą jacyś mężczyźni.
Chodziłem później jeszcze przez kilka dni, ale mojego znajomego portiera już
nie było. Chyba go wywalili. Od tego czasu zaczęły się też moje kłopoty na
Groniku. Miesiąc po tym, jak dostałem medal „Siły Zbrojne w Służbie Ojczyzny”,
nagle zwolniono mnie z pracy. Oficer polityczny powiedział mi wówczas, że
powody zwolnienia są tajemnicą. Do dzisiaj ich nie znam. Na własną rękę szukał
Marka Willa także Zdzisław Hoły - ratownik GOPR. - Szukaliśmy Marka z psami.
Znałem go dobrze i wiem, że nie dałby się zaskoczyć lawinie. Był zbyt
doświadczony - szedłby grzędą. Sądzę, że Kurowski kłamie. Panowała wówczas
opinia, że zajmujemy się przemytem i że lepiej nas zastrzelić na granicy i
będzie z nami spokój. Podejrzewam, że ktoś potrzebował tych dwu lat, żeby
rozpadło się ciało i zostały same kości.
Różne
opinie
W lipcu 1983 roku, w
śmigłowcu MSW, który leciał na poszukiwanie Marka Willa, był Józef Michalec,
przewodnik tatrzański z ośrodka wojskowego na Groniku i to on znalazł ciało. -
Tak, to ja znalazłem szczątki Marka Willa. Znaliśmy się wcześniej z Kurowskim i
dlatego wziął mnie na tę akcję. Szczątki Willa leżały dokładnie w miejscu,
gdzie śnieg spadający z lawiną już zwalnia. Wszystko się zgadzało. Wtedy było
lawiniasto. Nie chcę dzisiaj się wypowiadać, bo nie wiem, dlaczego tak mało
akcji zorganizował wówczas GOPR. Pewnie powodem był stan wojenny - nie można
było chodzić. Kapitan Czesław Kurowski był człowiekiem życzliwym. Zawsze starał
się wszystkim pomóc. Stawał na głowie, żeby rozwikłać zagadkę zniknięcia Marka.
Tak łatwo niesprawiedliwymi opiniami wyrządzić komuś krzywdę. Pracowałem z
Kurowskim na placówce WOP w Podczerwonem i znam go dobrze. Wiem, że do dzisiaj
pomaga ludziom.
O tamtych latach
opowiada „Ferko” (wyraził zgodę na podanie jedynie pseudonimu) - przewodnik
tatrzański, ratownik GOPR-u od lat sześćdziesiątych, właściciel psa lawinowego
Bućko. - Mimo mojego żądania, nie przynieśli mi tzw. korka nasadkowego. To
bardzo ułatwia psu pracę. Oficjalnie byłem tylko w pierwszej akcji
poszukiwawczej. Później już mi nie pozwolono iść. Zresztą, jeszcze przed stanem
wojennym nawet Słowacy ostrzegali, żeby nie przechodzić przez granicę, bo
strzelają do wszystkiego, co się rusza. Później chodziliśmy na własną rękę, ale
tylko do granicy ze Słowacją. Dalej nie. Od lat mam swoje zdanie na ten temat i
sądzę, że WOP od początku wiedział, gdzie jest Will. Na temat tego, jak zginął,
można by snuć wiele hipotez. Jedną z nich jest śmierć przez zastrzelenie. Co
się tyczy przemytu, to są bzdury. Marek wybrałby dużo bezpieczniejsze miejsce do
przekraczania granicy, np. przez Zawory do Trzech Studniczek i stamtąd do
Popradu albo Smokowca. „Ferko” twierdzi, że ratownicy cały czas żądali od
naczelnika GOPR-u Jana Komornickiego, żeby organizował akcje poszukiwawcze. -
Komornicki, niestety, wtedy święty nie był i mimo naszych nalegań, akcji nie
organizował. Myślę, że dzisiaj trzeba by było pana ambasadora w Bratysławie o
to zapytać.
