środa, 31 lipca 2013

UFO a sprawy hakerów



Jeszcze jedna zagadka dla nas. Oto hit ostatnich dni, który ma związek z ujawnianiem ekstra-tajnych informacji służb specjalnych Stanów Zjednoczonych:

USA: spór o Snowdena i Manninga. Wojna władz z informatorami?
Barack Obama zapowiedział surowe kary dla tych, którzy ujawniają poufne informacje - w tym fakty niewygodne dla Białego Domu. Aktualnie utrudniono odnalezienie tej strony. Amerykańskie władze idą na wojnę z informatorami, bowiem za wiele kompromitujących rząd USA informacji o jego nielegalnych lub półlegalnych działaniach "wyciekło" na zewnątrz. Snowdenowi za ich ujawnienie grozi kara śmierci, Manningowi – 130 lat więzienia.

Tyle Onet.pl. A teraz zastanówmy się. Od wielu lat w amerykańskich mediach drążone są tematy dotyczące obecności UFO i Ufiastych w bazach wojskowych USA oraz posiadania przez ten kraj obcych technologii. Pojawiają się coraz to nowsi „świadkowie” czy „zdrajcy”, którzy opowiadają w TV i przed reporterami gazet, co to Ameryka ma i jakie to międzygwiezdne koneksje mieli i mają wszyscy urzędujący prezydenci! No i oczywiście wszystko to jest TOP SECRET, boż nie może być inaczej. A teraz popatrz Czytelniku – tych ludzi NIKT NIE ŚCIGA! A i owszem – mają do swej dyspozycji media i wszelkie możliwości jakie one im dają. Ciekawe – nieprawdaż? Oczywiście „prawowiernych” „ufologów” to nie dziwi, ba! – oni powołują się na te konfabulacje jak na Newtona i paplają te brednie na prawo i lewo, powtarzając je jak pacierz za panią matką.

Tymczasem Snowden i Manning popełnili czyny o mniejszym ciężarze gatunkowym i Snowdena za to czeka stryczek, zaś Manninga ponad 130 lat więzienia! A przecież zdrada największych tajemnic Ameryki powinny zaprowadzić Leara, Lazara i innych na szubienicę czy krzesło elektryczne i nie zaprowadziły, a zatem…?

A zatem opowieści o UFO, Ufiastych i rozmaitych „strefach”, „obszarach”, itd., itp. są bzdurami wyssanymi z palców rozmaitych pismaków w celu podniesienia nakładów, oglądalności, co przekłada się na kasę. Istnieje możliwość, że te wszystkie ściemy produkowały i nadal produkują służby specjalne USA w celu zastraszenia potencjalnych wrogów i trzymania w ryzach sojuszników – szczególnie tak głupich jak Polacy…

Jest jeszcze trzecia możliwość – coś, co Mistrz Lucjan nazwał „celowanym rykoszetem”. Snowden i Manning przekazali w sumie informacje, które aż takimi rewelacjami nie były, jako że wszyscy wiedzieli, iż Internet był, jest i będzie pod kontrolą, wiadomo było, że przeglądana jest wszelka korespondencja elektroniczna i zwykła pomiędzy politykami i osobami prywatnymi we wszystkich krajach świata – co miało stanowić o transparentności i co za tym idzie – bezpieczeństwie tegoż świata. Tak naprawdę nieznany był tylko stopień penetracji służb i zakres ich zainteresowań. To było szokiem dla niektórych osób, a tak naprawdę niczym nowym to nie było – i USA i NATO prowadziły wywiad totalny od samego początku Zimnej Wojny, więc nie ma się czemu dziwić. Zimna Wojna się ponoć skończyła, ale nie dla specsłużb, które teraz zaczęły śledzić ugrupowania terrorystyczne – powołane zresztą do życia przez te same służby w latach Zimnej Wojny. A zatem mogła to być akcja dezinformacyjna, a Manning ze Snowdenem są kozłami ofiarnymi gry toczącej się gdzieś na szczytach władzy, a co uderza przede wszystkim w te służby, które od dawna stanowiły państwo w państwie, działające niezależnie od Kongresu, Senatu i prezydenta USA.

I chyba właśnie o to chodzi w tej hecy…  

wtorek, 30 lipca 2013

Widmo w agroznaku?


Wczoraj – czyli 29.VII – otrzymałem 3 emaile od mojej znajomej z Holandii, Pani B., która wraz ze swymi przyjaciółmi badała pojawiające się tam agroznaki (AZ), a oto pierwszy z nich – dotyczący dziwnego zjawiska:




Kochani,

To zdjęcie zostało zrobione 25 lipca, gdy byliśmy w kręgach zbożowych, które powstały 3 noce wcześniej. 3 formacje kręgów powstały więc w jedną noc.
Te kręgi możecie sobie zobaczyć na stronie, naciskając potem kolejno: 5de, 6de, 7de formatie 2013.
Thea, która robiła zdjęcia, zrobiła również zdjęcie słońca. No i właśnie na tym zdjęciu widać te 2 punkty kolo słońca. Co to jest?
Jestem jak zwykle ciekawa waszego zdania,
B.

Agroznaki jak agroznaki – widziałem lepsze. Podobne zdanie reprezentuje nasz wspólny znajomy T. z Wielunia:

Ciężko wyrokować co do tych dwóch punktów światła – pisze on – ale jedno dla mnie jest refleksem, drugie czymś jest, np. księżycem, ale lepiej, aby wypowiedział się ktoś, kto jest obeznany z wielkościami pozornymi różnych ciał niebieskich w danych okresach czasu w danych regionach globu.

kręgi natomiast nie grzeszą urodą. Mogę się założyć, że nie spełniają wymagań stawianych sobie samym przez cropcirclemakerów, a więc niektóre łodygi czy liście odstają nie tylko w górę, ale i pod kątem na boki. Linia 'cięcia' kształtu jest chaotyczna. Ogólny wygląd nijaki. Pewnie i efektów oddziaływania mikrofal nie znajdzie biedny badacz, choć nie znam tekstu artykułu. Mikro-globuli, spęczniałych kolanek, oddziaływań czasowych, zakłóceń EM, możliwości dalszego wzrostu roślin w kierunku poziomym, wysuszenia gleby, i innych cudów skorelowanych z tym zjawiskiem też, a to ich akumulacja jest najtrudniejsza do podrobienia, szczególnie oddziaływania czasowe. dla mnie - ktoś kogoś tnie w balona produkując czarną watę dla zakonnic.
Niemniej mogę się mylić, gdyby więc okazało się, że zespoły badawcze doszukują się znamion wiarygodności całej sprawy, proszę o info.

