Duchy, widma i
zaczarowane lasy
Z przyjemnością wracam do lat mojego dzieciństwa, i do tych
zimowych wieczorów, kiedy schodziły się do nas ciotki i babcie na posiady na
których opowiadały także historie o duchach, diabłach i kobietach, a my
przysłuchiwaliśmy się im z wypiekami na twarzach, a potem w nocy wyobrażaliśmy
sobie jakieś straszne i niesamowite historie. Te będą też w tym stylu, ale o
duchach w innych krajach, które – jak się okazuje – wcale nie odstają za bardzo
od naszych polskich…
Najpierw o tajemniczych istotach z rosyjskich lasów. Ten,
kto często bywa w prawdziwie dziewiczym lesie, zgodzi się ze mną – czai się w
nim jakaś tajemnicza siła. Las może zażartować. Las może przestraszyć. A może
także prawdziwie nastraszyć. Wprawdzie duch lasu jest bezsilny wobec buldożerów
i całej techniki, ale z pojedynczymi naruszycielami spokoju potrafi się
rozprawić. Opowiem o kilku zdarzeniach, o których słyszałem od mojej znajomej o
imieniu Swietłana.
Dzieciństwo Swietłany przebiegało w Rżewskim Rejonie Obwodu
Swierdłowskiego (Syberia Zachodnia). Lasów tam dużo i miejscowa dzieciarnia
przez całe lato bawiła się w Naturze. Zabłądzić się nie bały, a to dlatego, że
wieśniacy od małego wiedzą jak dać sobie radę w lasach i okolice znają jak
swoją własną kieszeń. Poza tym nigdy nie chodzili w pojedynkę.
Był, a jakże, pewien obszar lasu, który cieszył się złą
sławą. Był tam gęsty podszyt i światła niewiele. No i krążyły różne plotki o
ludziach, którzy tam zbłądzili.
Pewnego razu Swietłana z przyjaciółmi wracała do domu znad
rzeczki. Szli przez las, po wąskiej ścieżce. Było już późno – już się
ściemniało. Dźwięki lasu powoli cichły. Leśny narodek gotował się do nocnego
życia.
Droga do wsi była niedaleka, ale jak raz przebiegała koło
tego nieprzyjemnego obszaru lasu. Ale kompania była dość duża – sześcioro czy
siedmioro dziewczynek i chłopców. Nie było bojno! Dzieci rozgadały się nie na
żarty. Głośno krzyczały, śmiały się, skacząc wesoło po ścieżce. Uderzały kijami
w rosnące obok niej krzaki wyrastające z trawy.
I tak hałasując grupka dzieci pokonała już połowę drogi.
Biegnąca im pod nogami ścieżynka omijała stojący im na drodze krzak. Nie
odróżniał się niczym od tych, których rosło tam bez liku. Ale kiedy dzieci
zrównały się z nim, krzak naraz ożył!
Zamarłe z zaskoczenia, dzieciaki wytrzeszczyły oczy i
ujrzały, jak liście zatrzęsły się naraz jednocześnie. Z takim dziwnym
zjawiskiem, że liście zadzwoniły jak tysiące małych dzwoneczków, się jeszcze
nie spotkały! I to w całkowicie bezwietrzny wieczór!
Kiedy opadło pierwsze wrażenie, cała kompania rzuciła się do
ucieczki. Pełnym gazem i w milczeniu pognały do swej wioski. I chociaż w
rzeczywistości nic strasznego tam nie ujrzały, ale hałasować przestały i
wybiegły z lasu w mgnieniu oka. Być może to jakiś chochlik z lekka postraszył
dzieci. Jak widać nie wolno zakłócać spokoju mieszkańców lasu i tak to się
zdarzyło…
Drugie spotkanie z Niewyjaśnionym w tym samym lesie zdarzyło
się Swietłanie o wiele później, kiedy ona już dorosła. Wracała ona z psem
(mieszańcem boksera z dobermanem) ze spaceru po lesie. Naraz pies zaszczekał i
rzucił się w stronę gęstwiny, w którą wpadł i zaczął głośno ujadać. Na wszelkie
wołania Swietłany w ogóle nie reagował.
Tak więc przyszło jej iść za psem przedzierając się przez
gęsty zagajnik. Naraz wyszła na niewielką polankę i stanęła w stuporze. Jej
pies obszczekiwał stojącego na środku polanki… półnagiego olbrzyma!