Akta
w prokuraturze
Dzięki uprzejmości
zakopiańskiej prokuratury, udało nam się dotrzeć do akt sprawy zaginięcia i śmierci
Marka Willa. Jest to jedna teczka, w której znajduje się 17 różnych dokumentów.
Są m.in. notatki służbowe milicjantów zajmujących się sprawą. Do najciekawszych
należy niewątpliwie ta podpisana przez porucznika Walczaka. Znajduje się w niej
informacja o prowadzonej przez WOP sprawie pod kryptonimem „Limba”. „Pod tym
kryptonimem 14 grudnia 1981 roku wszczęto śledztwo, które ma na celu
potwierdzenie, że Marek Will i inne osoby dokonują przestępstw granicznych”.
Dalej czytamy: „Ustalono informację, że Will około 20.12.1981 roku przeprowadzi
z Polski na Słowację sobie wiadomą osobę i otrzyma za to 5 tys. dolarów
amerykańskich”. Notatka z 26 sierpnia 1982 roku kończy się informacją, że
„Zaginięcie Willa nastąpiło prawdopodobnie na skutek wypadku, podczas którego
spadł on w przepaść z powodu złych warunków pogodowych”.
W zebranych przez
prokuraturę aktach znajdują się zdjęcia miejsca, w którym odnaleziono szczątki
ratownika oraz fotografie wykonane podczas ich badania. Powołano wówczas
biegłego lekarza Bronisława Czemańskiego - specjalistę chorób wewnętrznych.
Badanie odbyło się w zakopiańskim prosektorium. Dokument, ręcznie pisany przez
lekarza, zawiera głównie opis znalezionych przy Willu rzeczy - czapki, plecaka,
kurtki, butów. Oto, co napisał lekarz na temat wyglądu czaszki: „Czaszka w
rozkładzie, z ubytkiem okolicy lewej ciemieniowej, o powierzchni 10x10 cm, z
rozległymi pęknięciami okolicznych stawów”. Nie ma opisu pozostałych części
szkieletu, nie ma też informacji na ten temat. Akta zamyka dokument cytowany
już przez nas poprzednio, dotyczący umorzenia śledztwa.
Jurek Jurecki
„Tygodnik
Podhalański” 16-17/2000
Sprawa jak sprawa – takich znamy
wiele. Czekają od lat na rozwiązanie i poczekają kolejne lata. Czytając artykuł
J. Jureckiego przypomniała mi się sprawa niezwykłego zaginięcia dwojga młodych
turystów z Warszawy – Piotra G. i Justyny T., którzy zniknęli w Tatrach
Zachodnich, a w mojej pracy „Projekt Tatry” (Kraków 2002) pisałem o tym tak:
Tej
dziwnej sprawie zaginięcia w Tatrach dwojga 20-latków: Piotra G. i Justyny T.
poświęcono cykl artykułów na łamach „Nieznanego Świata”. Dziewczyna i chłopak
literalnie rozpłynęli się wśród regli Doliny Kościeliskiej, dokąd wybrali się
feralnego dla nich dnia 2 marca 1981 roku. Poszukiwania spełzły na niczym.
Psychotronicy, którzy ich poszukiwali, podawali miejsca przebywania ich zwłok
od Doliny Chochołowskiej i Grzesia aż do Wantul i masywu Giewontu i Czerwonych
Wierchów. Jest to obszar o powierzchni niemal 45 km² terenu nader
urozmaiconego. Ciekawe jest zaś to, że jedna z lokalizacji – Przysłop Miętusi
znajduje się w miejscu, z którego widać doskonale trzy tutaj wymienione
„podejrzane” miejsca: Giewont, Czerwone Wierchy i Kominiarski Wierch... A nie
zapominajmy, że tutaj właśnie widziano tajemnicze NOL-e...
Przysłop
Miętusi jest węzłem dróg turystycznych, wiodących na gmach Czerwonych Wierchów
i należące doń doliny reglowe. W sezonie letnim i zimowym panuje tutaj ogromne
natężenie ruchu turystycznego, a mimo tego, zdarzają się dziwne przypadki
zaginięć czy tajemniczej śmierci ludzi.