Co do zdjęcia słońca, to zwyczajne odbicia na soczewkach aparatu, i nie ma w tym niczego dziwnego. Ale Pani B. zaskoczyła nas czymś innym, a mianowicie:


I to zdjęcie też zostało zrobione 25 lipca. Właśnie dojechaliśmy do drugiej formacji kręgów zbożowych i szliśmy po koleinach po traktorze w stronę kręgu. Najpierw szła Thea, robiąca zdjęcia. Zaraz za nią szłam ja i patrzyłam na zrobione zdjęcia, za mną szli inni.
Thea robiła zdjęcia tylko przed sobą, nie do tylu. Przed nią nie szedł nikt.............więc kto/co jest na zdjęciu?????
Byliśmy tylko my, żadnych innych ludzi i było już ciemnawo. Nikt kto by sie schował bo byśmy go/ja widzieli.
Te cztery światła to światła latarni.
Pozdrawiam,
B.

I uzupełnienie poprzedniej informacji:


Na tym zdjęciu wyraźniej widać te postać, o której pisałam w poprzednim moim e-mailu. Poprzednie zdjęcie było trochę obcięte z dołu, przez co nie widać było na nim nóg!!
B.

Przyznaję, w przeciwieństwie do AZ i "orbów" – to jest prawdziwa zagadka. Jeżeli nie jest to układ przypadkowych świateł i cieni czy zwykłe oszustwo (w co wątpię), to w takim razie kto/co zostało uwiecznione na zdjęciu? Rzecz jasna te wszystkie „orby” to nic innego, jak pyłki oświetlone lampą błyskową poza granicą ostrości i nie ma się co nad tym rozwodzić. Widziałem miliony takich fotek, sam też wiele takich zrobiłem. Natomiast ta postać jest bardzo zagadkowa. Jeżeli nie jest to gra świateł i cieni – czego nie wykluczam – to może udało się złapać na matrycę coś w rodzaju islandzkiego Alfura czy Huddefolka. Czy jest to Istota z Kosmosu czy Innego Wymiaru? A może duch/ciało energetyczne osoby zmarłej – jak to kiedyś zakładałem badając ongi AZ w rejonie Myślenic i Kalwarii Zebrzydowskiej? NB, polecam Czytelnikom artykuł na temat dziwnych zjawisk w Alpach Wapiennych k./Salzburga – kliknijcie: http://wszechocean.blogspot.com/2013/07/legendy-gory-untersberg.html.  Czy to nie jest podobne???


Nie wiem, kto/co to był/o. Ale cokolwiek to jest, ma związek z AZ, a to mogłoby dowodzić, że AZ wcale nie są robione przez ETI, a Istoty zamieszkujące naszą planetę równolegle z nami – oczywiście poza ludźmi circlemakersami. Natomiast UFO i ich pasażerowie podobnie jak my tylko obserwuje ten fenomen, ale go nie tworzy. I to – jak mi się wydaje – ma jakiś sens, ale nie wyjaśnia enigmy UFO i nie-ludzkich circlemakersrów…  
   

poniedziałek, 29 lipca 2013

Gdzie ukrywają się gwiezdni bogowie?



Borys Szarow

Niedaleko od chińskiego miasta Kun-Min znajduje się „Królestwo Małych Ludzi” – park tematyczny, w którym pracują jedynie karły. Każdego dnia oni odtwarzają dla widzów sceny z bajek, tańczą i śpiewają.

Cywilizacja różnie docierała do niektórych narodów, które żyły w odosobnieniu oddzielone od sąsiadów. Ogromna ilość plemion – w nie tylko odosobnionych przypadkach – znikało z powierzchni Ziemi nie wytrzymując wtargnięcia w swe życie obcych ludzi. Niestety – niektóre z nich zabrały ze sobą do grobu niezwykłe tajemnice, które można by było wyjaśnić dopiero teraz.


Zagadkowe dyski


Tybet – z całą jego zagadkowością – jest miejscem na tej planecie, które zostało słabo zbadane przez etnografów. Przecież nie są to dżungle Amazonasu czy Afryki Równikowej, gdzie do tej pory mieszkają plemiona, które jeszcze nie spotkały białego człowieka. Ale to właśnie tam narodziła się sensacja, która obiegła cały świat w XX wieku.

W 1962 roku, chiński profesor Tsum Um Nui opublikował artykuł o swych pracach, które trwały przez 20 lat. On opierał się na odkryciu dokonanym w 1937 roku przez jego rodaka, archeologa Chi Pu Tei. Opisał on dziwne znaleziska z gór Bajan – Kara – Uła[1] na granicy Chin i Tybetu, w prowincji Kham.[2]

W trudnodostępnych jaskiniach archeolodzy dziwne groby zmumifikowanych istot, które okazały się być szczątkami doczesnymi… wymarłego gatunku małp górskich. Ich wzrost nie przekraczał 138 cm, czaszki były nieproporcjonalnie wielkimi i wydłużonymi. Jednakże małpy, które są w stanie budować systematycznie grobowce dla zmarłych, to nonsens i dlatego archeolodzy zostali wyśmiani.

U stóp każdego zmarłego znajdował się kamienny dysk, który przypominał płytkę gramofonową. Ich grubość nie przekraczała 1 cm, zaś średnica – 30 cm. W środku dysku znajduje się dziurka o średnicy 2 cm. Od jej centrum odchodzi niegłęboki rowek, który otaczał dysk po spirali i kończył się na jego krawędzi. Na bokach rowka znajdowały się niezrozumiałe znaki.

Materiał, z którego wykonano dyski przypominał granit, ale miał on jeszcze domieszkę kobaltu i innych rzadkich pierwiastków, których wtedy nie potrafiono zidentyfikować. Co więcej, uczonych zdumiał wiek dysków – 12.000 lat, co ustalono tylko po powierzchownym zbadaniu. Wszystkiego ekspedycja Chi Pu Teia odkryła 716 takich dysków.

Dyski te rozproszono po różnych chińskich muzeach, a na temat dziwnych szczątków zaczęły się ostre dyskusje antropologów. W górach na granicy z Tybetem już wcześniej znajdowano szkielety ludzi o bardzo małym wzroście.


Zagubieni w górach


Takich „małyszy” Tybetańczycy i Chińczycy od dawna nazywali Kam i Dropa.[3] Przez długi okres czasu uważano, że to półlegendarne i możliwie, ze całkowicie wymarłe plemiona tutejszych pierwobylców. Dla sąsiadów nie przedstawiali oni żadnego zagrożenia czy korzyści i dlatego nimi się nikt nie interesował. Jednakże tajemnicze dyski zmieniły stosunek do tych plemion. Podróże w te rejony Tybetu są bardzo trudne, a obecnie są także zabronione przez władze chińskie.

Ale w czasach, kiedy odkrycia Chi Pu Teia stały się dopiero znane, wciąż można było dostać się do tych miejsc. Jednym z tych badaczy stał się Anglik – Cyril Robin-Evans. W 1947 roku zwiedził on rejon, w którym odkryto tajemnicze groby i w odizolowanej od świata górskiej dolinie odkrył nieznane i dziwne plemię.

