czwartek, 11 kwietnia 2024

Blaník i jego rycerze – historia mistyfikacji

 


Karel Dudek

 

W 1889 roku na podstawie tej owianej złą sławą historii pewnego autora powstał barwny felieton „Jaka jest prawda”. Ukazał się 18 sierpnia w „Národní polityka”, podpisany jedynie inicjałami H.V.B. zamiast nazwiska, więc do tej pory nie było wiadomo, kto go właściwie napisał. Poza tym ten felieton do dziś stanowi niemal dowód na to, że w górze Blaník rzeczywiście istnieje coś w rodzaju bramy czasoprzestrzennej, przez którą można przedostać się do innej rzeczywistości i spotkać tam nie tylko blanickich rycerzy, ale także inne istoty.[1] Naprawdę?

Jaki był sens felietonu? Wszystko zaczęło się od usunięcia jednego z kamieni węgielnych pod budowę Teatru Narodowego w 1868 roku. Do przepaści w kamieniołomie wpadł niejaki robotnik nazwiskiem Václav Podbrdský i nie odnaleziono wówczas jego ciała. Najwyraźniej stwierdzono zgon. Co ciekawe, po osiemnastu latach (w 1886 r.) pojawił się i zwrócił się do sądu we Vlašimie o wypłacenie utraconej pensji. Opowiedział sądowi szczegółowo swoje przeżycia ze spotkań ze znanymi czeskimi postaciami historycznymi mieszkającymi w Blaníku. Sąd był łagodny. Wystawił właścicielowi kamieniołomu nakaz zapłaty na jedenaście guldenów i na tym koniec. Nie skończyło się to jednak dla żołnierzy, którzy zaatakowali Podbrdskiego za uchylanie się od służby wojskowej. Nawet sąd wojskowy ostatecznie go uniewinnił, myśląc prawdopodobnie o stanie psychicznym danej osoby to samo, co sąd cywilny.

 

Zagadka rozwiązana

 

Wskazówką na ile prawdziwa jest ta historia może być osobowość jej autora, jednak przez długi czas pozostawał on nieznany. Zapytanie do Biblioteki Narodowej nie przyniosło skutku. Tam też nie znali autora felietonu. Więc to było wyzwanie. Na pierwsze odkrycie nie trzeba było długo czekać. Na szczęście autor pod tym skrótem napisał nie tylko ten felieton, ale także książkę „Kolonizacja Serbii – nienarodowy traktat o kolonizacji w Serbii i lekcje dla naszych chłopów”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Kober jako prywatna wydanie w 1880 r. Publikacja musiała uzyskać akceptację cenzury C.K., w przeciwnym razie nie ujrzałaby światła dziennego. Gdyby pozwolono na druk, dzieło to mogłoby już pojawić się w dowolnej antologii lub almanachu, a redaktor nie narażałby się na drukowanie samizdatu. Poszukiwania były kontynuowane.

Autor tego artykułu natknął się także na czasopismo bibliograficzne „Urbánka – miesięcznik przeglądowy literatury, muzyki i sztuki”, t. I. 1880 nr 5. s. 102, gdzie informacja o książce Kolonizacja Serbii podana jest dosłownie, łącznie ze skrótem nazwiska autora H. V. B. Kolejne, drugie wydanie tego czasopisma z 1881 r. było już bardziej rozpowszechnione. Na s. 75 zapisano: „Akta kolonizacji Serbii (por. U. VI. nr 5 s. 102, napisane według Czeskiego Południa nr 23 (4 marca 1881) przez Hynka Viléma Buriana, główny inspektor serbski, ok. urodzony w majątkach, urodzony w 1850 r. w Ml. Vožica.”

Autor felietonu wreszcie utracił anonimowość. Trzeba było przyjrzeć się temu nieco bliżej:

                                        Hynek Vilém Burian

     Ur. 14. 2. 1851 Mladá Vožice – zm. 15. 3. 1908 Nowy Bydžov

Praska „Gazeta ekonomiczna” z 1 kwietnia 1908 roku opublikowała na pierwszej stronie portret Buriana i nekrolog na stronie 77. Tylko jedna kolumna, ale wystarczy. Te trzy informacje były niezbędne do dalszych badań. Do 1888 roku był dyrektorem szkoły ekonomicznej w Czeskich Budziejowicach, w latach 1870-72 odbył stałą służbę wojskową i władał ośmioma językami. Poliglota. Pisał artykuły, polemiki, felietony. Do pisma „Tábor”, do „Czeskiego Południa”, a nawet do pisma, które istnieje do dziś, do pisma „Vesmír”, 15.02.1890 nr 9. t. XIX s. 98 – artykuł pt. „Ślepy Słowianin”. Jego fachowe publikacje z zakresu pomologii utrzymywały w swoim czasie wysoki poziom naukowy. Można je jeszcze spotkać w niektórych antykwariatach i na pewno nie są tanie.

