Karol Dučák
Właściwie nie były to cuda w
prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale raczej wyjątkowy zbieg sprzyjających
okoliczności, którego efektem było uratowanie życia ludzkiego w najbardziej niewiarygodnych
sytuacjach. W sowieckim lotnictwie - bo temu poświęcony jest ten artykuł -
zawsze obowiązywały dokładne prawa fizyczne, których nie można było oszukać,
ale działy się tu niesamowite zdarzenia, w które ludzki umysł nie chce
uwierzyć. Na przykład upadek nawigatora samolotu, którego spadochron nie
otworzył się podczas skoku z płonącego samolotu i przeżył upadek z wysokości 7
kilometrów. Albo przypadek kobiety, która po zderzeniu dwóch samolotów spadła
na ziemię z wysokości 5 kilometrów w oderwanej części samolotu, ale cudem
przeżyła katastrofę jako jedyna na pokładzie cywilnego samolotu. Ale postawmy
sprawę jasno i opiszmy co najmniej trzy ciekawe przypadki z historii lotnictwa
radzieckiego.
Podczas Wielkiej Wojny
Ojczyźnianej w 1942 roku były dwa przypadki skoków nawigatora i pilota z
różnych wysokości, w których ich spadochrony się nie otworzyły, ale obaj piloci
przeżyli swobodny upadek. Pierwszy przypadek, który później trafił do Księgi
Rekordów Guinnessa, miał miejsce 25 stycznia 1942 r., a jego bohaterem był
porucznik I.M. Czissow (1916-1986).
Samolot bombowy DB-3F (Ił-4), którego załogę stanowili pilot nadporucznik N.P. Żugan, strzelec-radiooperator A.J. Mielnikow (według niektórych
źródeł na pokładzie było aż dwóch strzelców i obaj byli śmiertelnie ranni już w
czasie lotu w samolocie) i nawigator por. I.M.
Czissow, został wysłany 25 stycznia 1942 r. o godzinie 11.00 na misję
bojową mającą na celu zniszczenie grupy samolotów wroga na lotnisku w
Smoleńsku. Podczas wykonywania zadania bojowego samolot otrzymał kilka trafień
od wroga, a ciężko uszkodzona maszyna ostatecznie stała się niemożliwa do
opanowania. Dlatego pilot nakazał opuścić samolot. Spadochron pilota Żugana
otworzył się i bez problemu wylądował na ziemi. Nawigator Czissow miał mniej
szczęścia, jego spadochron się nie otworzył i spadł z wysokości około 7
kilometrów praktycznie swobodnie. Ale miał szczęście w nieszczęściu. Uderzył w
zbocze mocno zaśnieżonego wąwozu w pobliżu wsi Sawino w rejonie Mosała, więc
jego uderzenie w ziemię nie było pionowe, lecz ślizgowe. Ze względu na grubą
warstwę śniegu i odpowiednie nachylenie stoku, przez długi czas ślizgał się i
staczał w dół i przeżył upadek, ale doznał poważnych obrażeń. Musiał przejść
kilka trudnych operacji, ale po kilku miesiącach stanął na nogi i przeżył
kolejne 44 lata po swoim rekordowym „skoku” z nieba. Doszedł do stopnia
podpułkownika i zmarł dopiero w 1986 roku jako osoba szanowana, odznaczona
kilkoma odznaczeniami.
Drugi przypadek, podobny do
pierwszego, miał miejsce kilka miesięcy później. W obu przypadkach było więcej
podobieństw. W obu przypadkach zestrzelono bombowiec DB-3F iw obu przypadkach
pilot, któremu nie otworzył się spadochron, wylądował na zboczu wąwozu w
głębokim śniegu. W drugim przypadku pilot nawet wyszedł bez obrażeń
zewnętrznych. Skarżył się na bolesny oddech, ale lekarze bardzo szybko to
usunęli. Kolejnym szczęściarzem był pilot nadporucznik W.K. Grecziszkin (1910-1989), już wówczas Bohater Związku
Radzieckiego z Orderem Lenina i medalem Złotej Gwiazdy. Bombowiec, który
Greczyszkin pilotował w połowie kwietnia 1942 r. (według niektórych źródeł był
to 23 marca 1942 r.), został trafiony podczas powrotu z misji bojowej w rejonie
Smoleńska i zapalił się. Dowódca Greczyszkin nakazał załodze skakać ze
spadochronami i sam opuścił samolot na wysokości 500-600 metrów, ale jego
spadochron się nie otworzył. Przeżył dzięki uderzeniu w zbocze ośnieżonego
wąwozu, podczas gdy – paradoksalnie – po upadku nie miał nawet zadrapania na
ciele. Uratowało go też szczęśliwe połączenie grubej warstwy śniegu (rzekomo
dochodzącej do 20 metrów) i odpowiedniego nachylenia. Greczyszkin przeżył
kolejne 47 lat bogatego w wydarzenia i owocnego życia, a jego kraj uhonorował
go kilkoma nagrodami za zasługi. Dosłużył się stopnia pułkownika i zmarł w 1989
roku w wieku 79 lat.
