niedziela, 12 sierpnia 2012

PODRÓŻ UCZONA DO POLSKIEJ ATLANTYDY (1)


Jako że mamy lato i czas urlopowo-wypoczynkowy, sprzyjający wszelkim podróżom, pozwalam sobie przypomnieć relację z naszej podróży uczonej do polskiej - a właściwie słowiańskiej Atlantydy, która kiedyś dumnie wznosiła się na wyspie Wolin, zwała się Vinetą i była nie tylko legendą...

* * * 

Tytuł nawiązuje do noweli J. J. Sękowskiego „Podróż uczona na Wyspę Niedźwiedzia”, w której ów XIX-wieczny podróżnik i literat, członek Towarzystwa Szubrawców znany pod literackim pseudonimem baron Brambeus wybrał się na jedną z wysp Delty Leny, na której odkrywa ślady poprzedniej cywilizacji, którą można utożsamiać z platońską Atlantydą. My nie mieliśmy aż takich zamiarów, ale odwiedziliśmy naszą, polską Atlantydę, która znajdowała się na południowo-wschodnim cyplu wyspy Wolin, gdzie wedle podań i kronik znajdowało się ludne i słynne na cały ówczesny świat miasto Julin, Jumne, Vineta, Wineta, Jóm, Jom, czy wreszcie Jomsborg, którego Jomswikingowie znani byli z bitności, a skaldowie, rybałci i bardowie śpiewali o nich sagi, a które tak jak Atlantydę pochłonęły fale Zalewu Szczecińskiego…

DZIEŃ PIERWSZY – niedziela, 12.09.

Wyruszyliśmy z Jordanowa o godzinie 07:11. Pogoda paskudna – mgła i tylko +12°C, mglisty i zgniły wyż…

O godzinie 11:00 zostawiamy po prawej stronie Wrocław i znajdujemy się już w innej krainie – pogoda staje się cudowna! – temperatura skacze do +25°C i na bezchmurnym niebie świeci słońce, które towarzyszy nam aż do celu podróży, do Międzyzdrojów.

O godzinie 17:00 dojeżdżamy do Międzyzdrojów. Oglądamy najpierw słynną Aleję Gwiazd (1) i przepiękny zachód słońca z molo (2), ale przeżywamy także zawód, bo w morzu nie ma ani jednej meduzy! Jesteśmy zawiedzeni… A to niespodzianka! Tak liczyliśmy na zdjęcia tych niezwykłych zwierząt, które – jak sięgam pamięcią – pojawiały się w morzu na przełomie sierpnia i września i pływały nawet do drugiej dekady października… Co się z nimi stało? – oto zagadka!

Na molo spotykamy naszą miejską poetessę – Panią Bożenę Sandulską, której wiersze można przeczytać na jej blogu – http://poezjabozenys.blog.onet.pl, która wraz z mężem poszukiwała tu natchnienia.

Na całej trasie naszego przejazdu przez Dolny Śląsk, Lubuskie i Zachodniopomorskie setki grzybiarzy! Stoją na poboczu drogi i oferują skarby lasów: borowiki, podgrzybki, kurki, kanie, a w Parłówku także… – miód! Od jasnego kwiatowego, po najciemniejszy – spadziowy.

Zatrzymujemy się w zaprzyjaźnionym domu Pani Reginy, żony zawołanego poety i grzybiarza – Pana Marka Pierzynowskiego, którego wiersze znane są przede wszystkim w… Jordanowie, któremu poświecił wiele z nich. Są one na Jego blogu - http://poezja-mp.blog.onet.pl, ale On sam, ku naszemu szczeremu żalowi, odszedł na początku tego roku…

Przywiódł nas tu jeszcze jeden problem, a mianowicie doniesienia prasowe na temat szczególnie interesujący ekologów – foki bałtyckie i morświny. Oto garść doniesień na ten temat:

Ostatnie trzy miesiące obfitują w raporty o odnalezieniu martwych fok na polskim wybrzeżu.