Mladá Vožice są oddalone od Blaníka o 18 kilometrów, a dla grupy chłopców nie była to wówczas żadna odległość. Dla pana Buriana Blaník stał się najwyraźniej sprawą serca i pięknym wspomnieniem dzieciństwa.

Kamień dla Teatru Narodowego został przysłany z Blaníka w 1868 roku i być może autor felietonu nie był pierwszym, który o nim pisał. W końcu minęło 21 długich lat. Nie był. W czasopiśmie „Budivoj”, rok XXII, nr 58, z czwartku 22 lipca 1886 roku znajdował się dokładnie ten sam tekst i nawet ten sam tytuł. Trzy lata wcześniej. Jednak podczas bardziej szczegółowej lektury nie pominięto kilku danych, które przydały się w dalszych badaniach. Nie było jej już w kolumnie. Był tam numer nakazu zapłaty z sądu właszimskiego dla kamieniarza i numer pułku, w którym sądzono bohatera kolumny Podbrdskiego za uchylanie się od służby wojskowej. Autor artykułu nie jest wymieniony. Ale nic nie zostało stracone. W tym samym roku na stronie 103, z datą 30.12.1886, znalazła się wzmianka „Vojtík v Blaníku”. Podpisał się ponownie H. V. B. Jeżeli pan Burian był autorem lipcowego artykułu, to dlaczego sam się nie podpisał? Numer nakazu zapłaty mógł być znany jedynie osobie, której dotyczył, oraz osobom z sądu. Czy pan Burian miał na dworze znajomego, który przekazał mu tę informację, dla większej wiarygodności historii? Czego obawiał się Burian, kiedy trzy lata później usunął tę informację ze swojej kolumny w „National Politics”?

 

Gdzie się podział Podbrdský?

 

To jeszcze nie koniec sprawy. Trzeba było rozprawić się z panem Václavem Podbrdským, który odegrał główną rolę w tej historii.

Rozpoczęły się poszukiwania w rejestrach. Dziesiątki rejestrów, tysiące stron. Louňovice pod Blaníkem, Kamberk oraz inne miasta i wsie. Dopiero w Domašínie autor odniósł sukces. W metrykach miejskich, które od 1980 roku wchodzą w skład Vlašimi. I nie tylko w rejestrach. Na miejscowym cmentarzu odnalazł także grób rodziny Podbrdských, o którą dbano z miłością i troską. W kwietniu 1868 roku pan Václav Podbrdský miał pracować przy ciosaniu kamienia dla Teatru Narodowego. Rejestry niewiele pomogły w tym zakresie. Znaleziono w nich tylko jednego Wacława. W chwili łamania kamienia miał 81 lat, więc nie było o nim mowy. (28.08.1787 + 4.08.1871 Państwowe Archiwum Regionalne w Pradze. Domašín 01 s. 59 - Domašín 07 s. 158)

 

Dalszych informacji w tym kierunku dostarczyło czasopismo Muzeum Narodowego w Pradze, seria historyczna nr 3-4, rok 1983.

 