Chłop miał ponad 2 metry wzrostu stał wyprostowany i nieruchomy.
Z nieporuszoną twarzą patrzył wprost przed siebie nie zwracając najmniejszej
uwagi na pojawiającą się z gęstwiny krzaków kobietę, ani na szczekającego u
jego bosych stóp dużego psa. Nieznajomy olbrzym był odziany jedynie w rodzaj
szerokich spodni, które dochodziły do kostek. Przezwyciężając strach, Swietłana
powoli zbliżała się do nieruchomego jak jakaś figura mężczyzny. Złapała psa za
obrożę i pociągnęła za sobą.
Nie wytrzymała i obejrzała się. Skamieniały mężczyzna stał
jak stał na swoim miejscu. Nawet głową nie ruszył, jakby nie był żywym w ogóle…
Swietłana nie spotkała kogoś takiego ani przed ani po tym spotkaniu w lesie.
Jej znajomi także. Kimże on był? I czy to w ogóle był człowiek? Te pytania
nadal pozostają bez odpowiedzi…
No cóż, wiele prawdy jest w powiedzeniu, że strach jest
najgorszy wtedy, kiedy ma ludzkie oblicze… Nie dziwię się, że Swieta
wystraszyła się w czasie tego spotkania.
Ale straszne lasy to nie tylko Rosja. To także lasy Nowej
Anglii, gdzie zdarzają się również dziwne incydenty, jak choćby opisane
poniżej:
Na zachodzie Kanady znajduje się zapomniany Las Czarownic, w
którym można spotkać ducha czarownicy Shane. Shane zwodziła miejscowych
mieszkańców swymi czarami, za co została zabita dwa wieki temu…
Niezbyt daleko od amerykańskiego miasteczka Sterling, CO,
rozpościera się las Pachaug – na N 40°37’35” – W 103°12’21”, który już od kilku
stuleci cieszy się paskudną sławą. A cały problem w tym, że pośród jego sosen i
jodeł biegnie przesieka – Droga Czarownic – z którą jest związanych wiele
złowieszczych historii. Według miejscowych, to właśnie tam w poszukiwaniu ofiar
spacerują wiedźmy, od których uratować się jest niemożliwe…
Ta historia wydarzyła się w październiku 1999 roku.
Mieszkaniec Sterling, kierowca Gerald Rolinson śpieszył się dostarczyć do
miasteczka ładunek z gospodarstwa leśnego. Pogoda była wspaniała i dlatego, by
skrócić sobie drogę, wjechał on na Drogę Czarownic, chociaż nie była ona za
dobra do transportu tak ciężkiego ładunku – długich strzał ściętych drzew. Jak
tylko samochód przejechał kilkadziesiąt metrów, niebo zaciągnęło się ciemnymi
chmurami i zaczął padać gęsty śnieg. Widzialność błyskawicznie spadła więc
Rolinsonowi przyszło jechać z minimalną prędkością, a i tak trudno było utrzymać
się na drodze. I to uratowało mu życie. Tuż przed samym wyjazdem z lasu
kierowca poprzez zasłonę śnieżnej krupy, zauważył stojącą przed nim na wprost
szarą sylwetkę kobiety odzianej w długą bluzę z kapturem. Rolinson dał sygnał
klaksonem, ale nieznajoma zachowywała się tak, jakby nie widziała ciężarówki.
Dystans pomiędzy ciężarówką a kobietą powoli się skracał, i kiedy kierowca
przyjrzał się „drogowej chuligance” to nie mógł on powstrzymać okrzyku strachu
i zgrozy. Na ramionach kobiety nie było głowy, tylko trupia czaszka pożółkła od
upływu czasu! Rolinson nacisnął na pedał hamulca i ciężarówkę zniosło z drogi
do rowu, gdzie przewróciła się pod ciężarem ładunku. Na szczęście kierowcy
udało się przeżyć, chociaż przyszło mu długo leżeć w miejscowym, szpitalu.
Trudno powiedzieć, którą z gospodyń leśnych lasu Pachaug
spotkał Rolinson na leśnej zakazanej drodze. Wszak zgodnie z miejscowymi
podaniami, tam właśnie wałęsają się cienie dwóch widmowych czarownic, a każda z
nich ma swoją ponurą historię.