Wzrost mężczyzn rzadko przekraczał 1,3 m, a kobiety były jeszcze niższe. Antropologicznie Dropowie nie pochodzili ani od Chińczyków, ani od Tybetańczyków czy nawet Mongołów. Wódz plemienia – Lurgan-La pokazał Robinowi-Evansowi dysk, podobny jak dwie krople wody do tego, który znalazł Chi Pu Tei i wyjaśnił mu, że temu przedmiotowi kłania się jego plemię. Poza tym wódz opowiedział zadziwiającą historię Dropów.

Oni uważali się za potomków Pozaziemian przybyłych na Ziemię tysiąc lat temu. To nie była pierwsza wizyta przedstawicieli ich rasy – w górach Tybetu jeszcze 20.000 lat temu Pozaziemianie zbudowali coś w rodzaju kolonii dla odszczepieńców, których nazywali Kam. To właśnie do nich przylecieli Dropowie. Jednakże statek kosmiczny uległ awarii i odwiedzający musieli pozostać na nowym miejscu i przystosować się do niego. Sąsiedzi przyjęli ich wrogo i zanim Dropowie ustawili się jakoś na nowym miejscu, wielu z nich zostało zabitych. Potem stosunki pomiędzy plemieniem a Robinem-Evansem popsuły się i musiał on wracać do cywilizacji. Także historię opowiedzianą przez Lurgana-La uczeni uznali (a jakżeby inaczej) za niewiarygodną, tak że nie zdecydował się on wydać książkę o Dropach. „Kosmiczni bogowie na wygnaniu” świat ujrzał dopiero w 1978 roku, już po śmierci autora.


Rewolucja miesza szyki


Ale wróćmy do Tsum Um Nui’a. Póki antropolodzy próbowali rozwiązać zagadkę Dropów dedukcyjnymi metodami, on zajmował się rozszyfrowaniem dysków. Rezultat był oszałamiający. Swój referat Um Nui zatytułował: „Dawne teksty mówiące o statku kosmicznym, który przybył na Ziemię 12.000 lat temu”. Rozszyfrowane napisy całkowicie potwierdzały relację Robin-Evansa, z tym że historia Dropów została tam napisana o wiele dokładniej. Należy tutaj dodać, że chiński profesor nic nie wiedział o ekspedycji Anglika.

Nui’owi w chińskiej ojczyźnie nie dowierzano. Najpierw nikt nie chciał opublikować jego opracowania, a potem po prostu mu tego zabroniono. Uczonemu przyszło uciekać do Japonii, i dlatego ten temat (w ChRL) został utajniony. Ale przekład napisów z tajemniczych dysków tak czy owak przedostał się do Europy – i w Belgii, RFN i Anglii zaczęły się pojawiać artykuły o Dropach. Niestety, z powodu niedokładności przekładu, cała ta historia zaczęła obrastać całkowicie bzdurnymi szczegółami, ale ufolodzy już złapali nowy temat. Jednakże przez długi czas dyski rozpatrywano w oddzieleniu od plemienia Dropów jako osobny problem. Ufolodzy zakładali bowiem, że te niecodzienne artefakty wpadły w ręce Dropów przypadkowo, a i antropologowie niezbyt interesowali się Kosmitami, o ile w ogóle...

Czas działał na niekorzyść. W Chinach zaczęła się tzw. „rewolucja kulturalna”. Tybet dostał się pod chińską okupację i dostać się w góry Bajan-Chara-Uła było dla cudzoziemców właściwie niemożliwe. Na wszelkie pytania na ten temat, urzędnicy Państwa Środka odpowiadali, że prof. Chi Pu Tei i prof. Tsum Um Nui nie ma i nigdy nie było, a dyski z grobowców Dropów to czyjś wymysł. Do tego jeszcze Nui zmarł w 1964 roku pozostawiając jedynie resztki swych prac.

Odrzucając i ukrywając znaleziska prof. Tei’a Chińczycy próbowali zatrzeć ślady, np. rozpuszczając pogłoski, że tajemnicze dyski zostały przesłane do ekspertyzy w AN ZSRR. Od tego czasu zapytania wysyłano do Moskwy – ale bez rezultatów, bo tam niczego nie wiedzieli więcej, niż w Europie.

Po raz ostatni dyski te wpadły w oczy badaczom w 1974 roku. Australijczyk – inż. Ernst Weneger w muzeum w Banpo nawet sfotografował jeden z nich. Niestety, Weneger był tylko miłośnikiem dziwnych i tajemniczych historii, a nie uczonym i niczego nie udało się mu wydobyć od personelu muzeum. O co najdziwniejsze: w 20 lat później muzeum to odwiedził znany pisarz Peter Krassa i ŻADNEGO DYSKU JUŻ TAM NIE BYŁO! Podobnie jak nie było żadnego pracownika tego muzeum, który by pracował więcej, niż 10 lat! Krassie udało się jedynie uzyskać opis i rysunki dysków Dropów w jednym ze zborników. Ale redaktor wydania twierdził, że zamieszczono w nim rysunki dysków o średnicy 1,5 m, które kiedyś były przedmiotami kultu. Ponadto wedle słów redaktora, NIGDY żadnych Dropów czy Kamów NIE BYŁO! Przepadły też kości znalezione przez prof. Tei’a, i dyski i dosłownie wszyscy ludzie, którzy się z nimi stykali.[4] 


Pekińska mgła


Kilka ekspedycji w rejon, gdzie udał się Robin-Evans nie dały jakiegokolwiek rezultatu z punktu widzenia odkrycia śladów zagadkowego plemienia. Ale w trudnodostępnych górskich jaskiniach archeolodzy odkryli różne dziwne rysunki naskalne. Nieznani artyści dokładnie przedstawili na kamieniach Słońce, Ziemię i Księżyc, a także wielką ilość gwiazdozbiorów. Kilka z nich przedstawia grupę gwiazd obrazujących system Syriusza. Od jednej z gwiazd ciagnie się punktowana linia. Ona omija Słońce i dotyka Ziemi.

Wiek rysunków został oceniony na 10.000 lat, a przecież system gwiezdny Syriusza został odkryty przez astronomów dopiero w XIX wieku.[5] Być może Dropowie usiłowali uwiecznić pamięć o swoim pochodzeniu, tak jak oni to rozumieli, zanim utraciliby swe dziedzictwo przodków.

W 1995 roku, w chińskiej prowincji Syczuan w nadzwyczajny sposób odkryto nieznane nikomu plemię. Na pierwszy rzut oka byli oni kopiami Dropów opisanych przez Robin-Evansa: wzrost – 120-130 cm, wydłużone, nieproporcjonalnie duże czaszki i stanowiących zupełnie nie pasujący do otoczenia typ antropologiczny. Przedstawicieli karzełkowatego narodu usiłowano się dopytać, czemu przenieśli się oni zza gór, ale żaden z nich nie mówił w języku han. Tak więc informacja o tych „liliputach” jest skąpa i niewiarygodna.