W dniu 12.07.2010 Stacja Morska IO UG w Helu otrzymała  zgłoszenie od turystki przebywającej w Kuźnicy. Poinformowała ona, że w tamtejszym porcie rybackim dryfuje jakiś dziwny przedmiot, który kształtem przypomina fokę lub morświna. Na miejscu znaleziono unoszący się w wodzie fragment zwiniętej wykładziny, która rzeczywiście do złudzenia przypominała fokę. Po wyciągnięciu dryfującego przedmiotu na brzeg okazało się, że jest to martwe zwierzę, szczelnie zawinięte w wykładzinę. Była to foka szara, na której głowę dodatkowo założono duży niebieski worek na śmieci.

Dalsze oględziny foki przyniosły niepokojące informacje. Na plecach zwierzęcia znajdowały się trzy nieduże, jednak głębokie otwory, przypominające rany zadane długim i ostrym przedmiotem. Dodatkowo po stronie brzusznej foka miała rozległą ranę. Przyczyną zranienia było wycięcie dużego fragmentu powłok ciała. Długość ciała zwierzęcia (171 cm) świadczy o tym, że był to dorosły osobnik.

Źródło: www.fokarium.pl

W ciągu ostatnich trzech miesięcy Bałtyk wyrzucił na brzeg kilkadziesiąt martwych fok. Naukowcy wciąż nie wiedzą co było przyczyną ich śmierci.

- Znajdujemy głównie osobniki urodzone w tym roku (foki rodzą się w marcu), jeszcze pokryte lanugo, czyli takim "niemowlęcym" owłosieniem. To niepokojące, bo młode foki nie umierają tak po prostu - mówi Paweł Bloch ze Stacji Morskiej w Helu, wolontariusz WWF. - Najczęstszymi przyczynami śmierci tych zwierząt jest zaplątanie się w sieci rybackie - wtedy foka zwyczajnie się dusi - albo uderzenie przez śrubę okrętu. Teraz nie wiemy, co się dzieje. Tym bardziej, że przez kilka ostatnich miesięcy w Bałtyku mamy tylko "martwe obserwacje", żywe foki widziane są jedynie na ujściu Wisły - kilka dni temu wypoczywało w tym rejonie całe stadko, 15 sztuk.

Specjaliści wciąż nie potrafią jednoznacznie powiedzieć, co dzieje się z bałtyckimi fokami. Teorii jest kilka, żadna nie jest stuprocentowo pewna.

- Wolimy być ostrożni. Większa ilość zgłoszeń o martwych ssakach może być związana z tym, że ludzie częściej do nas dzwonią jak znajdą fokę, więc tym sposobem dowiadujemy się o większości takich przypadków. Na całym wybrzeżu ustawiliśmy tablice z numerem telefonu (działa przez całą dobę) oraz dokładną instrukcją, krok po kroku, co zrobić kiedy zauważymy zwierzę na brzegu. Wtedy na miejsce wysyłamy od razu wolontariuszy WWF - wyjaśnia prof. Krzysztof Skóra, szef helskiej stacji. - Z drugiej strony ciała fok mogły do nas przydryfować - np. ze Skandynawii, gdzie na foki urządza się polowania. Póki, co nie znaleźliśmy jednak niczego co potwierdziło by tę hipotezę, np. śladów po kulach. Dopóki nie przeprowadzimy dokładnych analiz nie rozszyfrujemy tej zagadki.

Naukowców martwi jeszcze jedno: stan niektórych foczych zwłok wskazuje na to, że zwierze było w rękach człowieka. Tak jak w przypadku foki, znalezionej dwa tygodnie temu w Kuźnicy, która zawinięta była szczelnie w kawałek wykładzinę, na głowie miała niebieski foliowy worek a ciało pocięte nożem.

Paweł Bloch: - Przecież foka sama nie zawinęła się w ten dywan.