Blaníkowi poświęcono także obszerny, kilkustronicowy artykuł poświęcony wszystkim kamieniom z historycznych miejsc Czech, przesłanym na fundacje Teatru Narodowego. Pewien, najwyraźniej bardzo przedsiębiorczy urzędnik, nadleśniczy z Louňovic pod Blaníkem, nazwiskiem Čeněk Fisher, zdecydował, że i on się dołoży. Z pewnością kamienia nie rozbił sam, powierzył go niejakiemu Františkowi Růžičce i panu Staňkowi. Mówią, że to doświadczeni kamieniarze. To zależy. Jedyna osoba o tym nazwisku z Louňovic urodziła się w roku 1850, a więc była osiemnastoletnim chłopcem. Siła niewątpliwie tak, ale na pewno nie doświadczenie murarza. Kamień, który wybili, nie pasował. Był za mały. Pan Fisher najwyraźniej też go nie lubił. W liście z 14 kwietnia 1868 roku nieśmiało pyta Pragę, jak duży powinien być ten kamień. Z krzyżem po zabawie. Była to bezużyteczna praca i kamień trafił do piwnicy miejscowego browaru. Drugi kamień już się udał i dziesiątego maja z wielką pompą wysłano go do Pragi. Zamieszczone zostało tu także oświadczenie geologów. Kronika Louňovic podaje, że kamień wydobywano na Slepičí skále, około 500 metrów od szczytu Velkégo Blaníka. Jednak lokalna ortorula nie zawierała turmalinu, ale kamień wysłany do Pragi tak. Coś tu nie gra. Turmalin w ortuli znajdował się w kamieniołomie Křížovský, około trzykrotnie dalej od szczytu, w kierunku północno-wschodnim. Kronika najwyraźniej mówiła o pierwszym, nieudanym kamieniu.

Rok 1866 był czarnym rokiem dla Austrii. Na początku było samozadowolenie możnych, bezkrytyczna ocena własnych sił i ogólny entuzjazm społeczeństwa, przetwarzany przez propagandę. Potem przyszła bitwa pod Sadową i ciężkie otrzeźwienie. Nawet kac był długi. Ludność pod Blaníkiem bardzo odczuła konsekwencje przegranej wojny z Prusami. Zmuszeni byli zakwaterować i nakarmić żołnierzy pruskich. I ich konie, oczywiście. W drugiej połowie XIX wieku nie trzeba było się starać o rozstrzelanie. To nie było potrzebne. Wystarczyła ludzka nieostrożność. W Domašínie, który dziś jest częścią Vlašimi, w tym samym roku pożar strawił pięć domów. Na razie. Nie minie dużo czasu, zanim wypali się kolejnych osiemnaście. Na szczęście żołnierze pozostali z tyłu i zostawili miejscową ludność w spokoju. Na ich miejscu zaczęła szaleć cholera. Ponad trzydzieści osób zginęło w niecałą jesień. Natura przejęła kontrolę i ukarała ludność nieurodzajami, które trwały kilka lat. Deszcze i mrozy przeplatały się z upałami i suszą. Profesor gimnazjum František Augustin Slavík szczegółowo opisał tę niefortunną historię w swojej książce „Historia Domašína, jego osady parafialnej i dawnego folwarku w Táborsku”, wydanej w Táborze w 1882 r. Bieda, głód, choroby. Żałosne podejście do życia.

Władze straciły panowanie nad sobą. Nakazy, zakazy, ograniczenia. Każdy obóz ludowy, każde spotkanie, każdy dobrowolny spektakl teatralny był niebezpieczny. Rok 1848 nadal bardzo żywo zapisał się w pamięci ludzi. Jednak kamieniem węgielnym pod Teatr Narodowy było już coś, czego nawet władze nie odważyły ​​się zabronić. To naprawdę nie było warte zamieszek, które z pewnością po nich nastąpią. Prawdziwy Václav Podbrdský potrafił zrobić to samo, co wielu jego rodaków w tamtym czasie. Zdobył pieniądze, sprzedał, co mógł, a potem po prostu patrzył, jak Statua Wolności zbliża się doń z pokładu trzeciej klasy parowca. Była to jedna z możliwości wyjaśnienia jego nieobecności, która trwała osiemnaście lat.

 

Amerykański ślad

 

Cleveland w stanie Ohio to dziś duże miasto liczące trzy miliony mieszkańców. Leży nad brzegiem jeziora Erie, pomiędzy przemysłowymi gigantami Pittsburghem i Detroit. W czasach, o których tu piszemy, mieszkała tu prawie 30-tysięczna mniejszość czeska. Miasto w mieście i czeskie czasopismo „Dennice novoveku”. W piątek 20 maja 1887 roku w dziale Muzeum Głupoty ukazał się ciekawy artykuł. Pewnie domyślasz się który. Tak, ten sam artykuł, co rok wcześniej w „Budivoju”, ten sam artykuł, co dwa lata później w „National Politics”. Wysłany do USA przez jakiegoś emerytowanego oficera. Ciekawość i ciekawość, którą pan Václav Šnajdr, właściciel gazety, bardzo chętnie imponował swoim rodakom. I na samym końcu. Ta sama gazeta dwanaście lat później, w czwartek 26 stycznia 1899 roku, opublikowała artykuł zatytułowany „Medytacja niedzielna”. Podpisano przez Podbrdskiego. Nic więcej. W tym druku nazwiska żeńskie nie zostały odmienione, co rozwiązano, umieszczając imię, aby było jasne, czy autor był mężczyzną, czy kobietą. Znajdował się tu jedynie podpis Podbrdskiego, zatem autorem niewątpliwie był mężczyzna.