Plemię to liczy wszystkiego 120 osób: mężczyzn i kobiet. Mniej więcej tyle samo Dropów było w czasie ekspedycji Robin-Evansa. Takie zachowanie niezmienionej wielkości przez długi czas populacji jest typowym dla małych izolomikrogrup plemiennych.

Chińczycy nie spieszą się z udzielaniem informacji i pomagać w badaniach. Ich wersja sprowadza się do tego, że plemię Dropów nigdy nie istniało, a niski wzrost mieszkańców wioski tłumaczy się stosunkowo wysokim stężeniem soli rtęci w miejscowych źródłach. Także prof. Nui’a w swej ojczyźnie nazywają mistyfikatorem i twierdzą, ze nie ma nawet takiego chińskiego imienia. Być może coś takiego wynika z mylnego przekładu z japońskiego.

Wszak ta mgła, jaką pokrywają historię Dropów w Pekinie, przywodzi na myśl iż Chińczycy coś chcą ukryć przed światem. Chcą oni za wszelką cenę wmówić badaczom, że to plemię z gwiazd jest li tylko wymysłem.[6] A jeżeli w Państwie Środka nie tylko rozszyfrowano dyski Dropów ale i  wyekstrahowali z nich jakąś pożyteczną informację? Tak czy inaczej, pytań w tej całej historii jest jak dotąd więcej, niż odpowiedzi…


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 17/2013, ss.32-33
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©                               



[2] Albo Kam - historyczna nazwa nieistniejącej już prowincji w Chinach. Jej terytorium rozpościerało się  na pd-wsch. część Tybetu i część prowincji Syczuan.
[3] Nie mylić z Dropkami – tybetańskimi pastuchami. 
[4] Tok myślenia urzędniczych przygłupów jest identyczny bez względu na ustrój: skoro czymś interesują się TAMCI, to należy to natychmiast utajnić, a ludzi albo wymienić, albo zmusić do milczenia lub do kłamania. Tak właśnie było w przypadku dysków Dropów. A to oznacza jeszcze, że sprawą zainteresowały się chińskie służby specjalne i że jest ona przez nie badana. 
[5] Towarzysza Syriusza A przewidziano obliczeniowo przez F. W. Bessela w 1844 roku, a został on odkryty w 1860 roku przez A. G. Clarka.
[6] Istnieje możliwość, że obaj uczeni i całe plemię zostało po prostu zlikwidowane fizycznie przez siły specjalne lub wojsko. Zamordowanie 150 ludzi na ograniczonym terenie nie jest trudną operacją i można ją było przeprowadzić skutecznie i w krótkim czasie. Historia Ludzkości zna nie takie zbrodnie, że wspomnę eksterminacje całych wsi indiańskich przeprowadzonych przez białych konkwistadorów czy niemieckie pacyfikacje na Zamojszczyźnie, ukraińskie rzezie na Wołyniu, czystki etniczne i religijne w byłej Jugosławii,  plemienne w Rwandzie, itd.   

niedziela, 28 lipca 2013

W poszukiwaniach Krainy Siedmiu Miast

Kraina Siedmiu Miast...


Valdis Pejpiņš


W celtyckich legendach wspomina się często o Królestwie Umarłych – wyspie Avalonie tam właśnie jakoby był pochowany legendarny król Artur i mieszkała Morgana le Fay, której obraz później przekształcił się w czarownicę Morganę.

W Średniowieczu na Półwyspie Pirenejskim narodziła się legenda. Podobnież w czasie najazdu arabskiego siedmiu biskupów Królestwa Wizygockiego, z biskupem miasta Porto (dziś Portugalia) na czele uratowali się ucieczką na zachód – na Ocean Atlantycki. Dopłynęli oni do jakiejś wyspy, gdzie założyli siedem osad, które rychło rozkwitły we wspaniałe miasta.[1]

W XVI wieku legenda ta nieco się zmieniła. Wśród konkwistadorów rozeszły się pogłoski, że siedem bajecznie bogatych miast znajduje się gdzieś w głębi kontynentu północnoamerykańskiego. Pełniły one podobną rolę jak legendy o Eldorado (El Dorado) w Ameryce Południowej. W poszukiwaniach nieprzebranych bogactw, konkwistadorzy zaczęli wysyłać coraz to nowe ekspedycje, które zaczęły opanowywać coraz to nowsze terytoria, na których powstały później Stany Zjednoczone.


Pogłoski znajdują potwierdzenie


Jednym z takich poszukiwaczy niezmierzonych bogactw Krainy Siedmiu Miast, czy jak ją wtedy nazwano Sivola/Cibola[2] został don Francisco Vasquez de Coronado pochodzący z hiszpańskiego miasta Salamanka. Za Ocean przybył on w świcie wicekróla Nowej Hiszpanii don Antonio de Mendoza y Pacheco, człowieka unikalnego w tej okrutnej epoce. Wszak de Mendoza przejął się losem pokonanych Indian i chętnie przyjmował ich skargi; ustanowił dla nich specjalne przepisy co do ich pracy w kopalniach, żądał by płacono tubylcom za pracę, otworzył dla nich uniwersytet w Meksyku, poza tym szkoły i szpitale.

W miarę tego, jak pogłoski o cudownej krainie Sivoli mnożyły się, de Mendoza w marcu 1539 roku wysłał na jej poszukiwania franciszkańskiego mnicha fra Marcosa de Nizę w towarzystwie indiańskich przewodników. Powróciwszy we wrześniu, de Niza zaczął przekonywać Hiszpanów, że widział Sivolę na swe własne oczy i że jest ona położona w krainie narodu Zuni, na terytorium dzisiejszego stanu Nowy Meksyk. I to właśnie wtedy de Mendoza zlecił de Coronado – który w tym czasie był komendantem miasta Culiácan – dowództwo ekspedycji, której celem było znalezienie Krainy Siedmiu Miast i zawojowania jej. W roli werbownika wprost z katedry wystąpił główny świadek realności Sivoli fra Marcos de Niza. Nie musiał on dodatkowo ubarwiać swej opowieści – chętnych było dostatecznie wielu. Tak więc spośród zgłaszających się awanturników można było wybrać konkretnych kandydatów.