Gwoli sprawiedliwości należałoby odnotować, że pierwszą z
dam – Indiankę o imieniu Cicha Woda – za życia nikt nie uważał za czarownicę.
To była najzwyczajniejsza w świecie indiańska kobieta mająca męża i dzieci,
która prowadziła normalne gospodarstwo i niczym się nie wyróżniała spośród
swoich ziomków. Wszystko zmieniło się w czasie wojny Indian Colorado z białymi
kolonistami. Pewngo dnia oddział angielskich żołnierzy wpadł do wioski Cichej
Wody i na jej oczach rozstrzelali całą jej rodzinę. Ale kobieta się nie załamała:
potężnym ciosem tomahawka rozwaliła czaszkę mordercy – ale została zabita przez
jego towarzyszy.
Zabitą Indiankę pochowano w lesie Pachaug. A teraz miejscowi
opowiadają, że niedaleko od Drogi Czarownic często można usłyszeć płacz i jęki
zamordowanej kobiety, a od czasu do czasu można zobaczyć jej widmową sylwetkę w
indiańskim ubraniu migającą pomiędzy drzewami i krzewami.
A oto „koleżanka” Cichej Wody – wiedźma Maud – to już
zupełnie inna osobowość. Była ona zwyczajną wiejską czarownicą i mieszkała niedaleko
od Sterling. Ta dama z kolei za życia sporo krzywd wyrządziła swoim sąsiadom.
Mówi o tym następujący fakt: po śmierci Maud została ona pochowana w leśnym
wąwozie (dzisiaj też nazywa się Czarodziejskim) wraz ze wszystkimi narzędziami
do uprawiania czarów. Wśród tych narzędzi było sporo cennych, srebrnych naczyń
kuchennych i stołowych, wśród których były masywne srebrne kubki, ale żaden
człowiek nie odważył się je wykopać.
I tak więc do początku XX wieku las Pachaug jak i
przecinająca go przesieka był cichym i spokojnym miejscem. Zagadkowe zjawiska
stały się ukazywać po tym jak nieznani sprawcy rozkopali grób czarownicy Maud w
poszukiwaniu skarbów. O tym, co znaleźli ci ludzie w jej grobie – historia
milczy, ale ten akt wandalizmu dał początek całemu łańcuchowi tragicznych
zdarzeń.
W latach 20-tych, w Sterling pojawił się piękniś,
młodzieniec – drwal, który zaczął chodzić do dwóch miejscowych dziewczyn. Po
pewnym czasie obie dziewuszki zaszły w ciążę ze swym kochankiem, po czym
kawaler ten znikł bez śladu… A wkrótce obie biedulki zostały znalezione w lesie
Pachaug, gdzie powiesiły się na sąsiednich drzewach.
Minęło jeszcze kilka lat i nieopodal miejsca pochowania Maud
mieszkańcy miasta znaleźli ciało pięcioletniego chłopca – syna Warnera
naczelnika stacji kolejowej w Sterling. Dochodzenie wykazało, że chłopiec wpadł
do wąwozu i skręcił sobie kark. Ale co spowodowało, że malec odszedł tak daleko
od domu – pozostało zagadką. Ale tragiczna śmierć dziecka nie stała się jedynym
nieszczęściem rodziny Warnerów. Ojciec chłopca po stracie jedynego syna stracił
rozum i umieszczono go w zakładzie dla obłąkanych.
Od tego czasu ilość ofiar fatalnego lasu wciąż rosła. W
latach 30. – 50. ubiegłego wieku zaginęło tam bez wieści wielu ludzi, ale
znaleźć się udało tylko ciała dwojga z nich. Szczątki nieszczęśników wyglądały
tak, jakby je pogryzło jakieś wielkie, drapieżne zwierzę. I problem w tym, że
nigdy nie widziano tam dużych drapieżników…
A w 1969 roku miała tam miejsce straszna tragedia, którą
dzisiaj trwożnie wspominają miejscowi. W tym czasie w lesie, w niewielkiej
gajówce mieszkał gajowy Ralf McNamara – wysoki i postawny mężczyzna. Do jego
obowiązków należało m.in. śledzenie mieszkańców lasu Pachaug – łosi i lisów,
aby nie rozmnażały się ponad ustalone normy. Jego dobrym pomocnikiem w tym
czasie był ulubiony pies – owczarek Grey.