Kto zatem w 1886 roku stanął przed sądem wojskowym? Mówi się, że został rozpoznany przez krewnych i sąsiadów. Jeśli jego historia była tylko bzdurą, dlaczego wracał? Nostalgia? Sąd uniewinnił go wówczas, skłaniając się ku ocenie obrony, że nie byłoby to najlepsze dla stanu psychicznego oskarżonego. Stracili nim zainteresowanie żołnierze i władze z pewnością także. Na pewno nie był chory psychicznie. Jak twierdzi mistrz kamieniarski Šolínek, pracowali oni wówczas z prochem. Czy mistrz powierzyłby takie dzieło swemu robotnikowi, gdyby nie był przy zdrowych zmysłach? Kim był ten Podbrdský w Dennicy Novovek ze stycznia 1899 roku? Dziś prawdopodobnie nie uda się tego dowiedzieć.

 

Sprawa rycerza Putzlachera

 

Można by wszystko zakończyć faktem, że ci autorzy Odrodzenia odegrali razem, a ostatecznie z nami, swego rodzaju farsę, o której dziś nam umyka, i odesłać historię Blaníka i jego rycerzy tam, gdzie jej miejsce, czyli do krainy legend i bajki.

Ale co mamy z tą, tym razem prawdziwą historią, która wydarzyła się kilkadziesiąt lat wcześniej i mocno zaniepokoiła ówczesne władze?

Opisano ją na s. 444-446 w czasopiśmie „Illustrirte chronik” Böhmen – Praga 1853. Drukowano tuszem, na szczęście dobrej jakości, dzięki czemu tekst był czytelny. Przy pomocy tłumacza i logiki autor tego artykułu uzyskał następujący tekst:

 

Przyczynek do historii góry Blaník w Czechach

 

W roku 1826 lub 1827 w ciepły i słoneczny letni dzień komisarz okręgowy Beroun, rycerz Tomáš Putzlacher z Pragi, przybył do wsi w pobliżu góry Blaník, gdzie odbył oficjalne spotkanie. Po zleceniu postanowił udać się do swojego przyjaciela z młodości, hrabiego Küenburga, który zaprosił go już do Mladej Vožicy. Droga prowadziła bardzo blisko góry Blaník. W dobrym humorze rozmowny pan Putzlacher zaczął opowiadać swojemu ochroniarzowi, z którym siedział w powozie, o rycerzach pod dowództwem szlachcica Zdenka. Jego słuchacz wyśmiał to i pozwolił sobie na obraźliwą uwagę na temat śpiących rycerzy. Komisarz okręgowy upomniał szydercę, aby był cicho, ale to nie pomogło. Podróżnicy byli jeszcze za Blaníkiem, gdy na spotkanie z nimi wyruszyła duża grupa jeźdźców. Grupa rycerzy w ciemnoniebieskich zbrojach, z przyłbicami na twarzach. Twarze z długimi, krzaczastymi brodami. W rękach trzymali miecze bojowe. W tumanach kurzu galopowały tuż za tylnymi kołami wozu, aby pasażerowie mogli za nimi podążać. Woźnica starał się jechać jak najszybciej.

Jego ochroniarz popadł w głęboką nieprzytomność. Grupa jeźdźców towarzyszyła im przez bardzo długi czas, aż w końcu zniknęła w tumanach kurzu piaszczystej drogi. W Mladej Vožicy lekarz musiał otworzyć żyłę omdlałemu mężczyźnie i powrót do zdrowia trwał cztery długie godziny.

Pan Puzlacher przebywał u hrabiego przez kilka dni, aż pacjent wyzdrowiał. Jednak incydent z rycerzami blanickimi szybko rozprzestrzenił się po całym mieście i okolicach. Już trzeciego dnia Putzlacher otrzymał list od starosty z Tábor, w którym prosił o wizytę przed wyjazdem do Pragi. Musiał złożyć przysięgę zeznań i nakazano mu zachować najwyższą tajemnicę służbową wydarzenia. Musiał także nakazać zachowanie tej tajemnicy swojego ochroniarza i woźnicy. Nic nie mówić na ten temat. Cały protokół został natychmiast przesłany do Pragi, do najwyższego wówczas burgrabiego, hrabiego Chotko.