Jaki był
los Piotra i Justyny? Mogli oni być porwani przez NOL-a, co swego czasu
wylansowało dwoje jasnowidzów z Lublina (dane personalne zastrzeżone), którzy w
transach w i d z i e l i moment samego porwania ich na pokład NOL-a,
a potem pobyt na nieznanej planecie wśród nieznanych Istot o zupełnie różnej od
nas mentalności... Jak bardzo jest to prawdziwe? – tego nie wiem. Być może
lubelscy jasnowidze mają rację i Piotr z Justyną rzeczywiście żyją na innej
planecie czy w innym wymiarze Rzeczywistości.
Niestety,
nie jestem takim optymistą. Być może wpisali się oni w SCHEMAT A i ich zwłoki
poniewierają się gdzieś na dnie lasów reglowych Kościeliskiej, albo leżą
połamane w jakiejś „mikro-jaskini Łataka”.
Mogli oni
spotkać się z fatalnym dla nich skutkiem, z jedynym tatrzańskim zwierzęciem,
które jest w stanie zagrozić człowiekowi – z niedźwiedziem brunatnym – Ursus arctos. Co więcej – głodny miś,
podobnie jak śp. Kuba Kondracki czy
Magda Roztoczanka – szuka towarzystwa człowieka, bo wie, że dostanie od niego
smaczny kąsek, co akurat wiem z własnych doświadczeń z niedźwiedziami, kiedy
służyłem jeszcze na Łysej Polanie... NB, obydwa te misie są już historią,
bowiem zabiła je źle pojmowana miłość do zwierząt, która obróciła się przeciwko
nim... Marzec jest miesiącem
przebudzenia tych zwierząt ze snu zimowego i być może, jakiś głodny niedźwiedź
spotkał się z Piotrem i Justyną. Dobrze, ale co się stało z ich rzeczami? Nie
wyobrażam sobie misia, który pożarłby człowieka wraz z plecakiem i ubraniem.
Coś zawsze m u s i a ł o b y zostać!
Istnieje
jeszcze jedna ponura strona tego medalu – Piotr i Justyna mogli paść ofiarą
ludzi. Kogo? Przede wszystkim chodzi mi tutaj o kłusowników i przemytników,
którzy bardzo nie lubią, kiedy podgląda się ich „przy robocie”. […]
Zagadka
zniknięcia Piotra i Justyny w dalszym ciągu pozostaje nierozwiązaną. O ich
domniemanych losach pisano na łamach „Nieznanego Świata”.
Wysunąłem tam także hipotezę, że
mogło tam dojść do mordu politycznego, bowiem oboje byli zaangażowani w
antykomunistyczny ruch polityczny, ale czy SB czy nawet KGB zajmowałaby się
dwojgiem studentów mając większe problemy z „Solidarnością”? takie sensacje
zostawiam p. Jureckiemu, to prawie dla niego.
Uważam, że nie ma żadnej sprawy
Marka Willa, bo to był zwyczajny wypadek. Po prostu miał pecha, bo wszedł w
drogę lawinie, która oberwała się z górnej partii Żlebu Zaremby. I to wszystko.
Reszta to już tylko legenda – kolejna na temat ponurych tajemnic gór.
Pan Jurecki ma śmieszne pretensje
do żołnierzy WOP, że pilnowali granicy i nie pozwalali góralom przemycać
towarów w obie strony granicy. Od tego byli. Tak już nawiasem mówiąc, to
należałoby zapytać: kto na Podhalu NIE był przemytnikiem? Do reszty jego bredni
nawet się nie ustosunkowuję, bo nie ma zielonego pojęcia o tym, co pisze i
szkoda mi czasu na polemikę. Dość, że przypomnę tylko Prawo Burdego: kto
wie – milczy, kto mówi – nie wie nic. Nawet po wprowadzeniu bandyckich
ustaw deubekizacyjnych w 2009 i 2016 roku.