wtorek, 6 czerwca 2023

Cuda między niebem a ziemią w historii lotnictwa radzieckiego

 


Karol Dučák

 

Właściwie nie były to cuda w prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale raczej wyjątkowy zbieg sprzyjających okoliczności, którego efektem było uratowanie życia ludzkiego w najbardziej niewiarygodnych sytuacjach. W sowieckim lotnictwie - bo temu poświęcony jest ten artykuł - zawsze obowiązywały dokładne prawa fizyczne, których nie można było oszukać, ale działy się tu niesamowite zdarzenia, w które ludzki umysł nie chce uwierzyć. Na przykład upadek nawigatora samolotu, którego spadochron nie otworzył się podczas skoku z płonącego samolotu i przeżył upadek z wysokości 7 kilometrów. Albo przypadek kobiety, która po zderzeniu dwóch samolotów spadła na ziemię z wysokości 5 kilometrów w oderwanej części samolotu, ale cudem przeżyła katastrofę jako jedyna na pokładzie cywilnego samolotu. Ale postawmy sprawę jasno i opiszmy co najmniej trzy ciekawe przypadki z historii lotnictwa radzieckiego.

Podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w 1942 roku były dwa przypadki skoków nawigatora i pilota z różnych wysokości, w których ich spadochrony się nie otworzyły, ale obaj piloci przeżyli swobodny upadek. Pierwszy przypadek, który później trafił do Księgi Rekordów Guinnessa, miał miejsce 25 stycznia 1942 r., a jego bohaterem był porucznik I.M. Czissow (1916-1986). Samolot bombowy DB-3F (Ił-4), którego załogę stanowili pilot nadporucznik N.P. Żugan, strzelec-radiooperator A.J. Mielnikow (według niektórych źródeł na pokładzie było aż dwóch strzelców i obaj byli śmiertelnie ranni już w czasie lotu w samolocie) i nawigator por. I.M. Czissow, został wysłany 25 stycznia 1942 r. o godzinie 11.00 na misję bojową mającą na celu zniszczenie grupy samolotów wroga na lotnisku w Smoleńsku. Podczas wykonywania zadania bojowego samolot otrzymał kilka trafień od wroga, a ciężko uszkodzona maszyna ostatecznie stała się niemożliwa do opanowania. Dlatego pilot nakazał opuścić samolot. Spadochron pilota Żugana otworzył się i bez problemu wylądował na ziemi. Nawigator Czissow miał mniej szczęścia, jego spadochron się nie otworzył i spadł z wysokości około 7 kilometrów praktycznie swobodnie. Ale miał szczęście w nieszczęściu. Uderzył w zbocze mocno zaśnieżonego wąwozu w pobliżu wsi Sawino w rejonie Mosała, więc jego uderzenie w ziemię nie było pionowe, lecz ślizgowe. Ze względu na grubą warstwę śniegu i odpowiednie nachylenie stoku, przez długi czas ślizgał się i staczał w dół i przeżył upadek, ale doznał poważnych obrażeń. Musiał przejść kilka trudnych operacji, ale po kilku miesiącach stanął na nogi i przeżył kolejne 44 lata po swoim rekordowym „skoku” z nieba. Doszedł do stopnia podpułkownika i zmarł dopiero w 1986 roku jako osoba szanowana, odznaczona kilkoma odznaczeniami.

Drugi przypadek, podobny do pierwszego, miał miejsce kilka miesięcy później. W obu przypadkach było więcej podobieństw. W obu przypadkach zestrzelono bombowiec DB-3F iw obu przypadkach pilot, któremu nie otworzył się spadochron, wylądował na zboczu wąwozu w głębokim śniegu. W drugim przypadku pilot nawet wyszedł bez obrażeń zewnętrznych. Skarżył się na bolesny oddech, ale lekarze bardzo szybko to usunęli. Kolejnym szczęściarzem był pilot nadporucznik W.K. Grecziszkin (1910-1989), już wówczas Bohater Związku Radzieckiego z Orderem Lenina i medalem Złotej Gwiazdy. Bombowiec, który Greczyszkin pilotował w połowie kwietnia 1942 r. (według niektórych źródeł był to 23 marca 1942 r.), został trafiony podczas powrotu z misji bojowej w rejonie Smoleńska i zapalił się. Dowódca Greczyszkin nakazał załodze skakać ze spadochronami i sam opuścił samolot na wysokości 500-600 metrów, ale jego spadochron się nie otworzył. Przeżył dzięki uderzeniu w zbocze ośnieżonego wąwozu, podczas gdy – paradoksalnie – po upadku nie miał nawet zadrapania na ciele. Uratowało go też szczęśliwe połączenie grubej warstwy śniegu (rzekomo dochodzącej do 20 metrów) i odpowiedniego nachylenia. Greczyszkin przeżył kolejne 47 lat bogatego w wydarzenia i owocnego życia, a jego kraj uhonorował go kilkoma nagrodami za zasługi. Dosłużył się stopnia pułkownika i zmarł w 1989 roku w wieku 79 lat.