Wszystko, co tu zostało powiedziane, opowiedział mi stary człowiek, urzędnik hrabiego, i dał mi słowo honoru. Opowiedział o innym zdarzeniu, które miało miejsce jesienią następnego roku. Na górze Blaník odbyło się wielkie polowanie. Jeden z myśliwych zastrzelił daniela, a kiedy poszedł po niego, jeden z rycerzy już go niósł. Położył daniela na ziemi, odszedł kilka kroków i zniknął.

Byłoby wysoce pożądane, aby na dowód prawdziwości tej narracji niektórzy z panów pracujących nad tą ilustrowaną kroniką zwrócili się do archiwów wspomnianych władz lub do hrabstwa hrabiego Küenburga i jego urzędników w Mladej Vožicy lub do byłego komisarza powiatowego w Beroun, pana Tomáš Putzlacher, obecnie starosty powiatowego w Chrudimiu.

Wszystko wydarzyło się tak, jak opisałem i nie dodałem ani słowa, co potwierdzam swoim podpisem.

Jan Křtitel Peterka – lekarz praktykujący.

W Pradze 12 marca 1852 r.

 

Ciekawe, prawda? Autor tego artykułu, co zrozumiałe, potwierdził istnienie rycerza Tomáša Puzlachera (1795 -1872). On naprawdę żył, nie był postacią fikcyjną. Nie był to skostniały austriacki urzędnik tamtych czasów, ale osoba wykształcona. Jako wojewoda w Pilźnie zabiegał o remont i ponowną konsekrację kościoła św. Jakuba Wielkiego w Nepomucenie (1857 – 1859), który został zniesiony w czasie reform józefińskich.

W tym przypadku postępowanie władz jest również zrozumiałe. A co by było, gdyby wśród Czechów zaczęły krążyć pogłoski, że rzeczywiście mają w Blaniku własną armię w odwodzie?

 

Zainteresowanie III Rzeszy

 

Ale ta historia wciąż się nie kończy! Po dokładniejszym zbadaniu skały Veřejovej można odkryć kilka starannie wykonanych otworów w dnie jednej z nisz. Krążą pogłoski, że jest to dzieło grupy ludzi z nazistowskiego projektu Ahnenerbe. Zainteresowanie wyraził SS-Reichsführer Heinrich Himmler, mający obsesję na punkcie germańskiego mistycyzmu. A co jeśli wejście do tajemniczej, podziemnej krainy Agartha jest właśnie tutaj? Po co trudzić się aż do Tybetu? To, co wówczas odkryli, najwyraźniej gdzieś przepadło podczas niszczenia materiałów tej organizacji. Kto wie?

Tegoroczny Wielki Piątek był dla naszej grupy badaczy naprawdę bardzo ciekawy. Mieliśmy zamiar spędzić noc na Skale Veřejovej na Blaníku. Zawiasy są częścią drzwi, czyli wejścia, w tym przypadku gdzieś na zawsze. Imię pasujące i być może prawdziwe. Są miejsca, które pomimo całego Twojego sceptycyzmu wobec plotek i plotek, wprowadzą Cię w niepewność. Wahasz się. A co jeśli... Zachowasz to dla siebie, ale jestem pewien, że inni myślą to samo. Tak było również w tym przypadku. Za stożkiem światła latarki zaczynał się bukowy, tajemniczy las i postrzępione skały. Była pełnia księżyca, ale była doskonale ukryta za niskimi chmurami pełnymi śniegu i wody. Ciemno, choć w pysk daj. Nie byliśmy wyposażeni ani w różaniec, ani w kropidło. Urządzenia pomiarowe i technika dokumentacyjna były w pogotowiu. Przyznam, że nawet przez chwilę zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby skała rzeczywiście się otworzyła. Na szczęście (lub niestety) przyroda uchroniła nas od wahań, przy pomocy gradu lodowego, później obfitych opadów śniegu i wreszcie ulewnego deszczu. Około wpół do drugiej w nocy zrezygnowaliśmy z kolejnego pobytu i resztę nocy spędziliśmy w samochodach, na parkingu pod Blaníkiem.