Pewnej nocy pies śpiący koło łóżka Ralfa naraz się obudził
zawył i nijak nie mógł się uspokoić. Ralf założył, że koło jego domku kręcą się
wilki i postanowił rankiem poszukać ich tropów. Ale kiedy otworzył tylko drzwi
gajówki, Grey nie chciał wyjść i tylko stanowczy rozkaz przywołał go do
porządku.
Gajowy i jego pies przeszli zaledwie kilkadziesiąt metrów,
kiedy rozległ się głośny trzask łamanych krzewów, jakby przez nie przedzierało
się jakieś wielkie zwierzę. Słysząc to, pies rzucił się w kierunku tych
dźwięków nie reagując na krzyki swego pana. Od tego czasu tego psa już nikt nie
zobaczył.
Gajowy niewiele myśląc szukał swego wiernego przyjaciela w
najgłębszych miejscach kniei, ale owczarek jakby pod ziemię się zapadł.
Od tego czasu Ralf McNamara bardzo się zmienił. Zrobił się
ponury i odludkiem, a na wszystkie propozycje przyjaciół by sprawił sobie
nowego psa odpowiadał nieuprzejmie. Zaś po pewnym czasie gajowy przepadł
gdzieś. Jego zwłoki znaleziono po roku. Okaleczone ciało Ralfa leżało niedaleko
od Drogi Czarownic, i od ciała odrąbano dłonie i stopy. dokładne śledztwo
miejscowego szeryfa nie przyniosło rezultatów, bo któż mógł tak okaleczyć
dużego i silnego mężczyznę, tego nie wiadomo do dziś dnia.
Dzisiaj Droga Czarownic jest zamknięta dla ruchu kołowego.
Na początku lat 2000. władze Sterlingu zostały zmuszone do podjęcia takiego
kroku po tym, jak w wypadkach zginęło tam kilku kierowców ciężarówek. Od
automobilistów, którzy zdecydowali się na jazdę po zakazanym odcinku zdziera
się solidne mandaty, ale to nie odstrasza ciekawych turystów zajmujących się
mistyką.
Miejscowi mieszkańcy bez względu na stróżów prawa, starają
się trzymać jak najdalej od przeklętego lasu, ale goście z innych stanów
regularnie tu przyjeżdżają w nadziei spotkania czarownicy Maud i Indianki
Cichej Wody…
Oczywiście zainteresowała mnie ta historia i zacząłem ją
sprawdzać. I co się okazało – faktycznie istnieje miasteczko Sterling w
Kolorado, ale w jego sąsiedztwie nie ma żadnego kompleksu leśnego. Do
najbliższego lasu dzieli je dystans 167 km na zachód, a to już są okolice
Denver i Ft. Collins. Nie ma tam też
żadnego lasu o nazwie Pachaug. A zatem humbug?
Sprawdziłem dalej i okazało się, że las Pachaug istnieje,
ale w innym stanie – a mianowicie w Connecticut. Istnieje tam także miejscowość
o nazwie Sterling. A zatem tego miejsca należy szukać w Connecticut. Jest to
teren parku leśnego Lasów Państwowych USA o powierzchni 110 km², który przylega
do 6 miejscowości: Voluntown, Griswold, Plainfield, Sterling, North Stonington
i Preston. Przebiega przezeń cała sieć szlaków turystycznych – pieszych i
rowerowych.
Czy dowodzi to, że opowieści o widmach tam grasujących są
też fałszywkami? Oczywiście nie. Każdy las ma swe duchy i widma i każdy ma swe
tajemnica, u nas też! Takie historie znane są dosłownie WSZĘDZIE! Czy mają one
związek z biocenozą i środowiskiem leśnym – zapewne tak. Las jest jednym
wielkim organizmem i wszelkie zmiany są przezeń rejestrowane i być może odtwarzane
w sprzyjających momentach, a my mając trochę szczęścia możemy zobaczyć te
biologiczne rekordy.
NB, podobne historie przytacza znany Czytelnikom dr Miloš Jesenský, który badał dziwne
wydarzenia związane ze słowackim górskim masywem Tribeča, co atoli stanowi już osobną
i długą historię.