Przerażający kanion


Ekspedycja ruszyła w lutym 1540 roku z miejscowości Compostella w Zachodnim Meksyku. Składała się ona z 250 konnych i 70 pieszych hiszpańskich żołnierzy, których wspierało 700 Indian, setki jucznych koni i mułów, a poza tym bydło i świnie. Część prowiantu żołnierze i Indianie nieśli na plecach, a „mięsne posiłki” wędrowały na swoich nogach. Wyprawa szła na północny-zachód wzdłuż wybrzeża Zatoki Meksykańskiej[3], drogą którą przebył fra Marcos de Niza. Na morzy wspierały ekspedycję statki pod dowództwem Hernando de Alarcóna. Doszedłszy do rzeki Hill, wyprawa skręciła na północny-wschód i zagłębiła się w kontynent na drodze wiodącej do południowych ostępów Colorado Plateau, na którym powinno stać siedem bajecznych miast, którym stugębna plotka nadała już wielkość stolicy Azteków – Tenochtitlanu.[4]

Jakież więc było rozczarowanie konkwistadorów, kiedy podeszli oni do miasta, a priori nazwanemu przez nich Sivolą. Zamiast bajkowego „starożytnego megalopolis” ujrzeli one zbudowane na skalnych tarasach domki z płaskimi dachami. To pueblo nie mogło liczyć więcej niż 200 wojowników. Hiszpanie bez specjalnego wysiłku wybili z tego osiedla wszystkich odzianych w wyprawione skóry i samodziałowe tkaniny jego mieszkańców. Złota tam nie było nawet na lekarstwo, ale de Coronado zapisał: Tam my znaleźliśmy coś, co było o wiele cenniejsze od złota i srebra w tym momencie: dużo kukurydzy, bobu i kurczaków, które były większe od tych, które znaliśmy w Nowej Hiszpanii, sól – lepszą i bielszą od tej, którą widziałem w życiu.

„Przepiękne miasta” otaczające Sivolę okazały się być jeszcze mniejsze i biedniejsze. De Coronado podporządkowawszy sobie miejscowych Indian, rozesłał nieduże oddziały wojskowe w celu zbadania krainy. W czasie tego, grupa pod dowództwem Garcii Lopeza de Cardenasa dotarła do południowego końca Wielkiego Kanionu Kolorado – autentycznego cudu Przyrody znajdującego się w dzisiejszym stanie Arizona. Zdumionych jego wielkością Hiszpanom wydawało się, że głębokość tego kanionu wynosi 3-4 mil. W rzeczywistości jego maksymalna głębokość wynosi „jedynie” 1800 metrów, czyli niewiele więcej od 1 mili lądowej.[5] Długość Wielkiego Kanionu wynosi 446 km, a jego szerokość wynosi 6-29 km.

Drugi oddział, którym dowodził Jaramillo doszedł do potężnej rzeki płynącej na południe. W ten sposób odkryto dział wodny dwóch rzek: Rio Colorado wpadającej do Zatoki Kalifornijskiej (Ocean Spokojny) i Rio Grande wpadającej do Zatoki Meksykańskiej (Atlantyk). Główny oddział pod dowództwem samego de Coronado doszedł do rzeki Rio Pecos płynącej pomiędzy Górami Skalistymi a dzisiejszym Sacramento, CA. Na brzegu tego dopływu Rio Grande wyprawa stanęła na zimowisko.


Wśród prerii


W jednym z osiedli na brzegach Rio Pecos Hiszpanie napotkali na indiańskiego niewolnika, który urodził się na terytorium dzisiejszej Florydy. Zasłużył sobie na zaufanie Europejczyków tym, że okazał się być dobrym przewodnikiem. Indianin ten opowiadał, że na wschód płynie ogromna rzeka o szerokości 2 mil i w której żyją ryby o rozmiarach konia, a jej brzegi są gęsto zasiedlone. Hiszpanie dowiedzieli się przy tym, że na tej rzece pływają ogromne łodzie mające u każdej burty 20 wioślarzy. Na brzegach tej rzeki znajduje się kraina Quivira, której władca spędza sjestę pod konarami ogromnego drzewa, obwieszonego złotymi dzwoneczkami i drzemie pod ich cichym dzwonieniem. Mieszkańcy Quiviry posługują się tylko złotymi i srebrnymi zastawami, a dzioby ich łodzi ozdabiają wielkie orły.

Opowieść ta poruszyła Hiszpanów, którzy wiosną 1541 roku wyruszyli na poszukiwania tej cudownej krainy. Ekspedycja de Coronado poszła tam, „gdzie pokazuje strzałka kompasu”, przekroczyła płynące na wschód małe i duże dopływy Missouri. Już na początku podróży, ekspedycja znalazła się wśród bezkresów prerii z ogromnymi stadami bizonów. Po dziesięciu dniach od sforsowania Rio Pecos, konkwistadorzy – natknęli się na osiedla ludzi mieszkających na podobieństwo Arabów. Odkryte przez nich plemiona mieszkały w namiotach zrobionych ze skór dzikich „krów”, a kiedy poszukiwali żywności, to po prostu zwijali je. Przez cały miesiąc posuwali się do przodu krótkimi, dziennymi „skokami”. 29 czerwca w dzień śś. Piotra i Pawła doszli oni do wielkiej rzeki, którą to nazwali na cześć tych świętych. Najprawdopodobniej była to rzeka Arkansas – jeden z dopływów Missisipi.


Błogosławiona Quivira


Wedle obliczeń de Coronado, jego oddział był już w krainie Quivira. Uczestnicy wyprawy później opisywali ją jako pociętą dużymi rzekami , świeżą, zieloną, żyzną i rozkoszną krainę, lepszej od której nie znajdziesz ni w Hiszpanii ani w Italii. Oni twierdzili, że ta miejscowość była dogodna dla wszystkich kultur i że w pobliżu potoków i strumieni można było znaleźć duże i pyszne winogrona. Kraina była wspaniała, ale miejscowi Indianie nie posiadali żadnych cennych przedmiotów. Żółty metal, z którego zrobione były ozdoby wodzów indiańskich Quiviry okazał się być zwyczajną miedzią. Nadchodziła jesień, i de Coronado postanowił wracać.

Powrót przez już mu znane miejsca zabrało dni 40. Wiosną 1542 roku de Coronado chciał ponownie dojść do Quiviry i pójść dalej w głąb odkrytej przez niego, ogromnej ziemi. Niestety, jego plany pokrzyżowała choroba. Dalsze losy tego konkwistadora i podróżnika przedstawiają się raczej smutno. Z jednej strony wiadomo, że de Coronado popadł w niełaskę dlatego, że nie odnalazł tych bajecznie bogatych miast z ogromną ilością złota, i został zdjęty ze stanowiska komendanta miasta Culiácan. Z drugiej strony, ponoć do swej śmierci w roku 1547 czy 1554 był radnym w Mexico City.

Jednakże w geograficznym wymiarze odkrycia ekspedycji stały się przełomowe. W pogoni za fantastycznymi miastami i krainami, de Coronado ze swymi towarzyszami przebył kilka tysięcy kilometrów wewnątrz kontynentu, który okazał się o wiele większym, niż ktokolwiek to zakładał. Przebadano na przestrzeni wielu set kilometrów brzegi morskie. Europejczykom otworzył się ogromny kraj pełen gór, równin, basenów rzecznych o prerii. To terytorium o powierzchni ponad miliona kilometrów kwadratowych w końcu XVI wieku zostało włączone do korony hiszpańskiej.