Badacz i autor tego artykułu nie chciał jednak szukać wyłącznie na monitorze komputera. On i jego koledzy uznali za konieczne skupienie się na Blaníku w najważniejszym miejscu. Na Skale Veřejovej. Wybrał także ważny dzień otwarcia skał, a dokładniej Wielki Piątek tegorocznej Wielkanocy. Niestety natura nie sprzyjała zespołowi badawczemu. Księżyc był w pełni, ale ukryty za niskimi chmurami. Po północy śnieg zamienił się w ulewny deszcz, a wyprawa wolała spędzić resztę nocy w samochodach na parkingu.

Na razie więc możemy być spokojni, w Blaníku nie dzieje się nic szczególnego ani nadzwyczajnego. Tylko w naszej historii literatury pojawiła się jeszcze jedna obnażona mistyfikacja literacka.

 

Dodatek od Autora

 

To nie ma znaczenia. Śpiące wojsko jest wszędzie. Babia Góra w Polsce, Sitno na Słowacji, Blaník w Czechach, Jindřich Ptáčník[2] śpi na wzgórzu w Niemczech, Król Arthur w Anglii, we Francji… Krótko mówiąc, na każdym właściwym wzgórzu jest armia.

Ta sprawa jest o tyle ciekawa, że ​​w archiwum jest orzeczenie sądu, więc będzie w tym trochę prawdy, więc w Blaníku czasami Czas naprawdę robi ze swoim czasem, co chce…

 

Moje 3 grosze

 

Jeżeli idzie o Polskę, to najczęściej mówi się o śpiących rycerzach w tatrzańskim Giewoncie oraz w Czantorii na Górnym Śląsku. Niestety, pomimo tylu dziejowych zawieruch rycerze ci śpią nadal snem nieprzebudzonym i nie wychodzą, by walczyć za Polskę. Może to wszystko, co przeszliśmy jest jeszcze niewystarczające do Ich interwencji? A może dowiedziawszy się o broni termojądrowej i rakietach zwyczajnie dali sobie spokój? Miejmy nadzieję, że jednak wyjdą z jaskiń w czasie III Wojny Światowej.

Jakże to wszystko gorzko brzmi…

I wszystko byłoby OK., gdyby nie mały drobiazg, a mianowicie raport z brytyjskiego Projektu Pennine. Otóż tam także wspomina się o spotkaniach z rzymskimi wojownikami i innymi „duchami” i „widmami” z czasów rzymskiego panowania na tych ziemiach. No i oczywiście istnieje wiele raportów o obserwacjach i Bliskich Spotkaniach z Nieznanymi Obiektami Latającymi i ich pasażerami. Dlatego uważam, że błędem byłoby całkowicie przekreślać relacje spod i z Blanika.

Podobnie dziwne rzeczy, szczególnie z Czasem maja miejsce w niemieckich  Alpach Wapiennych, a związane są z masywem górskim Mt. Untersberg, gdzie m.in. zanotowano zniknięcia i zjawianie się ludzi w poślizgach czasowych, co opisał swego czasu Peter Krassa. A tak już nawiasem mówiąc, to niedaleko znajdowała się górska kwatera Führera III Rzeszy, który przebywał w niej często i stanowiła centrum kierowania państwem i centrum decyzyjne operacji wojennych na frontach II Wojny Światowej. I kto wie, czy Hitlerowi i jego akolitom nie przyszło czasem do głowy, by nie dało się zmienić niekorzystnych zmian na frontach przy pomocy manipulacji Czasem?

Osobiście jestem zdania, że poza pracami nad bombą A, sztucznym złotem i innymi szalonymi pomysłami bonzów III Rzeszy, w kompleksach Der Riese w Górach Sowich na Dolnym Śląsku, toczyły się tam prace nad chronomocją – tj. przemieszczaniem się w Czasie. Niektórzy badacze zagadnienia, jak np. Gerd Burde w swym filmie twierdzi wprost, że naziści chcieli opanować podróże w Czasie i takim pojazdem-chronolotem był dyskoplan V-7.

Ale to jest już temat z innej ballady…

 

Przekład z czeskiego - ©R.K.F. Sas - Leśniakiewicz   



[2] Henryk I Ptasznik (876-936) – król Franków Zachodnich, pogromca Słowian. Himmler uważał się za jego wcielenie i kontynuatora.