- Ale to nie musi oznaczać, że przez kogoś została zabita, może po prostu ktoś próbował ukryć jej zwłoki - zastanawia się prof. Skóra. - Chociaż nie potrafię sobie wyobrazić kto i po co miałby zadać sobie tyle trudu. Foka jest gatunkiem chronionym ale przecież nikogo nie karze się za zgłoszenie znalezienia martwego ssaka.

Foczy problem zostanie przedstawiony Ministerstwu Środowiska. I poruszony na gremium międzynarodowym - już we wrześniu w Niemczech spotkają się eksperci do spraw fok. - Bo okazuje się, że to dzieje się nie tylko na polskim wybrzeżu - mamy informacje z Litwy, tam też liczba martwych fok niepokojąco wzrosła - dodaje szef Stacji Morskiej w Helu.

Ale zanim to nastąpi naukowcy muszą przeprowadzić szereg badań. Genetycznych - żeby określić konkretnie gatunek, wiek i pochodzenie martwych zwierząt. I toksykologicznych - aby jednoznacznie wykluczyć lub potwierdzić którąś z wersji wydarzeń. - To trochę trwa, bo próbki wysyłamy zbiorczo do badania - mówi Bloch.

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto

Coraz więcej martwych fok na naszym wybrzeżu

Nie ma tygodnia, by do Morskiej Stacji Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego na Helu nie napływały meldunki o martwych fokach.


Ryszard Nasiadko przy zdechłej foce, znalezionej na poligonie, na zachód od Ustki.

(Fot. Ryszard Nasiadko)
Latem tego roku znajdowane są one często na plażach Wybrzeża Środkowego. W minionym tygodniu jedną znaleziono w Czołpinie, a na zachód od Ustki – aż dwie.

Naukowcy wciąż jeszcze nie znają przyczyn tego zjawiska. Choć podkreślają, że ten rok jest wyjątkowo niedobry dla fok na naszym wybrzeżu. Plaże na całym Wybrzeżu patrolują wolontariusze z międzynarodowej organizacji ekologicznej WWF, którzy współuczestniczą w akcji nakierowanej na restytucję w środowisku naturalnym Bałtyku tego gatunku.

Są na to przeznaczone też unijne środki, ale chyba problem polega na tym, że foki zaplątują się w rybackie sieci. Ich przysmakiem są ryby, które lubią wybierać wprost spod kutrów, a to się często tragicznie dla zwierząt kończy.

Zresztą kiedyś na nie polowano.


Zabijają je ludzie?
Martwe foki na polskim wybrzeżu

Prawie 50 martwych fok znaleziono w tym roku na polskim wybrzeżu. Takiej liczby polscy naukowcy jeszcze nigdy nie odnotowali. Wiadomo, że niektóre foki nie zginęły śmiercią naturalną. Foki szare są w Polsce pod całkowita ochroną.

Ekolodzy są bardzo zaniepokojeni tak dużym odsetkiem nieżywych fok, szczególnie, że w niektórych przypadkach śmierć nie była zjawiskiem naturalnym

Ekolodzy biją na alarm. Maleje populacja tygrysów syberyjskich Kilkanaście martwych fok rocznie – to była norma z ostatnich lat. W tym roku jest dramatycznie. Tylko wczoraj pracownicy Słowińskiego Parku Narodowego znaleźli dwie foki na plażach w Czołpinie i Rąbce. Przyrodnicy są zaniepokojeni, bo ciała fok mają uszkodzenia mechaniczne – co oznacza, że obrażenia najprawdopodobniej zostały zadane przez człowieka.

Do tej pory nie złapano na gorącym uczynku sprawcy, który znęcałby się nad fokami. Katarzyna Woźniak ze Słowińskiego Parku Narodowego komentuje makabryczne odkrycie krótko: – To po prostu musi być zwyrodnialec.

Ciała martwych fok znajdowane są na całym polskim wybrzeżu. Trudno uwierzyć, że zdrowe foki nie potrafią pływać i topią się w Bałtyku.