Bywają jednak inne nawiedzone miejsca, które nie mają
niczego wspólnego z dziką Przyrodą, ale są tworami człowieka, w których okolicy
zdarzają się dziwne przypadki. Mówi świadek jednego z nich:
To wydarzyło się w noc Kupały (21.VI) jakieś dwadzieścia lat
temu. Przyjechałem wtedy do swej wioski by odwiedzić staruszków i
nieoczekiwanie spotkałem się z moimi szkolnymi kolegami z dzieciństwa. Nasza
wioska niczym się nie wyróżnia. Kiedyś był tam kołchoz, ale padł. Teraz w
wiosce mieszkają tylko staruszkowie, młodzi się porozjeżdżali…
Spotkanie z przyjaciółmi z dzieciństwa była niespodziewane i
burzliwe. A że jeden z nas miał 6 lipca urodziny. Na obrzeżu wioski znajdował
się porzucony szkolny sad, w którym zbieraliśmy się całą „bandą”. Tam też
postanowiliśmy uczcić urodziny. Przytaszczyliśmy kocioł, zorganizowaliśmy stół,
wino, no i się zaczęło…
Była już późna noc, kiedy skończyły się hałasy imprezki, i
wraz z kumplem postanowiliśmy się przewietrzyć. Poszliśmy ku torom kolejowym i
cicho podeszliśmy do mostu, pod którym płynęła głęboka rzeka o czystych wodach.
Szliśmy sobie powoli, nie spiesząc się, gadając o tym i owym, wspominaliśmy
dzieciństwo i o czymś tam spieraliśmy się.
Podeszliśmy do mostu i zwróciłem uwagę na niezwykłe
zjawisko: rzeka było podświetlona od spodu. Na szlaku noc, a pod wodą bardzo
dobrze widać dno z każdym kamuszkiem, z gęstą roślinnością kołyszącą się
zgodnie z prądem wody. I całe to podwodne piękno tak nas mamiło, że pojawiła
się u nas chętka wykąpania się.
No i to bajkowe widowisko naraz się skończyło, kiedy kolega
przywrócił mnie do rzeczywistości kuksańcem i krzykami. Okazało się, że już
wtedy przechodziłem przez ogrodzenie. Otrzeźwiałem i poczułem jakby chłodny
wiatr. Kiedy próbowałem mu wyjaśnić i wskazałem mu wodę, to zamiast
rozświetlonej wody i dna zobaczyłem tylko ciemność wionącą chłodem. Na
powierzchni czarnej wody widziałem tylko złowieszczo kołyszący się szlak
księżyca…
Zrobiło się strasznie. Błyskawicznie otrzeźwieliśmy i
zeszliśmy z mostu. Co ze mną było – tego nie wiem. Może to było jakieś czasowe
pomieszanie, chociaż z psychiką nigdy nie miałem problemów. A może to był jakiś
wpływ nieczystych sił?
W dzieciństwie słyszałem od staruszków mnóstwo bajek o tym,
że to jest niedobre miejsce. Wszak ten most budowali niemieccy jeńcy wojenni.
Chodziły pogłoski, że zmarłych od chorób i głodu budowniczych po prostu
zamurowywano w konstrukcji mostu, żeby nie tracić czasu na ich chowanie. W cuda
nie wierzę, ale czy w słowach staruszków nie było części prawdy?
Straszne, nieprawdaż?
Mówi się, że duchy, to część naszej historycznej
przeszłości, romantyczne wspomnienie czyjegoś dramatu. Takimi są np. widma w
pociągach i pociągi widma, o których już pisałem. Są także i duchy, które
zachowują się dziwnie i o tym mówi poniższa opowieść:
To wydarzyło się w latach 90-tych. Jechałem w swoich
sprawach na majowe święta. Droga była daleka – 300 km poprzez wioski. No i
skończyły mi się papierosy, a palić się chce! Zacząłem wypatrywać sklepu przy
drodze. Zatrzymałem się przy najbliższym sklepie. Ledwie wyszedłem z samochodu,
patrzę, a obok mnie stoi pięcioletnia dziewczynka. Chudzinka, sukienka na niej
brudna i podziurawiona, trzyma za rękę chłopczyka, półtorarocznego dzieciaczka.