Dla porządku dodajmy, że podobne
przypadki zdarzały się również w innych krajach świata, ale ten artykuł
koncentruje się na lotnictwie radzieckim, więc nie będziemy omawiać bardziej
szczegółowo przypadków poza ZSRR.
O ile wspomniani dwaj radzieccy
lotnicy z czasów II wojny światowej są stosunkowo mało znani słowackiej (i
polskiej też) opinii publicznej, o tyle przypadek młodej Rosjanki Łarisy Sawickiej jest w naszym kraju
znacznie bardziej popularny jako jedyny na pokładzie cywilnego samolotu. Jej
historia została sfilmowana i widzowie na Słowacji mogli ją obejrzeć pod
tytułem „Jedyna, która przeżyła”. Oryginalny rosyjski film nosi tytuł „Одна” („Jedna”)
i trafił do kin w 2022 roku.
Łarisa stała się znaną na całym
świecie bohaterką, choć wcale tego nie pragnęła. Tęskniła za szczęśliwym życiem
u boku męża, z którym tak mało cieszyła się wspólnym życiem. W końcu wyszła za
niego na krótko przed tragicznym wydarzeniem, które na zawsze zmieniło jej
życie. 24 sierpnia 1981 roku, jako 20-letnia studentka, Larisa wracała z
miesiąca miodowego z mężem Władimirem
Sawickim. Wsiedli na pokład cywilnego samolotu An-24RW, lecącego z
Komsomolska nad Amurem do Błagowieszczeńska, ale trzydzieści minut przed
planowanym lądowaniem ich samolot zderzył się z wojskowym bombowcem Tu-16K
na wysokości ponad 5200 metrów i rozpadł się na kilka części.
Część samolotu z Łarisą spadała
na ziemię przez osiem długich minut. To było zdecydowanie najdłuższe osiem
minut w życiu Łarisy. Wpadła do tajgi Ussuri w pobliżu miasta Zawitinsk i
doznała licznych obrażeń, ale przeżyła i z trudem mogła się poruszać.
Odnaleziono ją po trzech dniach, choć wtedy jeszcze nikt nie wierzył, że ktoś
mógł przeżyć katastrofę samolotu. Upadek prawdopodobnie zmniejszył opór
powietrza oraz wierzchołki i gałęzie brzóz w miejscu impaktu. W sumie zginęło
38 osób. Zginęli nie tylko pasażerowie, w tym mąż Łarisy, ale także członkowie
załogi obu samolotów.
Paradoksalnie, na krótko przed
fatalnym wydarzeniem, para Sawickich obejrzała w kinie film pt. „Cuda się
zdarzają” (w oryginale „I Miracoli Accadono Ancora”), nakręcony według
prawdziwych wydarzeń. Jego bohaterka, 17-letnia Niemka Julianne Koepke, przeżyła katastrofę samolotu Lockheed L-188 Electra,
który rozpadł się na wysokości trzech kilometrów w Puerto Inca 24 grudnia 1971
roku. Julianne jako jedyna przeżyła na pokładzie samolotu i znalazła się w
dzikiej dżungli, pełnej zagrażających życiu zwierząt. Przez półtora tygodnia
docierała do ludzi, którzy w końcu ją uratowali. To właśnie przykład młodej
Niemki pomógł przeżyć Łarisie Sawickiej, która znalazła się w podobnej sytuacji
w 1981 roku.
Łarisa Sawicka była długo leczona
z powodu odniesionych obrażeń iw końcu otrzymała nędzną jednorazową
rekompensatę w wysokości 375 rubli dla siebie i swojego biednego męża. Dzięki
temu trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa jako ofiara katastrofy lotniczej z
najskromniejszym odszkodowaniem. Paradoksalnie sowieckie oficjalne miejsca skrupulatnie
milczały na temat tej katastrofy lotniczej, a nawet krewnym ofiar zabroniono o
tym mówić. Dopiero po dziesięciu latach embargo informacyjne zostało złamane i
świat w końcu poznał całą smutną prawdę.