Tyle media – a zatem problem istnieje i jest groźny, bo populacji fok w Bałtyku grozi wyginięcie. Sądzę, że sprawa jest bardzo ciekawa i powinna się nią zająć prokuratura. Kiedyś pamiętam – jeszcze w latach 60. była głośna sprawa wopisty, który zastrzelił zwierzaka sądząc, że to przebrany dywersant. Ale to były inne czasy. Teraz, kiedy pochylamy się nad każdą żywą istotą, by chronić ją przed człowiekiem sprawa ta ma swój dodatkowy, ponury wydźwięk!    



DZIEŃ DRUGI – poniedziałek, 13.09.

Ten dzień poświęcony był na zwiedzanie obiektów znajdujących się w Międzyzdrojach. Pogoda jest okropna: temperatura +16°C, a do tego deszcz i wiatr od Cieśnin Duńskich, czyli z kierunku NW – na Molo chce mi powyrywać włosy z korzeniami, a na morzu pojawiają się grzywy fal. Najpierw zwiedzamy Oceanarium (3) – kilkanaście ogromnych akwariów z rybami egzotycznymi, żółwiem, krabami i… - co najciekawsze – ukwiałami!

Około południa nieco się uspokaja i odwiedzamy miejscowy Cmentarz, gdzie znajduje się grób Pana Marka (4), na którym zapalamy znicz od nas i wszystkich Klubowiczów z Darz Grzyba.

Wyjaśniła się sprawa z meduzami, otóż pojawiły się one już w połowie sierpnia, czyli o dwa tygodnie wcześniej, niż normalnie się pojawiały. I co ciekawe, wczasowicze twierdzili, że zostali przez nie poparzeni, co wcześniej się nie zdarzało, a przynajmniej ja nie pamiętam, by chełbie modre – Aurelia aurita kogoś poparzyły… Jak każda meduza wydziela ona jad, ale nie jest on szkodliwy dla człowieka. Być może pojawiła się jakaś bardziej jadowita mutacja, albo spadła odporność ludzkich organizmów na jej jad… Albo z Morza Północnego przybyła tutaj jakaś bardziej jadowita odmiana chełbii i zadomowiła się tutaj wypierając te mniej jadowite? Wszystko jest możliwe – byłby to kolejny dowód na termogenną migrację gatunków.

Około południa pogoda nieco folguje. Jemy obiad w restauracyjce Halibut – smacznie i tanio, co ma znaczenie o tyle, że ceny tu są drenażowe. Nie dziwota – sezon był ponoć minorowy i wszyscy ponieśli straty. Powodzie i inne klęski żywiołowe w kraju dały się odczuć także i tutaj. A może szczególnie tutaj… Na szczęście jest pełno Niemców, którzy kompensują niedostatek polskich letników i pałętają się po wyspach przez cały rok.

Po obiedzie szybki skok do Muzeum Figur Woskowych (5), w którym pokazano najbardziej znane postacie naszych czasów. Niestety – pokazano Wielką Trójkę i Hitlera, a do tego powinien być jeszcze Mussolini i Hirohito. Niestety, na to już zabrakło inwencji i wiedzy historycznej twórcom tej ekspozycji…

Od figur woskowych udajemy się do Muzeum Muszli i Minerałów (6) i przez pół godziny obracamy się w fascynującym świecie wytworów Przyrody. Szczególne zdumienie budzi muszla ogromnej przydaczni – Tridcana gigas, z których robiono chrzcielnice i… wanienki do kąpania niemowląt! To największa muszla świata i najbardziej niebezpieczna – jej niemiecka nazwa brzmi mördermuschel… - czyli muszla-morderca, bo może uśmiercić nieostrożnego pływaka czy poławiacza pereł zaciskając się na jego dłoni czy stopie i topiąc delikwenta.