Też był chudy i wyszmotruchany. I jedno, co mnie zdumiało, że oboje byli boso.
W latach 90-tych miastowym nie było lekko, a co dopiero
mówić o prowincji. Wszędzie byli żebracy.
- Czego – pytam – nie macie pieniędzy?
Ale dziewczynka kręci głową i pokazuje na usta, że niby jest
głodna. Zrobiło mi się ich żal – sam miałem dwoje, a tamte…
- No to chodźcie to kupię wam coś – powiedziałem i wszedłem
do sklepu wpuściwszy dzieci przodem.
Zaraz za nami wszedł jakiś mężczyzna. Podszedłem do lady i
zwróciłem się do starszej sprzedawczyni:
- Proszę o papierosy, kilka batonów i karton mleka.
A potem nie wytrzymałem i dodałem:
- Co to u was we wsi dzieci żebrzą? Głodne, nie ubrane i
boso. Przecież mogą zachorować. A rodzice jak widać się nimi nie przejmują.
Warto byłoby powiadomić o tym, kogo trzeba…
- Jakie dzieci? O kim pan mówi? – zapytała mnie zdziwiona
kobieta.
- No przecież te – wskazałem ręką tam, gdzie stały, ale ku
memu zdumieniu ich tam nie było!
Rozejrzałem się – dzieci tam nie było.
- Gdzie one są? Przecież przyszliśmy tu razem. Uciekły, czy
co?
Tutaj do rozmowy włączył się mężczyzna, który stał za mną:
- Pan wszedł sam, żadnych dzieci nie było.
- No jak to nie było? – odparowałem. – Dziewczynka jakieś 5
lat w podartej sukieneczce i chłopczyk z nią. Spotkałem je koło samochodu, o
jedzenie prosiły. Przecież nie zwariowałem?
Przepuściłem mężczyznę do lady, ten kupił, zapłacił i
odszedł. A sprzedawczyni odezwała się w te słowa:
- Nie, nie zwariował pan. To znów Jegorowowie szaleją.
Ucieszyłem się z tego, że jednak jestem normalny:
- No, ale czemu wy im nie pomożecie, choćby zawiadamiając
Opiekę Społeczną?
- A im to już nikt nie pomoże – odpowiedziała ze smutkiem. –
Oni umarli pół wieku temu…
Zatkało mnie.
- Jakże to tak?
A tak. W czasie wojny we wsi był straszny głód. Kosił całe
rodziny. U Jegorowych zmarła matka, a ojciec na froncie. Pozostało pięcioro
dzieci i nikt nie mógł im pomóc. Ludzie puchli z głodu, swoich dzieci nie mogli
uratować, a co dopiero cudze… Nie wiem dlaczego nie zabrano je do Domu Dziecka
i tutaj je pochowano. A kiedy wojna się skończyła, ojciec wrócił do wsi i
chodził na ich mogiłki do końca swych dni. Porządny chłop z niego był, ale już
się nie ożenił po raz drugi i nie założył drugiej rodziny. Po 10 latach umarł
samotnie. Potem młodszych Jegorowych zaczęto widzieć we wsi, ale miejscowym
pokazują się rzadko, proszą najczęściej przyjezdnych. Wypadałoby mnie pójść na
ich mogiłki i położyć im słodycze. A to już drugi tego rodzaju wypadek w tym
tygodniu. Jak widać proszą o uczczenie ich pamięci.
Zabrałem swoje zakupy i wyszedłem. Wsiadłem do auta i
przejechałem jakieś trzysta metrów. A potem wróciłem do sklepu.
- A proszę o 20 deko cukierków czekoladowych.
- Proszę bardzo.
Wziąłem torebkę i poprosiłem:
- Proszę zanieść to na cmentarz, na groby Jegorowych, jeżeli
możecie.
Sprzedawczyni skinęła potakująco głową, a mnie na sercu
zrobiło się jakoś lżej.
No cóż, autor tej relacji miał szczęście, bo o ile można
wierzyć naszym babciom i ciotkom, to głodne duchy są jednymi z najgorszych
istot z tamtego świata, które
potrafią nękać żyjących, najczęściej – na szczęście – sprawców swej śmierci.
Ale to już temat z innej ballady.
Źródło – Tajny XX
wieka
Zebrał i opracował – R.K.F. Leśniakiewicz