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 17/2013, ss.12-15
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] Zob. Washington Irving – „Zaczarowana wyspa”  i „Adalantado Siedmiu Miast” w zbiorku „Rip van Winkle i inne opowiadania”, Warszawa 1966.
[3] Chodzi o Zatokę Kalifornijską/Morze Corteza.  
[4] Na początku XVI wieku zamieszkiwało tam 200.000 ludzi, co zaliczało to miasto do jednego z największych miast świata!
[5] 1605 m.

czwartek, 25 lipca 2013

Obejrzyjcie sobie ten filmik…


Obejrzyj Czytelniku ten filmik: http://www.niburu.co/index.php?option=com_content&view=article&id=5507:ufos-verschijnen-spontaan-bij-graancirkel-video&catid=34:ufo&Itemid=47  i odpowiedz sobie na to pytanie: czy to jest prawda czy oszustwo?

Kiedy go sobie obejrzałem po raz pierwszy stwierdziłem, że wygląda to niezwykle efektownie – te światła nad dalekim wzgórzem robią wrażenie. I od razu wzbudziło to moje podejrzenia, bo przejrzałem ten film jeszcze raz i stwierdziłem rzecz ciekawą, a mianowicie – nad dalekim wzgórzem tańczą sobie jakieś światełka, idący przed kamerzystą ludzie idą sobie jakby nigdy nic. Zero podekscytowania, zero emocji wywołanej nieprawdopodobnym widowiskiem… A przecież w niewielkiej stosunkowo odległości widać kilka UFO, które pojawiają się i znikają… Rozumiem, że to są zimnokrwiści Anglicy, ale nie uwierzę w to, że nie zdumiał ich widok białych ogni na niebie. Nie ma tu żadnej reakcji, jakby cała rzecz w ogóle nie miała miejsca.


I idę o zakład, że nie miała. Kolejna efektowna przyznaję - ściema. Na YT widziałem kilka podobnych filmów, więc nie ma się co podniecać. Sezon ogórkowy w pełni… 

wtorek, 23 lipca 2013

Współczesne technologie – dziedzictwo nazistów?



SS-Obergruppenfuhrer i generał SS Hans Kammler

Margarita Troicyna

W 1923 roku za jednego dolara amerykańskiego w Niemczech dostawało się 4,7 tryliona niemieckich marek. Dzięki inflacji, po wypłacie wszystkich reparacji okazało się, że Wielka Wojna kosztowała Niemcy zaledwie… 15,4 feniga.

Telewizor, laser, telefon komórkowy, technologie 3D – któż by mógł przypuścić, że po raz pierwszy pojawiły się w hitlerowskich Niemczech? Tak czy inaczej, ta hipoteza ma wiele faktów na swe poparcie.

Samoloty odrzutowe produkowane w zakładach Skody w Protektoracie Czech i Moraw


Atak z Kosmosu?


SS-Obergruppenführer i generał SS[1] Hans Kammler jest jedną z najbardziej zagadkowych postaci III Rzeszy. Od 1944 roku kierował on budową podziemnych zakładów produkujące samoloty myśliwskie. Poza tym, wraz z dyrektorem generalnym koncernu Škoda, SS-Standartenführerem i pułkownikiem SS Wilhelmem Fossem pracował nad pewnym utajnionym projektem, o którym nie wiedziało nawet dowództwo Luftwaffe Goering i minister uzbrojenia Speer. W kursie dzieła był tylko Hitler i Himmler, przed tym ostatnim Kammler i Foss bezpośrednio odpowiadali za jego tok.

Dnia 23.IV.1945 roku, kiedy stało się jasnym, że koniec Rzeszy jest już bliski, Kammler przeniósł się do austriackiego miasteczka Ebensee, gdzie jeszcze w 1943 roku pod jego kierownictwem zostały rozpoczęte prace nad ogromnym, gigantycznym podziemnym kompleksem pod kodowym mianem Zement. Ale on tam był nie za długo: 4 maja wyjechał do Pragi. Przede wszystkim wybrał on taką trasę, żeby zabrać tajną dokumentację sekretnych projektów z chronionych biur Škody.

Wedle oficjalnej wersji, Hans Kammler popełnił samobójstwo w dniu 9.V.1945 roku w lesie pomiędzy Pragą a Plzniem. Miejsce jego pochówku nie zostało znalezione. Dnia 7.IX.1948 roku sąd w Berlinie-Charlottenburgu oficjalnie uznał go za zmarłego.

Tajemnicze urządzenie "Dzwon", które mogło być bronią kosmicznego bazowania lub... chronoskafem...?


Ojciec „Dzwonu”


Istnieje także hipoteza o tym, że w maju 1945 roku wojska amerykańskie zajęły czeski Plzeň/Pilzno znajdujące się w Radzieckiej Strefie Okupacyjnej. Tam pracownicy wywiadu wojskowego USA badali archiwa centrum naukowo-badawczego SS znajdującego się w zakładach Škody.

Amerykanie przypuszczali, że Niemcy zajmowali się wyprodukowaniem broni jądrowej. Ale to nie było tak: zakłady Kammlera pracowały nad: samolotami odrzutowymi, laserami przeciwlotniczymi i pojazdami podziemnymi Wąż Midgard. Kammler także koordynował prace nad „działem solarnym”. Było to zwierciadło o średnicy 200 m, które koncentrowało energię słoneczną. Gdyby taka broń skonstruowano, to można by było podpalać w ciągu sekundy całe miasta. [Takie działo solarne pokazano w filmie „Śmierć nadejdzie jutro” w reż. Lee Tamahori, w którym użyto go przeciwko niezniszczalnemu agentowi Jamesowi Bondowi (Pierce Brosnan) i Korei Południowej… - przyp. tłum.] Na szczęście Führer odrzucił ten projekt jako zbyt kosztowny…

Jak domniemywa polski dziennikarz i historyk Igor Witkowski – głównym projektem Kammlera była broń kosmiczna. Nazywało się to Die Glocke – co w przekładzie oznacza tyle co Dzwon – i to właśnie dlatego Kammlera nazywano niekiedy „ojcem Dzwonu”. Jeżeli damy wiarę zeznaniom Wilhelma Fossa, to właśnie przy pomocy właśnie tej technologii hitlerowcy chcieli zburzyć Moskwę, Londyn i Nowy Jork. Urządzenie to wyglądało faktycznie jak ogromny metalowy dzwon, składający się z dwóch ołowianych cylindrów, obracających się w dwóch przeciwnych kierunkach i wypełnionych nieznanym wypełniaczem.