Dla porządku dodajmy, że podobne przypadki zdarzały się również w innych krajach świata, ale ten artykuł koncentruje się na lotnictwie radzieckim, więc nie będziemy omawiać bardziej szczegółowo przypadków poza ZSRR.

O ile wspomniani dwaj radzieccy lotnicy z czasów II wojny światowej są stosunkowo mało znani słowackiej (i polskiej też) opinii publicznej, o tyle przypadek młodej Rosjanki Łarisy Sawickiej jest w naszym kraju znacznie bardziej popularny jako jedyny na pokładzie cywilnego samolotu. Jej historia została sfilmowana i widzowie na Słowacji mogli ją obejrzeć pod tytułem „Jedyna, która przeżyła”. Oryginalny rosyjski film nosi tytuł „Одна” („Jedna”) i trafił do kin w 2022 roku.

Łarisa stała się znaną na całym świecie bohaterką, choć wcale tego nie pragnęła. Tęskniła za szczęśliwym życiem u boku męża, z którym tak mało cieszyła się wspólnym życiem. W końcu wyszła za niego na krótko przed tragicznym wydarzeniem, które na zawsze zmieniło jej życie. 24 sierpnia 1981 roku, jako 20-letnia studentka, Larisa wracała z miesiąca miodowego z mężem Władimirem Sawickim. Wsiedli na pokład cywilnego samolotu An-24RW, lecącego z Komsomolska nad Amurem do Błagowieszczeńska, ale trzydzieści minut przed planowanym lądowaniem ich samolot zderzył się z wojskowym bombowcem Tu-16K na wysokości ponad 5200 metrów i rozpadł się na kilka części.

Część samolotu z Łarisą spadała na ziemię przez osiem długich minut. To było zdecydowanie najdłuższe osiem minut w życiu Łarisy. Wpadła do tajgi Ussuri w pobliżu miasta Zawitinsk i doznała licznych obrażeń, ale przeżyła i z trudem mogła się poruszać. Odnaleziono ją po trzech dniach, choć wtedy jeszcze nikt nie wierzył, że ktoś mógł przeżyć katastrofę samolotu. Upadek prawdopodobnie zmniejszył opór powietrza oraz wierzchołki i gałęzie brzóz w miejscu impaktu. W sumie zginęło 38 osób. Zginęli nie tylko pasażerowie, w tym mąż Łarisy, ale także członkowie załogi obu samolotów.

Paradoksalnie, na krótko przed fatalnym wydarzeniem, para Sawickich obejrzała w kinie film pt. „Cuda się zdarzają” (w oryginale „I Miracoli Accadono Ancora”), nakręcony według prawdziwych wydarzeń. Jego bohaterka, 17-letnia Niemka Julianne Koepke, przeżyła katastrofę samolotu Lockheed L-188 Electra, który rozpadł się na wysokości trzech kilometrów w Puerto Inca 24 grudnia 1971 roku. Julianne jako jedyna przeżyła na pokładzie samolotu i znalazła się w dzikiej dżungli, pełnej zagrażających życiu zwierząt. Przez półtora tygodnia docierała do ludzi, którzy w końcu ją uratowali. To właśnie przykład młodej Niemki pomógł przeżyć Łarisie Sawickiej, która znalazła się w podobnej sytuacji w 1981 roku.

Łarisa Sawicka była długo leczona z powodu odniesionych obrażeń iw końcu otrzymała nędzną jednorazową rekompensatę w wysokości 375 rubli dla siebie i swojego biednego męża. Dzięki temu trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa jako ofiara katastrofy lotniczej z najskromniejszym odszkodowaniem. Paradoksalnie sowieckie oficjalne miejsca skrupulatnie milczały na temat tej katastrofy lotniczej, a nawet krewnym ofiar zabroniono o tym mówić. Dopiero po dziesięciu latach embargo informacyjne zostało złamane i świat w końcu poznał całą smutną prawdę.