Pogoda znowu paskudna – leje i wieje, ale około 18:00 następuje kolejne uspokojenie i z molo podziwiamy fascynujący zachód słońca za Uznamem. A wieczorem oglądamy w TVP-1 doskonały reportaż Barbary Woźniak z cyklu „Szerokie tory”, który poświęca ona tajemniczym bunkrom z okolic Sewastopola na Krymie. Teraz już wiem, skąd się wzięły pogłoski o „zakopanych piramidach” na tym terenie, o których pisały rosyjskie tabloidy!



DZIEŃ TRZECI – wtorek, 14.09.

Ku naszej radości mamy pogodny poranek po pogodnej nocy. Niestety, już o godzinie 07:00 na niebo wypełzają chmury i tężeje wiatr z NW. Zbiera się na kolejny deszcz. Temperatura wynosi tutaj tylko +16°C.

W dwie godziny później deszcz leje jak na Islandii, temperatura spada do +12°C, a silny wiatr wieje nadal z kierunku NW. O godzinie 09:00 idziemy do Muzeum Wolińskiego Parku Narodowego. (7) W Muzeum znajduje się ładna ekspozycja zwierząt i roślin zamieszkujących WPN i bardzo słaba geologiczno-mineralogiczna – tylko 4 gabloty z rdzeniami wiertniczymi i trylobitami oraz próbkami ropy naftowej spod dna Bałtyku (pamiętam jeszcze czasy naftowego boomu na Bałtyku, kiedy to PETROBALTIC prowadził wiercenia w okolicy Międzyzdrojów i wszyscy czekali na Wielką Ropę i Gaz), a także „Wolinianki” – wody mineralnej z okolic Wolina. Co do ekspozycji flory i fauny WPN ze szczególnym zainteresowaniem obejrzeliśmy sobie foki i morświny. Był tam nawet pingwin!

Zastanawialiśmy się nad tym, czy czasem tajemnicze zgony fok nie były spowodowane przez skażenia chemiczne lub biologiczne (albo jedne i drugie), które spłynęły do Bałtyku z wodami powodziowymi na wiosnę i w lecie bieżącego roku? Przed wyjazdem z domu odnotowałem u siebie następującą informację podaną przez media:

Śmierć prosto z wody

To skażenie o pięćdziesięciokrotnie większym zasięgu niż katastrofa w Czarnobylu, ale świat o nim nie wie. Nie wiedzą nawet ludzie nim dotknięci. Mieszkańcy Bangladeszu co dzień piją wodę z niebezpiecznym stężeniem arszeniku i codziennie po trochu umierają.

Kilka miesięcy temu Atik zauważył, że na ramionach i tułowiu pojawiają mu się brązowe plamki. Ten około pięćdziesięcioletni rolnik nie wiedział, że woda, którą codziennie czerpie ze studni w swoim ogrodzie, jest skażona arszenikiem, toksycznym związkiem chemicznym. Atik, który wraz ze swą rodziną mieszka w blaszanym baraku pośrodku pól ryżowych, czasem skarży się na zmęczenie. Nie zdaje sobie sprawy, że ma raka.

– Niestety sama wiedza niewiele by zmieniła. W okolicy nie ma szpitala, gdzie mógłby się leczyć, a zresztą lekarstwa są bardzo drogie – wyjaśnia doktor Alauddin Ahmed z ośrodka medycznego Uniwersytetu Columbia. W 2000 roku ta nowojorska uczelnia otworzyła klinikę w okręgu Araihazar, dwie godziny drogi od stolicy Dhaki, by zbadać skutki picia skażonej wody dla zdrowia 12 tys. wieśniaków.

Rezultat: badanie opublikowane w czerwcu w piśmie medycznym "Lancet" wskazuje, że połowa mieszkańców Bangladeszu pije wodę, w której stężenie arszeniku przekracza normę, powodując nowotwory, cukrzycę oraz choroby układu krążenia. Z publikacji wynika, że jedna piąta zgonów w tym kraju jest spowodowana arszenikiem. Ludność Bangladeszu jest narażona na "najpoważniejsze masowe skażenie w dziejach" – uważa Światowa Organizacja Zdrowia. – Skala problemu 50-krotnie przekracza tę z Czarnobyla, ale poświęca się jej 50-krotnie mniej uwagi – dodaje Richard Wilson, emerytowany profesor fizyki z amerykańskiego Uniwersytetu Harvarda.