Amerykanie, którzy zagarnęli archiwum Kammlera, mało zajmowali się dokumentami o Dzwonie, bowiem nie była to broń jądrowa. Dokumentacja ta wpadła w ręce radzieckiego wywiadu. Od tego czasu – wedle niepotwierdzonych źródeł – znajduje się ona w Archiwum MON Federacji Rosyjskiej jako materiał z gryfem TAJNE.

Co się zaś tyczy samego Hansa Kammlera, to istnieje jeszcze jedno przypuszczenie: pod koniec wojny ten SS-Obergruppenführer przeszedł na stronę Amerykanów, którzy przewieźli go do Argentyny w zamian za to, co sprzedał im ze swych tajnych prac… [Tak właśnie było także w przypadku SS-Sturmbannführera dr Wernhera von Brauna i jego specjalistów z HRVA Peenemünde, którzy wraz z dokumentacją oddali się w ręce Amerykanów – przyp. tłum.]

Podziemny pojazd Triebieliewa zrobiony na wzór statku podziemnego Wąż Midgard


Od telewizora do iPhone’a


Ale hitlerowcy zajmowali się nie tylko pracami nad bronią. Tak więc pierwsze w świecie modele telewizorów pokazano jakoby już w 1938 roku na wystawie w Berlinie.

Jeszcze w 1934 roku specjaliści Rzeszy zaczęli pracować nad aparatem „promieni śmierci”. [W oryginale autorka pisze o „promieniach laserowych”, ale nazwa LASER – od angielskich słów Light Amplification by Stimulated Emission of Radiation – powstała dopiero w 1957 roku, więc zdecydowałem się na użycie popularnych w tym okresie „promieni śmierci” czy „broni skupionego światła”, co ukazano w jednym z odcinków „Stawki większej niż życie” – „Bez instrukcji” (1968) oraz w widowisku Teatru TV „Akcja V” (1973) – przyp. tłum.] Jej podstawowym przeznaczeniem było oślepianie lotników nieprzyjaciela. Prace nad tym projektem zostały przerwane na tydzień przed końcem wojny…

Od lutego 1945 roku, biuro Hansa Kammlera poza wspominanymi tutaj projektami pracowało nad „miniaturowym, przenośnym urządzeniem łączności”. Norweska historyczka Gudrun Stensen pisze: - Jest oczywistym, że bez wskazówek z centrum Kammlera nie byłoby iphone’a, a na zbudowanie najprostszej komórki trzeba by było czekać co najmniej 100 lat. Być może komórki i iphony pojawiłyby się w naszym życiu o wiele wcześniej, niż wiek…

Hedviga Eva Maria Kiesler vel Hedy Lamarr - jedna z najniezwyklejszych kobiet XX wieku... (Wikipedia)


GPS od „blondynki”


A pojawienie się systemu łączności komórkowej w wielkiej mierze zawdzięczamy Hedy Lamarr – znanej amerykańskiej aktorce i byłej żonie właściciela zakładów zbrojeniowych, produkujących uzbrojenie dla III Rzeszy.

Hedwig Eva Maria Kiesler urodziła się w Wiedniu. Wcześnie zaczęła się pokazywać na filmach i to w śmiałych erotycznie obrazach [chodzi tutaj o słynną, skandaliczną „Ekstazę” z 1933 roku, w reżyserii Gustawa Machaty, w którym wystąpiła nago i który to film został ocenzurowany – przyp. tłum.], a w wieku 19 lat rodzice, którym nie pasowała filmowa kariera córki, wydali ja za mąż za zbrojeniowego magnata Fritza Mandla. Ten nie tylko nie pozwolił jej się fotografować i filmować, to jeszcze zażądał od niej, by podzielała jego prohitlerowskie poglądy i towarzyszyła mu w jego podróżach. W zakładach zbrojeniowych swego męża, Hedwiga mogła zapoznać się z zasadami działania wielu rodzajów broni, co bardzo się jej przydało później.

Po czterech latach młoda kobieta rozwiodła się ze swym mężem i wyjechała do Londynu, a stamtąd do Nowego Jorku, gdzie kontynuowała karierę artystki.

Ale nas nie interesują sukcesy Hedy Lamarr (taki pseudonim wybrała sobie ta aktorka – przyp. aut.) w kinematografii. Najdziwniejsze z tego było to, że ona jako jedyna z wszystkich gwiazd Hollywood zajęła się… inżynierią! Przy czym należy dodać, że nie miała ona w ogóle żadnego wykształcenia technicznego. Jej wykształceniem była wiedza o broni [i środkach łączności – przyp. tłum.], jaką uzyskała w czasie swego pierwszego małżeństwa… W 1942 roku Lamarr wraz ze znanym awangardzistą i kompozytorem George’em Antheilem opatentowali technologię FHSS (ang. Frequency-Hopping Spread Spectrum), polegającą na częstych skokowych zmianach częstotliwości nadawanego sygnału radiowego, który miał uniemożliwić przechwycenie i zakłócenie komunikacji z torpedami. Wynalazek ten legł u podstaw GPS, i jednocześnie bez którego nie byłby do pomyślenia dzisiejszy system telefonii komórkowej GSM. Dzisiaj dzień 9 listopada, dzień urodzin Hedy Lamarr, jest świętowany w Stanach prawie jak Dzień Niepodległości…


Stereopropaganda


Tradycyjnie uważa się, że technologia zdjęć 3D została wynaleziona i zastosowana po raz pierwszy w latach 50. XX wieku w Hollywood. Jednakże całkiem niedawno australijski reżyser Philippe Mora, który już od 40 lat zajmuje się historią sztuki filmowej w III Rzeszy, odkrył dwie taśmy z filmami w 3D kurzące się w berlińskim archiwum.

Mora wsławił się przede wszystkim jako reżyser filmu dokumentalnego pt. „Swastyka” do którego dołączył kadry „chałupniczego” wideo z Adolfem Hitlerem i Ewą Braun w ich willi w Bawarii. Aktualnie reżyser pracuje nad nowym dokumentalnym projektem poświęconemu manipulacjom nazistowskiego aparatu propagandowego w celach kontroli życia mieszkańców Niemiec.

W trakcie pracy nad tym obrazem, Mora zabrał się za badanie archiwów goebbelsowskiego Ministerstwa Propagandy w Berlinie. To tam właśnie natknął się na dwie taśmy filmowe 3D z adnotacją Raum Film (film przestrzenny). Okazało się, że były one zrobione przez niezależne studio filmowe na zlecenie Ministerstwa Propagandy. Do filmowania użyto kamery z dwoma obiektywami i umieszczonym za nimi pryzmatem. Taśmy te jak widać, nie wzbudziły większego zainteresowania na przeglądzie i po prostu o nich zapomniano. Filmy te zostały zrobione na taśmie 35 mm i czas wyświetlania każdego wynosi 30 minut.