W 2008 roku Larisa wyszła ponownie za mąż i dziś mieszka ze swoim mężem Timofeyem w Moskwie. Była także konsultantką filmu „Одна”, który jest jej własną historią.

Łarisa Savická była długo leczona z powodu odniesionych obrażeń i w końcu otrzymała nędzną jednorazową rekompensatę w wysokości 375 rubli dla siebie i za swojego biednego męża. Dzięki temu trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa jako ofiara katastrofy lotniczej z najskromniejszym odszkodowaniem. Paradoksalnie sowieckie oficjalne media skrupulatnie milczały na temat tej katastrofy lotniczej, a nawet krewnym ofiar zabroniono o tym mówić. Dopiero po dziesięciu latach embargo informacyjne zostało złamane i świat w końcu poznał całą smutną prawdę.

W 2008 roku Łarisa wyszła ponownie za mąż i dziś mieszka ze swoim mężem Timofiejem w Moskwie. Była także konsultantką filmu „Одна”, który jest jej własną historią.

Należy dodać, że w historii lotnictwa radzieckiego było więcej przypadków ocalenia pasażerów samolotu po katastrofie lotniczej, ale przypadek Łarisy Sawickiej jest wyjątkowy. W historii lotnictwa radzieckiego jest to jedyny przypadek przeżycia jednej osoby na pokładzie samolotu, który rozpadł się na wysokości kilku kilometrów po zderzeniu z innym samolotem. Jednak podobne przypadki miały miejsce poza ZSRR. Wspomniana Julianne Koepke nie była jedyna. 25 stycznia 1972 r. samolot McDonnell Douglas DC-9 firmy JAT Jugoslovenski aerotransport, w którym leciała serbska stewardesa Vesna Vulović, eksplodował nad Czeską Kamenicą. Po eksplozji szczątki samolotu i pasażerów spadły z wysokości 10.160 m. Mimo to Vesna przeżyła z ciężkimi obrażeniami, z których leczyła się przez długi czas, ale w końcu wróciła do aktywnego życia i zmarła 23 grudnia 2016 roku w Belgradzie w wieku 66 lat.

Choć może się to wydawać niewiarygodne, nawet najlepszy pisarz z najdzikszą wyobraźnią nie może wymyślić tak „wyrafinowanych” historii, jakie oferuje nam samo życie. To często trudne do uwierzenia historie pełne okrucieństwa, ale i lekcji. Dlatego powinniśmy poświęcić im należytą uwagę.

 

Moje 3 grosze

 

Pisałem o tym wypadku wraz z panem Stanisławem Bednarzem w naszej książce „Tajemnice katastrof lotniczych” (Jordanów, 2018) i chciałbym zwrócić uwagę na parę dziwnych spraw, które mają związek z tymi wydarzeniami.

Pierwszą z nich jest to, że katastrofę samolotu An-24, którą przeżyła Łarisa Sawickaja, poprzedził sygnał o zagrożeniu w postaci kinowego filmu o niemalże takiej samej katastrofie! Co to było? Ostrzeżenie? Niestety nie zostało ono odczytane… Przypomina nam to dość dokładnie tragedię pod Policą z dnia 2 kwietnia 1969 roku, gdzie rozbił się także An-24 i zginęły 53 osoby… Niektórzy pasażerowie tego samolotu zrezygnowali z lotu i to pod błahymi pozorami – np. pewien pasażer nie zjadł obiadu i… wycofał się w ostatniej chwili. 

Druga sprawa – maszyny An-24 były już stare i wysłużone, dlatego katastrofy z ich udziałem były częste w XX wieku. Tym niemniej latają one nawet dzisiaj w jakichś zapadłych kątach ziemskiego globu. I wciąż stwarzają zagrożenie, którym już nikt się nie przejmuje.

Po trzecie – cudów nie ma. Te osoby po prostu miały szczęście. Po prostu. Spadały w takich warunkach, które zapewniały im przeżycie, albo też spadły w taki sposób, który nie spowodował u nich śmiertelnych obrażeń – jak w przypadkach wojennych, kiedy lotnicy spadali w potężne zaspy śnieżne na pochyłych stokach – jak skoczkowie narciarscy na zeskoku. Ot i cały „cud”. Ale żeby się dokonał trzeba mieć szczęście…     

 

Źródło - https://www.hlavnespravy.sk/zazraky-medzi-nebom-a-zemou-v-dejinach-sovietskej-aviatiky/3149444

Przekład ze słowackiego - ©R.K.F. Sas - Leśniakiewicz