Wszystko się zaczęło w latach 60. Aby walczyć z epidemią cholery i zwiększyć produkcję ryżu, wydrążono miliony studni przy finansowej pomocy organizacji pozarządowych. W latach 90. naukowcy odkryli, że ta podziemna woda niesie śmierć. Było już jednak za późno.

Arszenik, który występuje w stanie naturalnym w glebie, staje się niebezpieczny, jeśli jego stężenie w niektórych wodach gruntowych jest zbyt wysokie na skutek długotrwałych procesów geologicznych i chemicznych. Blisko jedna czwarta spośród 4,8 miliona zbadanych studni jest obecnie skażona w stopniu uważanym za niebezpieczny.

Otrucie arszenikiem często przebiega w sposób niezauważalny, bo nie występują żadne dolegliwości. – Jeśli coś nie boli, nie uważa się tego za groźne. A wieśniaków trudno skłonić do wizyty w klinice, bo jest to dla nich stracony dzień pracy – potwierdza dr Tariqul Islam, szef kliniki Uniwersytetu Columbia.

Jak tylko umiera któryś z mieszkańców okręgu Araihazar, naukowcy z kliniki jadą na miejsce, by zapytać o jego wcześniejsze choroby, sprawdzić zawartość arszeniku w wodzie, którą zwykle pijał, i ustalić na tej podstawie przyczynę jego śmierci. – U ludności narażonej na spożycie skażonej wody śmiertelność o 60-70 proc. przekracza przeciętną – tłumaczy Habib ul Ahsan, profesor Uniwersytetu Chicago, który kierował badaniami opublikowanymi w "Lancecie".

Skażenia arszenikiem nie można wyleczyć – po wchłonięciu substancja ta pozostaje w organizmie. Ponieważ dotąd stworzone leki są bezużyteczne, klinika Uniwersytetu Columbia bada skutki przyjmowania witaminy E i selenu pod kątem zwiększenia odporności organizmu na działanie arszeniku. Najlepszym sposobem pozostaje wciąż prewencja, czy to poprzez drążenie głębszych, a więc droższych studzien do zdrowych wód gruntowych, czy też filtrowanie wody skażonej.

Zasoby wody w Bangladeszu, jednym z najgęściej zaludnionych państw na świecie, są jednak ograniczone. Rezerwy wodonośne nie wystarczają. Na południowym wschodzie kraju, gdzie woda w rzekach jest słona, mieszkańcy zaczynają zbierać monsunową deszczówkę. Jest to rozwiązanie o ograniczonej skuteczności i nie stosuje się go w pozostałej części kraju, gdyż wymaga to budowania dużych zbiorników.

Podczas zielonej rewolucji Bangladesz zwiększył powierzchnię pól ryżowych, by wykarmić ludność. Tymczasem zebranie kilograma ryżu wymaga 4 m³ wody. – Nie udowodniono na razie, że ryż nawadniany wodą skażoną arszenikiem jest niebezpieczny dla zdrowia, ale wiemy, że skażenie zmniejsza wydajność pól ryżowych – mówi Yan Zheng, odpowiedzialny za kwestie związane z wodą w Funduszu Narodów Zjednoczonych Pomocy Dzieciom (UNICEF) w Dhace. Naukowcy pracują nad stworzeniem odmiany genetycznie zmodyfikowanego ryżu, który byłby odporny na arszenik.