Jeden z filmów nosi tytuł „To jest tak realne, że mógłbyś tego dotknąć”. Film mówi o pikniku i widzowi wydaje się, że lecą na niego bryzgi tłuszczu od smażonej kiełbasy… Drugi obraz opowiada o wesołej kompanii sześciu dziewczynek, które poszły sobie na spacer.
- Jakość tych filmów jest wprost fantastyczna – twierdzi Philippe Mora.

Być może, że nie jest to ostatnia niespodzianka, którą przygotowała nam pokręcona nauka III Rzeszy. Nie od rzeczy będzie także przypomnieć, że wszystko co nowe – to dobrze zapomniane stare…


Moje 3 grosze


Podobnie jak red. Witkowski jestem zainteresowany tajemnicami III Rzeszy, które są aktualne do dziś dnia i wciąż rzucają nowe światło na ten dziwny czas przy końcu II Wojny Światowej w Europie. To czas, w którym wykuwały się nowe bronie i nowe technologie. To czas, którego napiętą i tajemniczą atmosferę pokazał realizator niezrozumianego przez większość widzów (a szkoda) radzieckiego serialu „17 mgnień wiosny” tak obśmianego i wyszydzonego w Polsce i innych krajach, głupio i niesłusznie. To czas, kiedy zdrada i zbrodnia szła w parze z przekupstwem i chęcią dominacji za wszelką cenę i za każde pieniądze. To czas w którym świętość szła pod rękę z podłością i hipokryzją. To czas pogoni za nowymi środkami zniszczenia i śmierci. To czas, w którym zaczęła się Zimna Wojna – zanim jeszcze Churchill wygłosił swe przemówienie w Fulton. To czas, który jest najciekawszym okresem tej wojny.  

Niemcy opracowali nowatorskie rozwiązania techniczne i w ogóle poszli znacznie do przodu i słusznie zauważył dr Miloš Jesenský, że III Rzesza była najbardziej cywilizacyjnie rozwiniętym krajem na Ziemi i gdyby zjawili się wtedy jacyś Obcy, to rozmawialiby właśnie z Niemcami. Inną rzeczą jest to, czy byliby Oni w stanie zaakceptować obłędną ideologię dominacji i eksterminacji jaką był hitleryzm? Dlatego właśnie sądzę, że Oni (o ile w ogóle się u nas pojawili) to raczej nie ujawniali się Ziemianom. Pozostali raczej w ukryciu i obserwowali nas tajnie. Chociaż z drugiej strony, niebo było wtedy pełne foo-fighters

Żarty na bok. To oczywiste, że Niemcy pracowali nad broniami kosmicznymi. Oni już wtedy wiedzieli o tym, że atak z kosmosu jest nie do odparcia. Kosmos stwarzał kolejne możliwości otwarcia teatrów działań wojennych o dodatkowy wymiar. Kto panowałby w kosmosie, panowałby nad całą planetą – to matematyczny pewnik. Pozostała jedynie kwestia kosztów. Prawa fizyki da się jakoś obejść czy zmodyfikować do swoich celów, prawa ekonomiki są bezlitosne.

Jeżeli idzie o fizykę, to najgorszym prawem do pokonania było i jest prawo grawitacji a także opór powietrza. Z grawitacją mozna walczyć budując potężne rakiety, które są w stanie nadać statkowi kosmicznemu prędkość orbitalną VI = 7,9 km/s, czy prędkość ucieczki VII = 11,2 km/s. Czy można to jakość obejść?  

Można. Istnieją dwa sposoby:
1.      Wynieść pojazd kosmiczny na wysokość LEO i odpalić silniki rakietowe, które wyniosą go na orbitę. Taki był sens amerykańskiego Projektu Farside, w którym balon wyciągał rakietę na wysokość ok. 20 km, której silniki odpalano już nad najgęstszymi warstwami atmosfery. Amerykanie wciąż pracują nad tym sposobem w ramach Programu SDI/NMD, w których platformami startowymi byłyby sterowce, które – w założeniach – miałyby osiągnąć wysokość od 40 do 100 km. Prawdopodobnie takie próby Niemcy przeprowadzali w Protektoracie Czech i Moraw, gdzie widziano tajemnicze konstrukcje przypominające sterowce…
2.     Wykorzystanie pola magnetycznego Ziemi. Sposób ten opisał prof. dr inż. Jan Pająk w swych pracach, więc zainteresowanych odsyłam do jego opracowań.
Jednakże Niemcy pracowali nad autentyczną antygrawitacją – wytworzeniem pola odpychanego przez pole grawitacyjne Ziemi. I najprawdopodobniej temu właśnie miał służyć Dzwon. A jak grawitacja i antygrawitacja, to i Czas i jego przepływ. Ta sprawa ma jeszcze jeden aspekt, bo Niemcom marzyło się nie tylko panowanie nad Przestrzenią, ale najprawdopodobniej także nad Czasem. Stąd właśnie wziął się ich Projekt Chronos. Pewną wskazówkę na ten temat daje Gerd Burde w swoim filmie „Tajemnice Trzeciej Rzeszy”. Obawiam się, że autentyczna dokumentacja tego projektu zaginęła bez wieści i ktoś jej w tym dopomógł. Możemy się tylko domyślać, kto i komu na tym zależało.

Czarny Zakon SS czcił swastykę – Czarne Słońce Zagłady w przeciwieństwie do Złotego Słońca Życia. W kontekście grawitacji to wcale nie chodziło o jakiś symbol, ale o konkretne obiekty kosmiczne – czarne dziury. Czarna dziura – czyli Krańcową Osobliwość, do której zmierza Wszechświat. Teoretycznie wiedziano o tym już w 1916 roku, kiedy to Albert Einstein opublikował swoją Ogólną i Szczególną Teorię Względności.  Dla Hitlera była to żydowska nauka, ale wcale to nie oznacza, że ja ignorowano. Teoretyczne rozważania na temat czarnych dziur znane są już z XVIII wieku, natomiast w 1916 roku hipotezę ubrano we wzory matematyczne, zaś czarne dziury jako obiekty astronomiczne odkryto wreszcie w latach 60. ubiegłego stulecia. Czyżby więc to, co uznajemy za jakieś nienaukowe brednie fanatyków z SS miało podstawy teoretyczne i było światopoglądem naukowym ubranym w quasi-religijny bełkot? To jest możliwe. 

Ale to już zupełnie inna historia…


Źródło – „Tajny XX wieka” nr 17/2013, ss. 6-7
Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©  



[1] W niektórych przypadkach, np. w jednostkach Waffen-SS, stosowano podwójną gradację stopni służbowych SS i wojskowych. Stopień SS-Obergruppenführera był stopniem generalskim (General), umieszczonym pomiędzy stopniem generała porucznika (Generalleutnant) i generała-pułkownika (Generaloberst). Polski odpowiednik – generał broni.