Wiktor Bumagin
O dziwnych
spotkaniach ze statkami-widmami niejednokrotnie wypowiadali się filmowcy. Jeden
z ostatnich filmów właśnie się tak nazywa – „Statek-widmo”, zrobiony 20 lat
temu (w 2002 r.) przez mało znanego amerykańskiego reżysera Steve’a Becka.
Legenda o Latającym
Holendrze (teraz chyba powinno być Latający Niderlandczyk? – przyp.
tłum.) – przemierzającym morza i oceany statku-widmie z martwą załogą lub zgoła
bez niej – nie jest wcale takim wymysłem. W różnych czasach, i czasami w tajemniczych
okolicznościach, na akwenach Wszechoceanu znaleziono kilkaset gnanych wiatrem i
falami statków na których nie było załóg lub załogi były martwe.
Spotkanie na oceanie
Z nieznanych nam
przyczyn, najbardziej znanym w szeregu takich „znalezisk” stał się przypadek
amerykańskiej brygantyny Mary Celeste (lub Marie
Celeste – przyp. tłum.) nieduży (nawet wedle ówczesnych miar) statek o
długoście ciut ponad 30 m i wyporności 198,5 tony. Zbudowano ją w latach
1860-1861 w stoczni Johna Daviesa w
Spencer Island, a która w kanadyjskiej prowincji Nowa Szkocja nosiła pierwotną
nazwę Amazonka. Brygantyna ta niejeden raz zmieniała swych armatorów
i kapitanów, a w ostatni rejs wyszła w morze w dniu 5.XI.1872 roku, pod
dowództwem kapitana Benjamina Briggsa,
mając na burcie ładunek 1400 beczek czystego alkoholu etylowego dla odbiorcy w
Genui, Włochy. Poza kapitanem i siedmioma osobami załogi, na statku znajdowała
się żona kapitana – Sara Elizabeth
Cobb-Briggs oraz ich dwuletnia córeczka Matylda.
Po upływie miesiąca,
w dniu 4.XII.1872 roku, w odległości 400 mn/~740 km od Gibraltaru, niedawno
opuściwszy ten brytyjski port pod flagą brytyjską angielski bryg Dei
Gratia napotkał na żaglowiec, który bezwładnie kołysał się na falach. Z
pokładu brygu zaczęto nadawać zwyczajowe w takich przypadkach sygnały, ale
załoga Mary Celeste – a to była akurat ona – nie odpowiadała na nie.
Zatem kapitan Dei Gratia z grupą marynarzy wsiedli w szalupę i popłynął na
dziwną brygantynę. Okazało się, że nie ma tam żadnej żywej duszy…
Stateczek został
dokładnie przeszukany. Ostatni zapis w dzienniku pokładowym był datowany
jeszcze na listopad. Brakowało łodzi ratunkowej, ale w kambuzie na stole
znajdowało się nieruszone jedzenie, które w przypadku sztormu, stadło by na
pokład. Znaleziono także maszynę do szycia żony kapitana z niedokończonym
szyciem. Obok niej leżała oliwiarka, która przy dużej fali spadła by na pokład.
Luki ładunkowe były otwarte, ,co oznacza, że załoga opuściła statek przy dobrej
pogodzie. A do tego część statkowego sprzętu nawigacyjnego została
zdemontowana.
Brednie i możliwe
hipotezy
Marie Celeste została odholowana na redę Gibraltaru. W Admiralicji nie mogli
zrozumieć, gdzie się podziała załoga brygantyny, którą dowodził doświadczony
marynarz, który już 20 lat prowadził różne żaglowce. Po pewnym czasie przerwano
śledztwo, ale wśród ludzi wciąż krążyły wieści o mistycznym zniknięciu załogi Mary
Celeste, i które obrastały wciąż nowymi domysłami. Ktoś tam skłaniał
się do wersji, że na statek napadli piraci, komuś tam była bliższa sercu
hipoteza o buncie na pokładzie. A jeszcze więcej dołożyli do tego jak zwykle
dziennikarze goniący za sensacją. Pisali tedy, że cała załoga zginęła w wyniku
napadu na nią ogromnej ośmiornicy, a to, że na brygantynie wybuchła epidemia dżumy.
W szanowanym dzienniku „Times” pisało się, że załogę i pasażerów zamordował sam
kapitan Briggs, który zwariował. Wyrzucił trupy za burtę, a sam próbował uciec
w szalupie ratunkowej, ale ona zatonęła wraz z nim. Ale to wszystko były
jedynie przypuszczenia.
23 lata we władaniu żywiołów
Jeszcze jedno
zagadkowe spotkanie miało miejsce w październiku 1913 roku, u brzegów Ziemi
Ognistej, w pobliżu Punta Arenas. Tego dnia załoga brytyjskiego statku SS Johnson
zauważyła dryfujący statek żaglowy, na pokładzie którego nie zauważono żywego
ducha. Ta właśnie okoliczność wydawała się kapitanowi bardzo dziwna i wysłał on
na tamten statek szalupę z załogą pryzową. Wspiąwszy się na pokład żaglowca,
załoganci ujrzeli taki obraz: dwadzieścia szkieletów na pokładzie i w kajutach,
a wszystkie na swoich miejscach pracy. Już to samo wskazywało na to, że statek
przez wiele lat znajdował się na łasce żywiołów. Pokryte zielonkawą pleśnią
maszty i pokład, po którym strasznie było chodzić, potwierdzały jasno ten wniosek.