W 2008 roku Larisa wyszła
ponownie za mąż i dziś mieszka ze swoim mężem Timofeyem w Moskwie. Była także
konsultantką filmu „Одна”, który jest jej własną historią.
Łarisa Savická była długo leczona
z powodu odniesionych obrażeń i w końcu otrzymała nędzną jednorazową
rekompensatę w wysokości 375 rubli dla siebie i za swojego biednego męża.
Dzięki temu trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa jako ofiara katastrofy
lotniczej z najskromniejszym odszkodowaniem. Paradoksalnie sowieckie oficjalne
media skrupulatnie milczały na temat tej katastrofy lotniczej, a nawet krewnym
ofiar zabroniono o tym mówić. Dopiero po dziesięciu latach embargo informacyjne
zostało złamane i świat w końcu poznał całą smutną prawdę.
W 2008 roku Łarisa wyszła
ponownie za mąż i dziś mieszka ze swoim mężem Timofiejem w Moskwie. Była także konsultantką filmu „Одна”, który
jest jej własną historią.
Należy dodać, że w historii
lotnictwa radzieckiego było więcej przypadków ocalenia pasażerów samolotu po
katastrofie lotniczej, ale przypadek Łarisy Sawickiej jest wyjątkowy. W
historii lotnictwa radzieckiego jest to jedyny przypadek przeżycia jednej osoby
na pokładzie samolotu, który rozpadł się na wysokości kilku kilometrów po
zderzeniu z innym samolotem. Jednak podobne przypadki miały miejsce poza ZSRR.
Wspomniana Julianne Koepke nie była jedyna. 25 stycznia 1972 r. samolot McDonnell
Douglas DC-9 firmy JAT Jugoslovenski aerotransport, w którym leciała
serbska stewardesa Vesna Vulović,
eksplodował nad Czeską Kamenicą. Po eksplozji szczątki samolotu i pasażerów
spadły z wysokości 10.160 m. Mimo to Vesna przeżyła z ciężkimi obrażeniami, z
których leczyła się przez długi czas, ale w końcu wróciła do aktywnego życia i
zmarła 23 grudnia 2016 roku w Belgradzie w wieku 66 lat.
Choć może się to wydawać
niewiarygodne, nawet najlepszy pisarz z najdzikszą wyobraźnią nie może wymyślić
tak „wyrafinowanych” historii, jakie oferuje nam samo życie. To często trudne
do uwierzenia historie pełne okrucieństwa, ale i lekcji. Dlatego powinniśmy
poświęcić im należytą uwagę.
Moje
3 grosze
Pisałem o tym wypadku wraz z panem Stanisławem Bednarzem w naszej książce
„Tajemnice katastrof lotniczych” (Jordanów, 2018) i chciałbym zwrócić uwagę na
parę dziwnych spraw, które mają związek z tymi wydarzeniami.
Pierwszą z nich jest to, że katastrofę
samolotu An-24, którą przeżyła Łarisa Sawickaja, poprzedził sygnał o
zagrożeniu w postaci kinowego filmu o niemalże takiej samej katastrofie! Co to
było? Ostrzeżenie? Niestety nie zostało ono odczytane… Przypomina nam to dość
dokładnie tragedię pod Policą z dnia 2 kwietnia 1969 roku, gdzie rozbił się także
An-24
i zginęły 53 osoby… Niektórzy pasażerowie tego samolotu zrezygnowali z lotu i
to pod błahymi pozorami – np. pewien pasażer nie zjadł obiadu i… wycofał się w
ostatniej chwili.
Druga sprawa – maszyny An-24
były już stare i wysłużone, dlatego katastrofy z ich udziałem były częste w XX
wieku. Tym niemniej latają one nawet dzisiaj w jakichś zapadłych kątach
ziemskiego globu. I wciąż stwarzają zagrożenie, którym już nikt się nie
przejmuje.
Po trzecie – cudów nie ma. Te osoby po
prostu miały szczęście. Po prostu. Spadały w takich warunkach, które zapewniały
im przeżycie, albo też spadły w taki sposób, który nie spowodował u nich
śmiertelnych obrażeń – jak w przypadkach wojennych, kiedy lotnicy spadali w
potężne zaspy śnieżne na pochyłych stokach – jak skoczkowie narciarscy na
zeskoku. Ot i cały „cud”. Ale żeby się dokonał trzeba mieć szczęście…
Źródło - https://www.hlavnespravy.sk/zazraky-medzi-nebom-a-zemou-v-dejinach-sovietskej-aviatiky/3149444
Przekład ze słowackiego - ©R.K.F. Sas - Leśniakiewicz