Co roku sprzedaje się 18 tysięcy filtrów wody do użytku domowego, w cenie co najmniej 100 dolarów (79 euro), organizacjom pozarządowym, które rozprowadzają je po niskiej cenie mieszkańcom dotkniętych skażeniem wiosek. Ale najtrudniejszym zadaniem jest przekonanie wieśniaków do ich używania. – Nawet jeśli wiedzą, że arszenik jest niebezpieczny, nie zawsze zmieniają swoje zachowanie. Są przyzwyczajeni do picia tej samej wody od dziesiątek lat i nie zdają sobie jeszcze sprawy z konsekwencji. Trudno im skojarzyć arszenik ze śmiertelną chorobą – mówi Yan Zheng. Doszło do tego, że UNICEF zamierza zaapelować do psychologów specjalizujących się w zmianie zachowań.

Na usprawiedliwienie mieszkańców trzeba przyznać, że użycie filtrów miewa ograniczony efekt. Niektóre psują się już po kilku miesiącach, a inne nie są w stanie wyeliminować arszeniku z bardzo skażonej wody. Za filtry służą więc często kubły wypełnione piaskiem, które grożą z kolei zanieczyszczeniem bakteriami i wywoływanymi przez nie chorobami. Poza tym niektórzy wieśniacy niechętnie piją mniej świeżą wodę o innym smaku niż ten, do którego są przyzwyczajeni. (Onet.pl)

No cóż – morze jest, arszenik też by się znalazł – choćby z zatopionego w Bałtyku iperytu i innych Bojowych Środków Trujących - BŚT… 

Po II wojnie światowej ZSRR i NRD zatopiły w Bałtyku 65 tys. ton BST, będących na wyposażeniu armii III Rzeszy. O ekologicznych skutkach przedsięwzięcia nikt wtedy nie myślał. Problemy zaczęły się już wkrótce - w latach 50. raz po raz zdarzały się wypadki wyrzucenia niebezpiecznych ładunków na plażę i wyłowienia ich przez rybaków. W 1955 r. w okolicy Darłówka poparzeniu uległo kilkadziesięcioro dzieci, które miały kontakt z przyniesionym przez fale iperytem. Mimo upływu lat podobne wypadki zdarzały się na Bałtyku regularnie. Na polskich wodach terytorialnych ostatnie takie zdarzenie zanotowano w styczniu 1997 r. - poparzonych zostało osiem osób.

Największe skupiska BST znajdują się w Głębi Bornholmskiej i Głębi Gotlandzkiej. Tamtędy wiedzie planowana trasa gazociągu północnego. - Podczas układania rury trzeba będzie przekopać pas o szerokości 2 km. To, że budowniczy natrafią tam na BST, jest pewne - mówi prof. Tadeusz Kasperek z Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Jeśli tak się stanie, zalegające w przerdzewiałych beczkach i zbutwiałych skrzyniach parzące i rakotwórcze substancje mogą się rozprzestrzenić w całym morzu.

- Nasza inwestycja przyczyni się do oczyszczenia Bałtyku z BST, więc zastrzeżenia Polski są bezpodstawne i wynikają z powodów politycznych - twierdzi Irina Wasiliewa, rzecznik NordStream. Spółka zapewnia, że przed przystąpieniem do układania rury oczyści trasę z niebezpiecznych ładunków.

Deklaracje koncernu są jednak tylko pobożnymi życzeniami. Zgodnie z oficjalnymi dokumentami NordStream koszt projektu ma się zamknąć w 4 mld euro, a gazociąg miałby być otwarty około 2011 r. W budżecie mieszczą się działania przygotowawcze, a więc deklarowane oczyszczenie trasy gazociągu z BST. Jeśli wierzyć zapewnieniom przedstawicieli NordStream, należałoby im jak najszybciej przyznać Nagrodę Nobla, i to w kilku dziedzinach. Usunięcie i neutralizacja BST jest bowiem tak skomplikowaną i kosztowną operacją, że tylko jedna kompania na świecie zadeklarowała podjęcie się tego przedsięwzięcia. Konsorcjum angielskiej firmy Atomic Energy Authority oraz szkockiej SubSea Offshore Ltd jest gotowe wykonać to zadanie za 8 mld dolarów, przy czym operacja trwałaby 10 lat.


A zatem problem istnieje nadal i być może to on przyczynia się do zanikania populacji fok w naszym morzu. Bałtyk jest skażony równie paskudnie jak wody w Bangladesz. Skażenie wody może być odpowiedzialne także za dziwne zachowania meduz?

Następnie udaliśmy się do Wolina do tamtejszego Muzeum (8) – niestety, ku naszemu niezadowoleniu zastaliśmy je zamknięte z powodu remontu do połowy października. Poprzestaliśmy jedynie na obfotografowaniu się na tle stojącej przed nim balisty, której używano przed wynalezieniem broni palnej do miotania pocisków na mury miast i okręty wroga. Podobnież w przypadku Skansenu na Ostrowie Racławskim (9) – ten odpuszczamy sobie na razie z powodu okropnej pogody: zimnego wiatru i siekącego deszczu. Temperatura wzrasta do +14°C, ale wiatr przypędza mgłę znad morza i wszelkie zdjęcia w eksterierach są do niczego…

Jedziemy wschodnim brzegiem Wolina do Kamienia Pomorskiego. W miejscowości Łojszyno na wierzbie znajdujemy wspaniały okaz huby żółciaka siarkowego – Polyphorus sulphureus, który fotografujemy. Następnie w Kamieniu Pomorskim zwiedzamy niezmiernie interesujące Muzeum Mineralogii i Paleontologii mieszczące się w baszcie przy ul. Słowackiego 1 (10). Niezwykle interesująca ekspozycja zawiera m.in. kości dinozaurów oraz okazy minerałów, w tym szczególnie piękne kryształy!

Po wizycie w Kamieniu Pomorskim jedziemy zobaczyć ruiny kościoła w Trzęsaczu (11). Wiąże się z nimi legenda o Zielenicy córce króla Bałtyku, która została pojmana przez rybaków i ochrzczona przez jakiegoś fanatycznego mnicha. Wkrótce zmarła i została pochowana na przyfarnym cmentarzu. Odtąd Bałtyk pragnąc odzyskać ciało swej córki szturmuje falami klifowy brzeg i nie spocznie, póki woda nie pochłonie trzęsaczkiego kościoła. A została już tylko południowa ściana…

Obiad jemy w małej knajpie umieszczonej dokładnie na 15. wschodnim południku. Faktycznie – przez Trzęsacz przebiega 15°E wyznaczającej rozgraniczenie pomiędzy strefą czasową GMT/UTC i CET/CEST. Obiady standardowe – naleśniki, schaboszczaki i pierogi… Na sali kilka osób – sami Niemcy. To faktycznie wędrownicy spod znaku Barana – pieszo, samochodami czy rowerem przemierzają Pomorze zostawiając tu swoje euro.

Wracamy na kwaterę i gdzieś koło godziny 16:00 zatrzymujemy się po to, by pójść na punkt widokowy na górze Gosań – 93 m n.p.m (12). Po drodze podziwiamy przepięknie rosnące tutaj grzyby. Deszcz ustaje, ale jest chłodno, wilgotno i nieprzyjemnie.

Poczyniamy ciekawe spostrzeżenie – nasze urządzenie nawigacyjne GPS zachowuje się dziwacznie w czasie przejazdu na górskim odcinku DK nr 102 pomiędzy Międzywodziem a Międzyzdrojami. Znacznik pokazujący lokalizację naszego samochodu na mapie wskazywał pozycję przesuniętą względem drogi nawet o 250 m na północ od pozycji rzeczywistej! Najgorzej było na odcinku od Kołczewa do Międzyzdrojów. Po wjeździe do miasta wszystko wróciło do normy.

Zastanawiamy się, co to być mogło – jakaś burza magnetyczna? Działanie silnej stacji radiolokacyjnej? Może oddziaływanie pokładów jakichś rud metali? Stanęło na tym, że może jednak jakaś burza magnetyczna, bo nic innego nie przyszło nam do głowy… 



CDN.