W czasie
przeszukania znaleziono napis: Marlborough – Glasgow, dzięki czemu
udało się ustalić nazwę i pochodzenie żaglowca. Znalezione na nim dokumenty, w
tym także dziennik wachtowy, nie pozwalały na ustalenie co się właściwie stało.
Udało się ustalić jedynie, że ten złowrogi statek wyszedł w morze w dniu
11.I.1890 roku z portu Lyttelton w Nowej Zelandii do Londynu z ładunkiem wełny
i mrożonego mięsa. Załogę stanowiło 29 osób. Dowodził nią doświadczony kapitan J. Hard. Po raz ostatni statek był widziany
na Pacyfiku w dniu 1 kwietnia tegoż roku, u brzegów Ziemi Ognistej. Wychodzi na
to, że od tego dnia aż do dnia odnalezienia tego żaglowca upłynęły 23 lata.
MS Orang Medan i inne
W lutym 1948 roku,
brytyjskie i niderlandzkie radiostacje, a także dwa amerykańskie statki,
przyjęły z kierunku Cieśniny Malakka sygnał z niderlandzkiego motorowca MV Orang
Medan. Po nadanym parokrotnie sygnale SOS tameczny R/O przekazał
Morsem: Zginęli wszyscy oficerowie i kapitan… Być może z
żywych pozostałem tylko ja jeden… Potem nastąpiła seria
chaotycznych kropek i kresek, a następnie po komunikacie: Umieram… eter zamilkł.
Ratownicy z amerykańskiego statku MV Silver Star po wejściu na pokład Orang
Medan byli przerażeni obrazem tego, co tam zastali: nieżywy kapitan leżał
na mostku, martwe ciała oficerów znajdowały się w pomieszczeniach nawigacyjnych
i sterówce, zaś trupy marynarzy leżały na pokładach całego statku. Twarze
wszystkich wykrzywiał grymas okropnego strachu. Nie żył także okrętowy pies.
Oględziny nie odkryły żadnych ran czy innych śladów przemocy. Ratowników
zdziwił także panujący wewnątrz kadłuba statku mogilny chłód, pomimo żaru
lejącego się z nieba… (A potem na statku wybuchł pożar, który rozprzestrzenił
się błyskawicznie i spowodował zatonięcie MV Orang Medan – przyp.
tłum.)
Podobnych
przykładów mnożna by zacytować tu wiele. I tak we wrześniu 1894 roku, na
Oceanie Indyjskim, marynarze z niemieckiego statku SS Pickhuben ujrzeli
trzymasztowy żaglowiec Abbey S. Hart, na jednym z jego
masztów zauważono sygnał nieszczęścia (w tym czasie była to odwrócona flaga –
przyp. tłum.). Kiedy niemieccy marynarze weszli na pokład żaglowca, to znaleźli
38 członków załogi już nieżywych i kapitana, który zwariował.
W październiku 1902
roku, po upływie 17 dni od wyjścia z meksykańskiego portu Manzanillo w jakiś
niezwykły sposób znikła załoga statku Freya.
Podobnie w
tajemniczy sposób zaginęła na oceanie załoga pięciomasztowego szkunera Carrol
A. Deering, choć ładunek i rzeczy marynarzy pozostały nietknięte.
Przeżył za to okrętowy kot.
W lipcu 1969 roku,
w rejonie wysp Azorskich znaleziono dwa pełnomorskie jachty. Na obu znaleziono
duże zapasy żywności i wody słodkiej. Nikt nie używał środków ratunkowych…
Zupełnie dziwna historia
Ale najbardziej
tajemnicze wydarzenie w historii znajdywanych statków bez załogi miał miejsce w
1881 roku. Lawrence D. Kushe w swej
książce „Trójkąt Bermudzki: Mity i rzeczywistość” (w wydaniu polskim „Trójkąt
Bermudzki – zagadka rozwiązana” – przyp. tłum.) napisał:
Tego roku angielski statek Ellen
Austin napotkał na środku Atlantyku szkuner. Został on opuszczony przez
załogę na pastwę losu, ale zachował swą dzielność morską. Z Ellen Austin wysłano ekipę ratowniczą i
pryzową, a potem oba statki wzięły kurs na port Saint John’s na Nowej
Funlandii, Kanada. Wkrótce na morzu
pojawiła się mgła i oba statki utraciły kontakt wzrokowy. Spotkały się znowu po
kilku dniach. I znowu, na szkunerze nikogo nie znaleziono. Załoga pryzowa
znikła bez śladu. (Legenda mówi, że rzecz powtórzyła
się jeszcze raz – ale tym razem statek-widmo przepadł na dobre wraz z ludźmi… -
przyp. tłum.)
W „Opowiadaniach
astrologa” Roberta Golda
opublikowanych w 1944 roku, historia ta ma swoją kontynuację. Po drugim
spotkaniu kapitan Ellen Austin wysłał na szkuner trzecią ekipę ratowniczo-pryzową,
ale marynarze nie chcieli więcej ryzykować i pozostawiono pryz na oceanie.
Istnieje także
wersja, że na szkuner przesadzono drugą ekipę, ale potem nadleciał szkwał i oba
statki oddaliły się na znaczną odległość i ani szkunera, ani załogi pryzowej już
nikt potem nie widział. I w rzeczy samej jest to zupełnie dziwna historia.
Źródło – „Tajny XX
wieka”, nr 39/2021, ss.14-14
Przekład z
rosyjskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz